czwartek, 30 maja 2019

Popisałki

Pogoda majowa nie rozpieszcza, ale czy jeszcze robi to na mnie wrażenie? Chyba już nie. Czuję się w miarę dobrze, jestem dziś stabilna emocjonalnie, a fizycznie nic mi specjalnie nie dokucza, choć dyskomfort jest stale obecny w moim życiu. Ale furda dyskomfort, do tego można przywyknąć.
Moja kociczka, Wibo jest coraz szersza i grubsza. Nielitościwie kpimy z niej z synem i nazywamy beczkowozem. Zrobiła się nad wyraz przymilna i chętna do głaskania, przytulania, trzymania na kolanach. Niecierpliwie wyglądam rozwiązania, bo doprawdy, o mało nie pęknie :)
W drodze do pracy natknęłam się dziś na "wystawkę" zjawisko znane z niemieckich ulic zawędrowało i do nas. Ktoś pozbył się starych mebli i pozwolił zabierać przechodniom, co im się podoba. Capnęłam rano niski stoliczek, w sam raz do picia przy nim kawy przed domem. Nie miałam ochoty taszczyć go do pracy, a potem z powrotem, więc zaczepiłam dwie kobiety z ulicy, najwyraźniej tubylcze, z prośbą o przetrzymanie mebla na swoim podwórku, dopóki nie będę wracać z pracy. Zgodziła się jednak z nich informując, że jej brama to taka z napisem: "Uwaga, pies!". Gdy zapytałam, czy bestia mnie nie zje, odparła: "nie, bo go nie ma", co mnie rozbawiło. Tak jak mi obiecano, stolik czekał na podwórku, gdy szłam do domu. Już stoi przed oknem. Z przodu naszego domu dach jest sporo wysunięty do przodu, co nieźle chroni przed deszczem. Będę mogła nawet w czasie opadów delektować się przebywaniem na dworze - uwielbiam!
Koniec roku szkolnego nadchodzi wielkimi krokami. Świadectwo syna nie będzie niestety rewelacyjne, chociaż bez problemu zda do ósmej klasy. Zarzeka się, że w przyszłym roku przyłoży się do nauki, bo podobno teraz na wynikach mu nie zależy. Wrrrr! Mszczą się być może teorie matki, że nie o oceny w życiu chodzi, ale o zaangażowanie i włożoną pracę. Zaangażowania wszelako nie odnotowałam... Niestety, dostrzegam w tym swoją odpowiedzialność. Byłam tego roku często zmęczona, zniechęcona, mało skoncentrowana. Nie zamierzam szukać łatwych usprawieliwień, ale oboje mieliśmy trudny rok.
Przed nami wakacje, na które nie mam zbytnio pomysłu. Gdybym mogła spędzić je tak jak chcę, leżałabym całymi dniami na leżaku, gapiła się w niebo i spała, ile tylko można. Koiła nerwy i zmysły błogim nicnierobieniem. Byłoby to całkie realne, gdyby wysłać gdzies Młodego na wakacje. Ale po pierwsze finanse raczej skromne, a po drugie, Młody wyraźnie przejawia cechy domatora, wzbraniał się nawet przed szkolną wycieczką (do której nie doszło z powodu strajku nauczycieli). Będziemy pewnie doraźnie szukać sobie rozrywek. Chcę choć od czasu do czasu pobyć z nim dłużej i bliżej, bo trochę się od siebie oddaliliśmy. Trzeba szukać okazji do wspólnego przebywania ze sobą, a nie tylko obok siebie.

Jureczek

Znowu byłam na pogrzebie. Ten rok mam bogaty w takie "imprezy".
Każde miasteczko ma swojego Jureczka, każda wieś - instytucję miejscowego głupka.
W naszym miasteczku też był taki jeden - Jureczek właśnie (imię zmieniam). Zawsze nazywano go zdrobniale, bo był takim dużym dzieckiem. Kręcił się w swoim ulubionym miejscu, gdzie był przedmiotem rozrywki znudzonych taksówkarzy i lokalnych drobnych przedsiębiorców. Był takim elementem krajobrazu, zawsze w podciągniętych wysoko spodniach (nie mogę sobie przypomnieć, czy czasem nie na szelkach), niezbyt czysty, porozumiewający się w jakimś nieartykułowanym języku. Czasami ktoś poczęstował go piwem albo bułką. Jureczek nie wadził nikomu i poza naśmiewaniem się z jego zachowania raczej mu nie dokuczano.
Znało go chyba całe miasto.
Długo nie miałam pojęcia, że jest to dość bliski krewny kogoś mi bliskiego, kogoś, z kim łączą mnie więzy powinowactwa. Dowiedziałam się, gdy zmarła prawna opiekunka Jureczka i jej obowiązki przejęła jego siostra. Stąd znam trochę historię Jureczka.
Jureczek z rodzeństwem trafili kiedyś do Domu Dziecka. On miał szczęście, został adoptowany. Podobno był zdrowym, ładnym dzieckiem, lecz przydarzył mu się wypadek, po którym nie odzyskał umysłowej sprawności. Nie wiem, czy chodził gdziekolwiek do szkoły, czy go leczono, rehabilitowano. Czasy były inne niż dziś, więc wątpię. Gdy podrósł, a przybrana matka zniedołężniała, wiele godzin spędzał samopas poza domem.
On sam przeżył sześćdziesiąt kilka lat, a siotra, która po śmierci "matki" przejęła opiekę, jest kilkanaście lat starsza, sama już potrzebuje wsparcia w codziennym życiu. Toteż Jureczek trafił do domu opieki. Zanim to się stało, stracił nogę w wyniku powikłań cukrzycowych. Siostra opowiadała mi, jak tęsknił do ulicy i swoich wędrówek, jak płakał. Mieszkali wysoko w kilkupiętrowej kamienicy ze stromymi schodami. Nie miał kto wychodzić z Jureczkiem na spacery, a sam bał się chodzić z protezą, czuł się niepewnie.
Jureczek nie był schludny i miły. Miał problemy z potrzebami fizjologicznymi, najzwyczajnie bywał obrzydliwy. Wzbudzał niechęć słabo związanych z nim krewnych, więc pomoc siostra miała znikomą. Stąd decyzja o domu opieki.
Zanim udało się gdziekolwiek załatwić przystępne finansowo miejsce, minęło sporo czasu. Wreszcie sytuacja zaczęła się klarować, ale właśnie wtedy Jureczek "wziął i umarł".
Byłam na pogrzebie. Po pierwsze do pewnego stopnia czułam się z tym człowiekiem powiązana, po drugie spodziewałam się, że pogrzeb nie ściągnie tłumów. Rzeczywiście była nas maleńka garstka, dosłownie kilka osób.
Nie wiedziałam, że naprawdę miał zupełnie inne imię. Pewnie nikt nie wiedział. Szkoda, że na klepsydrze nie dopisano: "Jureczek", bo wtedy może więcej osób przyszłoby go pożegnać.
Smutne miał ostatnie lata życia i smutną ostatnią drogę. Czy był szczęśliwy wcześniej?   Kto wie? A nuż...

