niedziela, 17 października 2021

Poskromienie siana

 Nie miałam właściwie zamiaru tworzyć teraz nowego postu, ale zajrzałam na blogi, by napisać coś Ani-Bzikowej.

I tak mi strzeliło do głowy napisać rzecz skończenie banalną.

Bo banały bywają nimi tylko na pierwszy rzut oka. To kwestia naszych interpretacji i odniesień

No, dobra...

Otóż od ponad dekady zmagam się z chorobą, która m.in. nosi nazwę zespołu suchości z powodu charakterystycznych objawów. Wysycha mi w ustach,  wysychają spojówki, a z włosów zrobiło się istne siano. Odkryłam, że tygodniami mogę teraz ich nie myć.

I tego właśnie - o niechlujności! - dotyczył mój eksperyment.

Po licznych próbach z odżywkami, domowymi środkami, z których najbardziej drastycznym był majonez, sprzykrzyło mi się to żmudne pielęgnowanie. Nie jestem i nigdy nie byłam kobietą, która godzinami potrafi cyzelować przed lustrem swój wizerunek, pozwolenie sobie na bycie niedopiętą, nieumalowaną, nieco rozwianą jest dla mnie wyrazem wolności. Lubię wyglądać... tak jak lubię, wyrażać siebie strojem, ale niech mi to nie zabiera zbyt wiele czasu.

Tak więc coraz częściej odpuszczałam sobie ten majonez, z którym na łbie trzeba było spędzać pół dnia. Zostawiłam to moje siano w spokoju, a któregoś dnia z czystej ciekawości kupiłam sobie tzw. suchy szampon do włosów i stosowałam doraźnie, gdy uznałam, że nie zaszkodzi odrobinę koafiurę odświeżyć. Co za wygoda!

I - eureka! Moje pozostawione w spokoju włosy przestały się stroszyć na wietrze czy deszczu na wszystkie strony świata. Nie muszę już patrzeć z niechęcią w lustro, a między ludźmi zastanawiać się, czy ich nie straszę. Włosy są gładkie, błyszczące, a oglądając w sieci sfilmowany przez kogoś fragment koncertu Kondraka, stwierdzam, że wyglądały naprawdę nienagannie.

Mała rzecz, a jak cieszy!

I czy nie mówi wiele o życiu?


A jak długo nie myłam głowy normalnie, nie powiem Wam, bo wstyd :)

Może wreszcie dzisiaj się nimi zajmę, bo nachodzi mnie chętka rzucić sobie rudy kolor na łepetynę :)

sobota, 16 października 2021

Odrobinka autorefleksji

Wklejam post, który zaczęłam redagować, przerwałam z braku czasu i z którego to powodu miał się nie narodzić. Jednak wklejam.

(Gdzieś w zeszłym tygodniu)

Na razie tak pobieżnie...

Czasu nie mam, a nie chcę, by przepadła ta chwila zadowolenia i wręcz entuzjamu.

Wiecie, czasami, żeby wydobyć się ze wstrętnego marazmu, trzeba po prostu... się wydobyć. Zrobić coś, nawet przełamując lenistwo i niechęć.

Dałam się wyciągnąć koleżankom na dwa dni do Krakowa i to był strzał w dziesiątkę!

Czuję się jak nowo narodzona! Pełna nowych sił na kolejne dni.

Wniosek z tego oczywisty: trzeba sobie zanotować w pamięci listę pewniaków gwarantujących podniesienie poziomu energii i życiowego optymizmu.

Najgorzej to kwękać, pani Marto.

Zapisałam się ponadto na dwa - żeby było z rozmachem - kursy językowe, do których dopłaca jakaś organizacja czy instytucja (nie proście mnie teraz o odszukanie informacji, ale sprawa jest jak najbardziej poważna i wiarygodna). Trochę, rzecz jasna, dopłaciłam, ale dostało się w pracy zapomogę na  zakup opału na zimę z funduszu socjalnego, a z zapomogi starczyło i na kurs.

Leczę się od pewnego czasu z niebudujących przekonań pt: "nie stać mnie".

Będę uczyć się włoskiego i rosyjskiego. Włoskiego ze względu na mamę przebywającą już prawie 20 lat w słonecznej Italii, a rosyjskiego z sentymentu do tego języka oraz na przekór wszędobylskiemu angielskiemu.

Jakby jeszcze było mało, zgłosiłam się na trzydniowe warsztaty tworzenia opowieści...