niedziela, 26 maja 2019

Inną drogą po marzenia

Lubię czytać o rozwoju duchowym, zgłębiać psychologię w wydaniu popularnym, pociągają mnie filozoficzne rozważania Marii Szyszkowskiej czy dowcipne i mądre felietony Katarzyny Miller, mądrej życiowo, ciepłej i zadziornej babki.
Przewija się w tych mądrościach nauka, że kluczem do radości życia jest... zwyczajność. Radość z uśmiechu dziecka, z kwitnącej siedmiolatki, z tego, że udał się obiad, albo udało mi się na spacerze zobaczyć bażanta. To bardzo "moje" prawdy, bliskie mi chyba od zawsze, bo potrafili tak żyć moi rodzice, trafiłam na literaturę i nauczycieli, którzy podkreślali wartość takiego życia. Pomimo wszystkich moich przesławnych "zniżek" właśnie takie rzeczy dają mi siłę i chęć do życia.

Czytuję też od czasu do czasu o przyciąganiu swoich celów i marzeń. Nie jest to żadna "czarna magia", po prostu zupełnie inaczej działamy, funkcjonujemy, gdy wierzymy, że cel jest realny, podejmujemy realne kroki, by go osiągnąć. Przekonałam się o tym na własnej skórze i jest to bardzo ciekawe doświadczenie.
Tym marzeniem było właśnie mieszkanie, a tym, co otworzyło mnie na możliwości była pewna rozmowa... na zupełnie inny temat, bo o miłości i związkach.
Padły wtedy słowa z ust koleżanki: "Marta, jak gotujesz zupę, a zabrakło ci soli, to nie rezygnujesz z zupy, tylko idziesz po sól. Jak jej nie ma w tym sklepie idziesz do innego, a jak nie możesz dotrzeć do sklepu, bo robotnicy rozkopali ulicę, idziesz inną drogą. Pamiętaj: inną drogą po sól!".
Powiedziała to w jakąś dobrą godzinę. Niebawem otrzymałam przez internet wiadomość od Mamy: link do ogłoszenia o sprzedaży taniego mieszkania wraz ze zdjęciami. Zakochałam się w tej ofercie od pierwszego wejrzenia. Choć rozsądek oczywiście kazał się nie zachłystywać, poczułam od razu, że właśnie tak chciałabym mieszkać - trochę jak na wsi, trochę jak domku wakacyjnym, gdzie tuż za progiem czeka słońce i powietrze, a przed domem można sobie posiedzieć z książką i kawą.
Mama od dawna zachęcała mnie do kupna mieszkania, ale zawsze protestowałam, że nie mogę sobie na to pozwolić, że nie dam rady. Coraz bardziej mnie jednak mierziły cudze mieszkania, wieczne poczucie tymczasowości i przeprowadzki. Bardzo przykra była też myśl o wykorzystywaniu możliwości finansowych mojej rodzicielki. Jest przecież kobietą nie pierwszej młodości, nie młodzieńczego już zdrowia, wciąż coś jej zawdzięczam zamiast żyć niezależnie i samowystarczalnie, a ona powinna odpoczywać i ewentualnie pracować "dla fanaberii". Nie wychowano mnie na potomka roszczeniowego, takiego, co to wszystko mu się należy, nie jest dla mnie naturalne, że dorosłe dzieci wciąż oczekują pomocy od rodziców. Od kiedy pracuję, nigdy nie poprosiłam rodziców o pieniądze.
Tym razem postąpiłam inaczej. Schowałam dumę do kieszeni, przywołałam rozsądek i przyjęłam maminą pomoc. W pojedynkę nie miałabym co marzyć o kredycie, a i tak przyznano mi niski. Z pomocą przyszły oszczędności Mamy z wieloletniej pracy za granicą.
No i jestem u siebie. Daję sobie radę z opłatami. Mama co jakiś czas dopytuje, czy nie trzeba mi pomóc, ale moją ambicją jest nie nadużywać jej wsparcia, co na szczęście się udaje. Kredyt spłacę za kilka lat (nieduży, więc i czas spłacania stosunkowo krótki) i jeśli Bóg pozwoli, będę wtedy w stanie odwdzięczyć się Mamie, choć i tak wiem, że nie spłacę nigdy tego i innych długów. Pocieszam się, że teraz spłacam mojemu dziecku, a potem ono odda dobro własnym dzieciom i tak idzie to przez pokolenia. Tłumaczę sobie, że swoim ukochanym dzieciom (nie tylko syn jest moim ukochanym dzieckiem) nie żałuję niczego, co dałam, bo sama przy tym otrzymuję radość z dawania.
No i mam to spełnione marzenie...


Właśnie sobie uświadomiłam, że ten post powstał w Dzień Matki!

Uroki

Ze wsi jestem, co niekiedy z dumą podkreślam, ale prawdą jest, że "wieśniak" ze mnie połowiczny. Wielu wiejskich spraw nie znam, bo moja wieś nie była typową wsią, był to PGR. Nie mieliśmy gospodarki z prawdziwego zdarzenia. Ot, działeczka przy domu, poletko z ziemniakami, a drugie z burakami cukrowymi, w chlewiku świnka i trochę drobiu. Pomagało się rodzicom, ale byłam jeszcze dzieckiem, które miało sie uczyć i miało prawo do beztroskiej zabawy.
Otóż ja, wieśniak od siedmiu boleści nie miałam pojęcia, że szczypiorek-siedmiolatka tak pięknie kwitnie! Ma śliczne fioletowe kwiaty, na których dziś rano dostrzegłam dwa motyle. Jaka szkoda, że nie zdążyłam ich sfotografować.
Wrastam w to swoje miejsce na ziemi i zżywam się z jego urokami. Na przykład takim, że w pogodne noce wspaniale widać stąd gwiazdy nad głową. Nasze podwórze oświetlone jest przez tzw. fotokomórki (chyba, bo słabo się znam na elektryce) z czujnikiem ruchu. Włączają się samoczynnie, gdy przechodzę w pobliżu, aby za chwilę zgasnąć i wtedy zapada ciemność. Mój brat, wielbiciel astronomii i teleskopowych obserwacji od razu zwrócił na to uwagę.
Na przykład takim, że przez niskie okno swobodnie kursuje mój kot. Właśnie wrócił z nocnej włóczęgi i mogę pogłaskać jego zmoczone mżawką futerko.
Że tylko wyszłam wczoraj za próg, a już sąsiad-sześciolatek witał się ze mną i pytał, czy robię w domu porządki, bo właśnie trzepałam przed domem dywanik.
Że wróciłam wczoraj od bratowej późnym wieczorem i całą sobą czułam: wracam DO SIEBIE.

sobota, 25 maja 2019

Kloszardki :)

Skoro już przytaczam anegdotki z pracy, przytoczę jeszcze jedną.
Żeby już całkiem przegnać ostatnią chandrę, kupiłam sobie na drugie śniadanie ciasto marmurkowo-biszkoptowe. Jakoś tak się nazywało, niedrogie było i smaczne.
Smakowało też koleżance, którą poczęstowałam przy wspólnym posiłku. Zapytała mnie później o nazwę, której oczywiście nie pamiętałam. X. jednak chciała wiedzieć, by móc sobie kupić, więc spytała, czy nie mam przypadkiem etykietki.
- No, nie mam. Wyrzuciłam do kosza - odparłam.
- Martuś, to ja pójdę zobaczyć.
- To ja już sama sprawdzę - zaofiarowałam się.
- A, to chodźmy razem.
Weszłyśmy do tzw. "socjalnego" pomieszczenia, gdzie jadamy, i zanurkowałyśmy dłońmi w koszu na śmieci.
Nagle otworzyły się drzwi pokoju.
- Dziewczyny! Ja rozumiem, że podwyżek nie ma ani premii, że wszystko drożeje, ale aż tak to już nie musicie! Chodźcie do mnie, u mnie też bieda, ale jeszcze mam się czym podzielić! - usłyszałyśmy koleżankę z innego działu.
Uśmiałyśmy się jak te norki* z niegdysiejszego powiedzonka.



*Za czasów mojej młodości mawiano: "Obśmiałam się jak norka".