Dopisuję dziś:

Warsztaty były nie tylko interesujące, ale szalenie przyjemne, odprężąjące, dające wiele radości. Poznałam barwnych, inspirujących, nietuzinkowych ludzi. Chociaż zajęte miałam całe dnie (dziecko twierdzi, że się przyzwyczaiło, że matka czasem gdzieś lata :) ), był to prawdziwy odpoczynek dla skołatanej ostatnio duszy.

Poczyniłam kilka cennych refleksji na temat siebie i swojego życia, na temat zarządzania własnym czasem i energią.

Za wiele w mojej codzienności prób sprostania jakimś odgórnym, niekoniecznie własnym standardom. Właśnie przez to pozwalam okradać się z energii i poddawać się niezadowoleniu z siebie.

Dlaczego pozwalam?

Przychodzi czasem moment, że właśnie teraz - już! natychmiast! - pragnę pogadać z drugim człowiekiem, opowiedzieć, co u mnie słychać, jak spędziłam dzień, co mnie trapi, a co boli. Nie zawsze jest taka możliwość, chociaż generalnie samotność moim problemem nie jest.
Chciałoby się, żeby słuchacz rozumiał mnie idealnie i był niczym więcej i niczym mniej, jak wdzięcznym słuchaczem.
Nie zawsze tak jest.
Pisałam już, że swego czasu bardzo "wciągnęło" mnie pewne forum.
Po dłuższej przerwie uległam pokusie skorzystania z tej formy kontaktu, spotkań, by podzielić się swoimi sprawami.
Więcej (raczej) tego nie zrobię.
Jakby nie było - każdy z nas ma swoje życie, drogę, scenariusz. Często intuicyjnie czujemy, jak powinniśmy postępować, co jest dla nas korzystne. Inni mają ogląd z innej perspektywy, przez pryzmat innych doświadczeń i pomimo najszczerszych chęci nie są w stanie nas zrozumieć.
To potwierdza zdanie licznych myślicieli, że w świecie pozostajemy samotni.
I wcale nie musi to być negatywne, smutne i pesymistyczne.
Jesteśmy niepowtarzalni, niezależni, unikalni.
Pomimo pokus chyba lepiej zostawić pewne swoje sprawy dla siebie.
Ale ja tak lubię opowiadać, a zwłaszcza o tym, co mnie najżywiej, najosobiściej porusza.


Byłam wczoraj na koncercie Jana Kondraka. To niszowy, niemłody już artysta, bard z gitarą i wspaniałym głosem, wykonawca piosenek Stachury, Okudżawy, Cohena, a także własnych kompozycji.
Koncert zgromadził nieliczną, ale bardzo zainteresowaną nim publiczność, odbywał się w maleńkim, jazzowym ponoć, klubiku przerobionym ze starej chałupki. W środku knajpka, w knajpce scena i nagłośnienie. 
Pierwszy raz byłam na tak kameralnym, artystycznym wydarzeniu, do tej pory na koncerty chodziłam do jakichś domów kultury, przestronnych sal...
Towarzyszył mi mój "były". Z byłym rozstałam się z ważnych i poważnych powodów, powrotu zdecydowanie nie biorę pod uwagę. Mimo że jest już w nowym związku, gdzieś tam się koło mnie kręci. Właśnie wczoraj zadzwonił do mnie z pytaniem: "Co to za koncert będzie jutro w P.? (zamieściłam informację w swoim profilu na Facebooku). Gdzie i o której godzinie?". Gdy już dowiedział się wszystkiego, oświadczył: "To ja jadę". Nie myśląc wiele, odparłam: "To ja z tobą". Dojazd samochodem to przecież nie byle gratka, z powodu kłopotów z autobusem powrotnym byłam już o krok od rezygnacji z wyjazdu.
I wszystko fajnie...
Koncert się nam podobał, atmosfera była "magiczna" przez tę swoją kameralność. Repertuar Kondraka do łatwych nie należy i nie będę udawać, że wszystkie pieśni jednakowo mnie porwały. Jednak warto było go wysłuchać i zobaczyć na żywo.

 Całe zadowolenie prysło, gdy się komuś pochwaliłam naszą wyprawą. Zmyto mi głowę za zadawanie się z byłym i do tego zajętym facetem, zarzucono mi uzależnienie od tego człowieka, wikłanie się w niezdrową relację. Dopiero wtedy poczułam przykrość i ogromny dyskomfort.