Kalosze i inne drobiazgi

Zaprawdę powiadam: ostatni "świr" zaimponował mi swoim rozmiarem i siłą. Na szczęście minęło. Dziś mam "średnie" samopoczucie fizyczne, ale psychicznie i duchowo - w jak najlepszym porządku. To powód do radości sam w sobie. Mam teraz ochotę śmiać się ze swoich przedwczorajszych wyczynów jak z najlepszej komedii, lecz mniejsza już o to.
Odbywam przedpołudniowy relaksik przy otwartym szeroko oknie. Powietrze nareszcie lżejsze po ostatnich duchotach, aczkolwiek niebo wciąż pełne chmur. Z ogródka słychać kląskania, świergotania i pogwizdywania. Tylko nieliczne ptaki rozpoznaję po głosach, uzupełnię sobie tę wiedzę w internecie, bo przyroda zawsze była w kręgu moich zainteresowań. Fajnie, że technika może czasem pomóc w jej poznawaniu.
Każdego dnia u nas leje.
Mieszkam na terenie pagórkowatym i zdążając we wtorek do pracy brnęłam przez istną rzekę rwącą w dół po chodnikach i międzynarodowej trasie, wzdłuż której codzienie przechodzę. Przemoczyłam doszczętnie buty, zacinający deszcz schłostał mi nogawki spodni niemal na całej długości, a całości dopełnił przejeżdzający obok samochód. Dotarłam na miejsce mokra niemal od stóp do głów, na nic się zdał parasol.
W pobliżu biblioteki mamy szmateks. Za radą koleżanek wyskoczyłam do niego, by zakupić sobie jakieś "awaryjne", grunt, że suche odzienie. Nabyłam za 4 zł legginsy... ciążowe (ciążowe, nie ciążowe, ważne że tanie!), wróciłam do pracy, przebrałam się, a  swoje dżinsy wysuszyłam na kaloryferze.
Do legginsów głupio nosić krótki sweterek, w który tego dnia byłam ubrana. W końcu różni ludzie odwiedzają nasz przybytek, a i koledzy z pracy niekonieczne muszą oglądać mój, za przeproszeniem, tyłek. Chwyciłam swój dyżurny sweter-płaszcz, który trzymam w pracy na wypadek chłodu (tej zimy bardzo marzłam). Sweter nie ma zapięcia - taki fason, więc trzeba było zorganizować sobie jakiś pasek. W tej roli wystąpiła chustka, którą miałam na szyi. Koleżanki miały setny ubaw, gdy w takim przebraniu paradowałam po pokoju. Na szczęscie pracuję na uboczu, gdzie goście z zewnątrz zaglądają rzadko.
A oprócz legginsów, które pewnie zużyję jako szmatę do podłogi, kupiłam jeszcze kalosze! Od lat moje marzenie, wciąż odsuwane na plan dalszy jako mało potrzebne. Za głupie 8 złotych. W panterkę :) Radośnie meldowałam koleżance po południu: "Maryś! Kałuża, nie kałuża, trawa, nie trawa - idę jak czołg!" ☺
Rzeczywiście, wygoda to niesłychana. Dlatego dziś powzięłam postanowienie: po obiedzie (naleśniki) i sobotnim ogarnianiu domu ruszam na spacer po okolicznych polnych drogach i trawach. Moje miasto jest nieduże, więc choć mam do centrum nie wiecej niż 2 kilometry, równie blisko mi do terenów niezagospodarowanych, lekko dzikich, gdzie można poczuć odrobinę natury.
Lubię posiedzieć w domu, zdarza mi się cały dzień nie wystawić nosa za drzwi, ale na dłuższą metę duszę się w czterech ścianach.
Słońca! Zieleni! Powietrza! :)

piątek, 24 maja 2019

Po drugiej stronie

Właśnie dziś stanęłam po drugiej stronie barykady, która wczoraj przede mną wyrosła.
Zadzwoniła bliska osoba. Jest od lat chora, stan się pogarsza. Prawie nie wychodzi z domu, bo choroba powoduje trudności z poruszaniem się i nieubłagane niedołężnienie. Jak na złość jest osobą niezmotoryzowaną i mieszka na uboczu wsi, właściwie już poza nią. Pochodzi z ubogiej rodziny od pokoleń (śmiało mogę tak powiedzieć) fukcjonującej na marginesie lokalnej społeczności. Za wiele musiałabym opowiedzieć, by to wyjaśnić, więc poprzestanę na tej wzmiance.
Od dziecka karmiono ją niechęcią do mieszkańców miejscowości, a jak wiadomo, negatywne nastawienie do nas wraca i tylko potwierdza nasze przekonania (z pozytywnym dzieje się podobnie).
Tak więc znajoma nie ma wsparcia we wsi, ludzie się do niej nie garną, a pomoc przydałaby się jej ogromnie.
Dziś wysłuchałam jednej z notorycznych skarg, że trzeba jej pojechać do miasta, a nie ma jak się dostać, bo na piechotę ciężko dojść (do przystanku kawał drogi po wyboistej i błotnistej obecnie drodze, a i w mieście trzeba się nachodzić). Jakaś tam znajoma odmówiła podwiezienia, bo właśnie umyła auto, druga nie ma czasu, bo załatwia jakieś swoje sprawy.
Przysięgam, chciałam być empatyczna. Z głębi serca zawołałam: A czy w tej twojej wsi naprawdę nikt nie może ci pomóc? Przecież ludzie jeżdzą do miasta. W ogóle tyle się słyszy o różnych dobroczynnych akcjach, na przykład w "Expresie Reporterów". Cała wieś pomaga odbudować dom po pożarze, zbiera pieniądze na leczenie. Przecież mógłby tu wpaść ktoś raz na kilka dni i pomóc w gospodarstwie, zakupy przynieść ze sklepu..." - rozpędzałam się.
Jaka była rekacja koleżanki? Nerwowa: "Weź, przestań, wiesz, że to nierealne. Daj spokój". Drążyłam dalej: "Ale wiesz, że nie da się tak funkcjonować i ciągle tylko narzekać". "Marta, ale ja chcę sobie właśnie ponarzekać, nic więcej!".
Ręce mi opadły. Doskonale rozumiem potrzebę pożalenia się, sama się czasem żalę, ale przecież z samo żalenie się nie rozwiąże problemu, trzeba coś w tym kierunku robić.
"Jak sobie to robienie wyobrażasz" - usłyszałam pytanie. "Bardzo prosto. Ja na przykład dałabym na Facebooku ogłoszenie w stylu: 'zacni krajanie, potrzebuję jutro pilnie pojechać do miasta i z niego wrócić. Czy ktoś się wybiera w godzinie tej i tej? Ponieważ trochę kuśtykam (przecież cała wieś o tym wie), miałabym wielką prośbę o podjechanie pod mój dom. Mogę odrobinę zapłacić". "Oj, Marta, weź już przestań!" - w głosie koleżanki narastała irytacja. We mnie również dlatego oświadczyłam: "Wiesz, ja rozumiem, że człowiek czasami po prostu chce się wygadać, ale ileż można tylko wysłuchiwać? Człowiek tego słucha i chciałby coś z tym zrobić."
Koleżanka zniecierpliwiona zagadała coś na zakończenie rozmowy, a mnie pozostało tylko wzruszyć ramionami.
Tak, doskonale wiem, jak to jest pragnąć jedynie współczucia. Ale też doskonale wiem, że nawet największa empatia ma swoje granice - a jeśli nie ma, to nie jest to zdrowa sytuacja. Że dorosły człowiek owszem też bywa słaby, ale jeśli bezradny - to już zwykle na własne życzenie. Wiem, że czasem brak sił, wiedzy i pomysłu na poprawę sytuacji, ale wtedy, na litość boską, szuka się konkretnej pomocy, a nie tylko biadoli i biadoli.
Dawniej czułam się taka dobra i szlachetna przejmując się cudzymi problemami. Dziś mi chyba tej szlachetności trochę ubyło.

Dzień świra - wnioski po faktach.

Aż mi głupio...
Wczorajszy post po prostu MUSIAŁ powstać. Nie wytrzymuję czasami ze sobą i swoimi zwariowanymi nastrojami. Gdzieś muszę się uzewnętrznić, żeby nie zwariować. Żeby nabrać dystansu, uzyskać odrobinę życzliwości i wsparcia. W realu rzadko spotykam się ze zrozumieniem. Ludzie raz, drugi może posłuchają, ale nie są w stanie poczuć tego, co czuję ja, Nie są w stanie pojąć, jak funkcjonuje nie całkiem zdrowy człowiek, okazują zdziwienie, nierzadko zniecierpliwienie, w dobrej wierze prawią kazania, które tylko pogarszają mi samopoczucie i już wystarczająco skutecznie pogorszoną nim samoocenę.

W wirtualu kto chce, poczyta, kto nie chce, pominie. Nawet jeśli postuka się w głowę i uzna mnie za wariatkę, tak mocno mnie to nie dotyka. Wolę tutaj się poskarżyć niż zawracać głowę znajomym. Kiedyś mniej trzymałam na wodzy te swoje huśtawki, dziś jedynie najbliższa przyjaciółka jest na bieżąco z moimi emocjami, ale doskonale sobie ze mną radzi, ma dystans i trzeźwe spojrzenie. Po prostu dobrze mnie zna, w dodatku dziwnym zbiegiem okoliczności też choruje przewlekle, więc się rozumiemy. Ona wie, że gdy zaczynam swoje katastroficzne lamenty, należy mnie po prostu wysłuchać i zrozumieć - niczego więcej nie oczekuję.
Gdy byłam młodsza i mniej świadoma siebie, emocje mną miotały, nie zauważałam przyczyn w sobie. Potem, w wyniku pracy nad sobą nauczyłam się trzymać w ryzach swoje "jazdy", jak mawia młodzież. Zdarzają się jednak ostatnio tak silne, że dochodzi do takich historii jak ta wczorajsza totalna rozsypka.
Są "sprzyjające" okoliczności: pogoda, silne i trudne przeżycia ostatnich miesięcy, stan zdrowia, a także... hormony.
To, co czytałam na temat tzw. PMS-ów w różnych źródłach zakrawało niekiedy na chorobę psychiczną. Kobiety doświadczające tych stanów uskarżały się na płaczliwość, nerwowość, drażliwość. Szczerze mówiąc zdarzało mi się sądzić, że to poszukiwanie łatwego alibi dla swoich histerii i folgowania sobie. Myślałam sobie, że to niemożliwe, aby tak miotać mogła rozumną osobą matka-natura. A jednak...
Zwróciła mi na to uwagę przyjaciółka właśnie: "Marta, założę się że jesteś 'przed'. Ostatnio też tak miałaś i wcześniej też. Zobaczy, że ci za chwilę przejdzie".
No i rzeczywiście. Dziś już jestem normalna i zrównoważona. I nawet podobają mi się świerki posiwiałe w deszczu :)
Wniosek: nie do psychiatry mi trzeba tylko do całkiem innego specjalisty. Po czterdziestce hormony już mają prawo "świrować", zwłaszcza gdy się zażywa lek na bazie hormonów (encorton na Sjogrena - biorę już ponad dwa miesiące).
I wniosek drugi: nie pamikować, moja Marto. Pozwolić sobie na "lenia" i nie mieć do siebie pretensji, bo organizm wie, co robi i zgłasza swoje potrzeby. Trzeba go słuchać. Lenistwo przejdzie za dzień lub trzy, a w krytycznej sytuacji zawsze można o umycie naczyń poprosić syna (względnie - odpowiednio zaszantażować ;) )
Ale żeby aż tak świrować jak wczoraj - doprawdy jestem pod wrażeniem.

czwartek, 23 maja 2019

Dzień świra.

Znowu miałam trudny dzień. Ta pogoda mnie wykończy! Nawet powiedziałam dziś koleżance z pracy, że jeśli kiedyś umrę, co raczej prawdopodobne, to pewnie w takich właśnie okolicznościach przyrody.
Czuję się zupełnie nierozumiana, niczym przybysz z obcej planety. Staram się obracać swoje złe samopoczucie w żart, ale prawdą jest, że w pracy schroniłam się dzisiaj w toalecie, by uronić łzę nad swoim marnym losem. Co z tego, że w chwilach lepszych, normalnych, wcale go za najmarniejszy nie uważam?
Pozwolę sobie dziś na kilka marudnych wynurzeń. Zaznaczam: mocno subiektywnych i podyktowanych złym dniem.
W takie dni czuję się beznadziejna. Karcę siebie za brak energii, wymyślam od leni. Z wysiłkiem zabieram się nawet za zmywanie naczyń po kolacji. Ba, potrafię machnąć na wszystko ręką i uciec w sen.
W takie dni widzę głównie swoje wady i niedoskonałości.
W taki dzień, dzisiaj, myślałam o swoim wdowieństwie, sieroctwie syna, całym tym nieudanym przedsięwzięciu pt. własna rodzina. O tym, że innym się udaje mieć normalne życie, zdrowe relacje, a mnie los już przy urodzeniu wskazał, gdzie moje miejsce, a potem ukarał, że odważyłam się sięgnąć po więcej, ośmieliłam sie wychylić z przeznaczonego mi kąta w cieniu.
W taki dzień czuję, że życie nie ma mi już nic do zaoferowania. Przedwczesna choroba zabiera mi sprawność i urodę, która i tak należała do "nienachalnych"*. Nikt mnie już nie pokocha, nawet własne dziecko ma mnie w nosie.
W taki dzień mam ochotę wykrzyczeć, że żyję przez pomyłkę.