A teraz, kilka godzin po tej dyskusji myślę sobie: dlaczego pozwalam, by inni decydowali o moim nastroju i samopoczuciu? Dlaczego dręczę się opiniami innych, zamiast zdać się na własny rozum, instynkt i uczucia?
Nie czuję się zagrożona, nie czuję się też nie w porządku. Postępuję uczciwie, nikogo nie oszukuję, a głównym źródłem stresu jest to słynne: "powinnaś - nie powinnaś" z zewnątrz.
Co mnie, na litość boską, obchodzi opinia innych? Sama na bieżąco powinnam weryfikować swoje życie i nie dawać się traktować niczym nieporadny przedszkolak.

niedziela, 3 października 2021

Zrobiło sie poważnie

 Próbuję wskrzesić bloga, zreanimować, zrehabilitować. Ciężko...

Zmęczenie, smutek, niechęć - oto dominujące nastroje Marty.

Nie żebym rozpaczała, płakała - nawet sporo się śmieję, ale gdzieś ulotnił się entuzjazm i energia.

Dopada mnie samotność i poczucie przemijania.Tyle osób umarło w ostatnich dwóch latach.... Tyle się zmieniło....

Mój syn coraz starszy, coraz mnie potrzebna mu mamusia.

Koleżanka od wypadów i imprez musi poddać się operacji wszczepienia endoprotezy. Poza tym wyszła za mąż i raczej nie jest w małżeństwie szczęśliwa - zrobiło się poważnie.

R., który długo po zakończeniu przeze mnie tego związku wciąż się jeszcze kręcił, chyba wreszcie odpuszcza. To raczej dobrze, tak będzie zdrowiej - ale pusto, cholera!

I jakoś mnie dawne pasje nie "kręcą", nie wiem, co ze sobą zrobić.

Spać? Płakać?

Upiekłam ciasto jogurtowe i pomogło tylko na chwilę.

Obejrzę zaraz zaległe odcinki "Wojennych dziewczyn". Trochę zapomnę.

Kiedyś już byłam w wielkim dole i wydobyłam się. Tym razem też musi się udać.

Musi, psiakrew!

O koncercie słów kilka

 Pomyślałam, że napiszę coś o Jacku Wójcickim, bo mi to zaproponował Zenza.

Rzeczywiście warto wyjść poza czubek swojego nosa i nie ględzić wciąż o tym, jaki to mam kiepski nastrój.

Aczkolwiek z nastrojem bywało lepiej.

Jacka Wójcickiego chyba nie trzeba przedstawiać. To artysta o ugruntowanej renomie. Niekwestionowany na scenie.

Poznałam go (tzn. dowiedziałam się o nim) jako smarkata licealistka. Gdy Tata odwoził mnie do szkoły, zobaczyliśmy ogromny afisz informujący o nadchodzącym koncercie. Nie pamiętam już dobrze, ale była chyba pełna albo późna wiosna.

Tata zareagował na wiadomość z entuzjazmem, potem się jednak okazało, że nie mógł wybrać się na występ (nie wiem, czy chodziło o pieniądze, czy o brak czasu), więc poszłam sama i... zakochałam się w tym głowie, w tych piosenkach. Już ponad 20 lat postać pana Jacka budzi we mnie sympatię i sentyment.

Taty już nie ma (materialnie,bo niematerialnie jest i będzie), ale pozostało wspomnienie, skojarzenie, ciepłe myśli.

Na koncert wybraliśmy się we czworo: mój były - R., jego kuzynka, z którą jestem dziś w przyjaźni, oraz druga moja serdeczna koleżanka, poznana kilka lat temu w jednym z moich licznych miejsc zamieszkania ; już tam nie mieskam,a przyjaźń trwa.

Pan Jacek to klasa. Nie darmo w jednej z piosenek wyśpiewuje: "Bo ja jestem kształconym aktorem". Widoczny i wyraźny był ten profesjonalizm, przygotowanie, warsztat. To nie był zwykły koncert, lecz mały spektakl, z mową gestów, spojrzeń, intonacji. Nie tylko słuchałam, ale i patrzyłam z przyjemnością!

Uwieńczeniem wieczoru były zdjęcia z bohaterem wieczoru. Nie mam zwyczaju pchać się przed obiektyw z celebrytami, dobijać się o autograf, bo mam w pamięci niejedną ich wypowiedź, jak męczące bywają przejawy popularnośći. Wystarczy mi, że byłam i zachowam wspomnieniaa. Skoro jednak wszędobylski R. popędził prosić o fotkę zaraz po koncercie, skorzystałyśmy z okazji i my. Pan Wójcicki to bardzo miły w obejściu człowiek.

Wróclłyśmy do domu z poczuciem miłęj odmiany w codzienności, zadowolone i jak to się mało subtelnie określa - "odchamione" :)