Serio czasem się zastanawiam, czy nie wybrać się do psychiatry. Mam uszkodzony układ nerwowy i być może to powoduje takie depresyjne stany, gdy wariuje pogoda. Bardzo wyraźnie zauważam ten związek.
Istny dzień świra.

P.S. Czasami myślę, że nie powinnam się dzielić tym, co trudniejsze, mało atrakcyjne. Ale - "Pozwólcie nam krzyczeć".

*Maria Czubaszek mawiała o sobie, że jest "nienachalna z urody".

niedziela, 19 maja 2019

Oprócz błękitnego nieba...

Miałam dzisiaj miły, pozytywny dzień. Nic się wielkiego nie działo, ale do szczęścia wystarczyło mi, że prawie cały dzień spędziłam na tyłach swojego domu, popijając herbatkę, ciesząc się słońcem i świeżym powietrzem. Uwielbiam spedzac czas na zewnątrz mieszkania, gdy tylko pogoda na to pozwala.
Nie wiem, od czego to zależy, ale w mojej chorobie zdarza mi się wypić lampkę wina czy piwo i zupełnie dobrze to znieść, gdy kiedy indziej nawet po niewielkiej porcji alkoholu nogi pokrywają mi się krwawymi wybroczynami. Już się do nich przyzwyczaiłam, ale efekt wczorajszego zupełnie niewinnego piwka jest dość przerażający. Całe podudzie, a nawet część uda w czerwone kropki, miejscami zlewające się w czerwone plamy. Na dotatek trochę to boli. Tym razem zaatakowane mam obie nogi, choć prawa, która jest bardziej do wybroczyn skłonna, wygląda gorzej.
Niestety, w tym stanie wolałam zrezygnować dzisiaj z rowerowej przejażdżki. Byłam z tego powodu rano zła i rozżalona. Trzeba było jednak zająć się obiadem, drobnymi domowymi sprawami i te czynności sprawiły, że zapomniałam o smutkach. Po obiedzie wyszłam (przez okno salonu :) ) z kawą za dom, wzięłam ze sobą podręcznik Misia do chemii i w asyście słoneczka oraz ożywczego wiaterku wbijałam sobie do głowy tajniki wiązań międzyatomowych: kowalencyjnych, spolaryzowanych oraz jonowych. Chcąc pomóc synowi w lekcjach, musiałam sama coś z nich pojąć. Miałam sporą frajdę z rozwiązywania chemicznych łamigłówek, dociekania przyczyn, skutków i mechanizmów zjawisk.
Mogę dziś zaśpiewać z Markiem Jackowskim; "Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba"... do szczęścia :)

sobota, 18 maja 2019

Popisałki sobotnie

Zawahałam się po wczorajszym poście, czy ma sens niemal codzienne pisanie na blogu. Jakoś tak sobie ostatnio wypełniam czas i zajmuję myśli. Takie zapiski bywają błahe, mało znaczące, zastanawiam się, czy nie nudne, nie nużące dla czytających. Może się wypowiecie?
Dziś ot, tak przysiadłam na chwilę i zaswędziały paluchy. Piszę :)
Pogoda wpływa na mnie okropnie, musiałam się przespać po powrocie z pracy. Na szczęście po drzemce jakoś doszłam do siebie i nawet pokrzątałam się po mieszkaniu. Walczę z synem o mycie naczyń. Wciąż odwleka. W końcu zdesperowana oświadczyłam, że zabieram kuzyna, który wpadł do niego pograć na komputerze, na zakupy do Biedronki i jeśli wrócę, a sterta nie zniknie ze zlewu, wszystkie obiecane żelki zje kuzyn. Zdaje się, że argument podziałał. Czekam tylko aż chłopaki skończą jakąś tam rundę gry.
Na działce wysiałam dziś koperek, pietruszkę naciową i rządek słoneczników, żeby mi zaglądały w okna. Obawiam się, czy nie przesadziłam z ich ilością, ale - pierwsze koty za płoty. Jestem wszak początkującym działkowiczem. Poradźcie mi tylko, czy między słonecznikami można wysiać maciejkę, bo właśnie pod oknem chciałabym mieć pachnący rządek. Otworzyć okno wieczorem po upalnym dniu... Ach!
Do pomocy na działce zgłosił się sześcioletni sąsiad, rozmowny, bystry chłopaczek. Kilka razy odruchowo zwróciłam się do niego "synu". Zareagował zaskoczeniem, ale stwierdził, że podoba mu się to. Mam więc namiastkę drugiego dziecka. Tak lubię maluchy, a mój jedynak to już kawaler z grubym głosem i trądzikiem młodzieńczym, mający swoje sprawy i sekrety. Już go nie zabiorę na spacer, kiedy mi przyjdzie ochota.
Dziś ogólnopolskie nocne zwiedzanie muzeów i syn oczywiście oświadczył, że woli zostać w domu. Samej chyba nie chce mi się iść, bo od kilku lat co roku bywam na tej imprezie i nic nowego już mi raczej nie zaoferuje. Może poczytam w domu książkę, a może włączę sobie jakiś film z internetu. Się zobaczy.

piątek, 17 maja 2019

"Pozwólcie nam krzyczeć"*

Boże, ile bym dała, żeby fukcjonować jak normalni zdrowi ludzie.
Mam dzisiaj paskudny dzień, kiedy wszystko mnie drażni, męczy i przyprawia o chęć płaczu. Wiem, że przejdzie, ale póki trwa, czuję się kompletnie nieudanym, stukniętym wybrykiem natury.
Najbardziej boli brak zrozumienia przez innych. Już się nauczyłam, żeby nie obnosić się ze swoimi złymi dniami, bo ludzie reagują na mnie jak na marudę albo skończonego cudaka, prawią mi kazania, każą brać się w garść i nie użalać nad sobą.
A ja - kurrrrrde Maciek (przepraszam, muszę sobie ulżyć, a to urocze przekleństwo ukuła kiedyś bratanica)!!! - naprawdę biorę się w garść i moje życie jest nieustannym przezwyciężaniem siebie, walką o pozytywne nastawienie do rzeczywistości. Nie wiedzą ci wszyscy mądrale, jak często sama sobie tłumaczę, że wszystko jest w porządku, jak często sama siebie popycham do działania, gdy mam ochotę jedynie leżeć i wszystko mieć w nosie.
Proszę, oszczędźcie mi w komentarzach tych morałów. Sama się pozbieram, ale marzę czasem o tym, żeby bez skrupółów dać upust swojej frustracji. Nienawidzę być chora, nienawidzę być zmęczona, nienawidzę tego, że choroba niszczy mi zęby włosy, odbiera energię i urodę. Nienawidzę nie być jak inni ludzie, inne kobiety.
Bardzo źle znoszę negatywny wpływ pogody. Robię co mogę, by się nie poddawać, ale dziś mi się przelało. A największy żal mam do samej siebie, że taka jestem beznadziejna.

Wybaczcie marudzenie, dzisiaj z pełną odpowiedzialnością pozwalam sobie na odreagowanie.

Tytułem wyjaśnienia, choć wcale nie mam takiego obowiązku: jestem chora na dwie przewlekłe choroby, w których zaburzenia emocjonalne nie są niczym nadzwyczajnym. Ale ja ich NIE-NA-WI-DZĘ!!!!!!!!!

*Tytuł powieści Stanisławy Fleszarowej-Muskat

P.S. Automatycznie mi ulżyło po napisaniu tego postu.
P.S. 2 Wibo-morderca złożył mi daninę u stóp - martwego ptaszka. Ot, natura...

środa, 15 maja 2019

Sennie

Jakiś ewidentny ciąg blogowy mną owładnął :)
Wciąż ponura pogoda sprzyja przebywaniu w domu, a więc i posiedzeniom w internecie. Telewizji nie mam, więc to pierwsze wypełnia czas.
Jestem dziś nieludzko śpiąca. Rzuciłam w kąt domowe prace. Naczynia poleżą do jutra, podobnie jak pranie do poskładania. A ja poleżę na kanapie, poczytam, przypilnuję tylko syna, żeby przygotował się do jutrzejszego sprawdzianu z chemii.
Syn ostatnio mnie irytuje. Zaczyna się wymądrzać i "wiedzieć lepiej". Oznajmia mi często, że jemu na przyzwoitych ocenach (wcale nie wymagam piątek od góry do dołu) nie zależy, bo rzekomo oceny z siódmej nie są brane pod uwagę przy rekrutacji do szkół średnich. Za nic ma moje kazania, napomnienia i reprymendy. Co z takim zrobić?
Z przyjemniejszych spraw, udało mi się kilka dni temu zasadzić na działce rukolę, a wczoraj dokonałam czynu wprost heroicznego: posegregowałam swoje dokumenty, przed czym uciekałam od dawna.

I chyba tyle słów na dzień dzisiejszy.

wtorek, 14 maja 2019

Milka i Wibo

Poobiedniej kawce czynię zadość.
Pogoda za oknem bez zmian, ale wczoraj doładowane w towarzystwie Sąsiadki wewnętrzne zasoby energii niosą mnie jeszcze dziś. Jest mi dobrze i spokojnie. Obok mnie mruczą i wibrują koty, a zza drzwi oddzielających salon od pokoju syna dobiegają wesołe dźwięki. To kuzyn przyszedł w odwiedziny.
Uraczyłam towarzystwo racuchami na obiad. Jak lubię taką domową atmosferę, jak mile wspominam niegdysiejszy dom pełen życia i ludzi, i naszych mruczących czworonogów.
Gdy byłam dzieckiem, nie wolno mi było mieć kota ; nie znosiła ich Mama, miała wręcz jakiś uraz do tych zwierząt. Dopiero w małżeństwie mogłam zrealizować swoje marzenie o mruczącym przyjacielu. Przewinęło się ich przez nasz dom kilka. Potem musiałam zostawić dawne życie i rozstać się z niezapomnianą Dunią. Obiecywałam sobie znaleźć jej dom, ale nie zdążyłam, uprzedził mnie Były i nie mam pojęcia, jak rozwiązał tę kwestię. Obawiam się, że po prostu wywiózł zwierzaki gdzieś za miasto i puścił samopas - częsta praktyka. Do dziś czuję wyrzuty sumienia na to wspomnienie.
Gdy syn zgodnie ze swoją wolą zamieszkał u ojca, ten sprawił mu drogiego kota z hodowli - maine coona. Nie wiem, na ile czysta jest jego rasa, ale nie jest to kot jak zwykłe dachowce. Jest duży, przypomina rysia ze swoimi pędzelkami futra na czubkach uszu, ma puszysty, długi ogon. Podobno maine coony są ufne i przyjazne, ale o naszej kotce trudno to powiedzieć. Swoje przywiązanie okazuje bardzo powściągliwie, nieczęsto przychodzi na pieszczoty. Syn, w chwili przybycia kotki jeszcze bardzo dziecinny, nazwał ją Milunią i tak już zostało.
Gdy mąż zaczął wyjeżdżać do szpitali, Mila (Milka, Milunia) spędzała całe dnie w pustym domu. Teściowa z litości przychodziła ją nakarmić, aż wreszcie zapytała, czy nie zaopiekowałabym się zwierzęciem. Zgodziłam się, bo przecież to ukochany kot Misia. Mąż zmarł, a Milunia jest z nami do dziś.
Drugiego kota znaleźliśmy jesienią na ulicy. Wypatrzył go Misiek, mój syn. Podniósł maleństwo z ruchliwej szosy. Wzięliśmy go do domu z zamiarem oddania w dobre ręce, jednak dobre ręce jakoś się nie znalazły. Za to kotek podbił nasze serca. Gdy go nieśliśmy do domu, drżał z chłodu i strachu. Syn skwitował: "Mame (tak się do mnie żartobliwie zwraca, co uwielbiam), on wibruje".
Do głupawek nie trzeba mnie namawiać, więc z miejsca nadałam kotu adekwatne imię - Wibratorek. Ponieważ jednak nie wszyscy akceptują moje durnowate poczucie humoru i kojarzą imię bynajmniej nie z mruczeniem, powstał ocenzurowany wariant: Wibo tudzież Wibek lub Wibowit.
Niestety, Wibratorek jest kobietą. Jeśli były co do tego jakiekolwiek wątpliwości, nie sposób ich mieć dzisiaj patrząc na jego zaokrąglający się brzuszek. Za długo zwlekałam z wizytą u weterynarza. Będą maluchy! Rozdam je za darmo w hali targowej tak jak zrobiłam to już kiedyś z dziećmi Duni, ale trzeba na przyszłość poważnie pomyśleć o antykoncepcji.

poniedziałek, 13 maja 2019

Wieczorem

Papierów nie posegregowałam, bo zabrakło czasu.
W drodze z pracy, przygnębiona wstrętną aurą zatelefonowałam do mojej Ulubionej Sąsiadki. Okazało się, że i ona nie tryskała dziś radością życia, więc uznałyśmy, że trzeba przedsięwziąć środki zaradcze. A najlepszą radą na takie pogodowe melancholie jest spotkać się i pogadać. Zaprosiłam więc koleżankę na wieczorne ploteczki.
Nasmażyłam racuchów dla mojego gościa, syna i siebie, kupiłam garstkę "odchudzających" ciasteczek (jakieś owsiane czy coś podobnie dietetycznego) i na wspólnym oglądaniu głośnego ostanio filmu "Tylko nie mów nikomu" o pedofilii w kościele zapomniałyśmy o chłodzie, chmurach i chandrze.
Dokument braci Sekielskich jest interesujący, ale nie skończyłyśmy go oglądać, zostawiłyśmy sobie ciąg dalszy na następne spotkanie.
Po wyjściu Sąsiadki postanowiłam odezwać się do siostrzenicy Jolki Z., tej niedawno zmarłej. Wahałam się mocno, obawiałam się być wścibska i nietaktowna, ale nie dawało mi to spokoju. Może Jolka nie targnęłaby się na swoje życie, gdyby ktoś w odpowiednim momencie się nią zainteresował?
Siostrzenica, młoda studentka, którą pamiętam jeszcze jako rezolutną siedmiolatkę, szczerze mi podziękowała za pamięć, zwierzyła się ze smutku, opowiedziała, że z Jolką już od dłuższego czasu działo się coś złego, ale uparcie twierdziła, że sobie radzi. Nie są jeszcze znane wyniki sekcji zwłok, więc domysły na temat samobójstwa pozostają wciąż domysłami.
Myślę, jak bardzo bywamy zapatrzeni w siebie i egoistyczni, jak bardzo obchodzi nas, co inni na nasz temat pomyślą, jak zareagują. A może nie warto "rozkminiać", czy będę nahalna, wścibska, ale iść za głosem serca, śmielej wychodzić naprzeciw innym. Ile lat straciłam na "czajenie się", jak to w moim regionie jest określane. A najlepsze i najmądrzejsze są działania najprostsze, szczere i uczciwe.
Nie najwłaściwsze to słowo, ale cieszę się, że odważyłam się na tę rozmowę z Olą (imię zmienione) i że na coś mogłam się przydać. Na koniec napisałam to, co czułam: że nie chcę być nietaktowną, wścibską babą, ale jeśli tylko chce, niech śmiało do mnie pisze, dzwoni, odzywa się. Pomogę jak potrafię i zawsze wysłucham.

Znowu szaro

Znowu zimno, znowu gruby koc chmur nad głową. Nie lubię i nic na to nie poradzę. Dzisiaj nie lubię.
Jakoś mnie frapuje temat samotności akceptowanej i nieakceptowanej, widzę to, gdy przeglądam swoje zapiski. Bywa przyjemna, satysfakcjonująca, ale bywa też trudna, nie czarujmy się.
Brakuje mi dziś rodzinnego ciepła, poczucia bezpieczeńśtwa, gdy wracało się do domu, a tam czekali rodzice, rodzeństwo, dom żył, a po kątach nie zalegała cisza, bo rodzinę miałam dość liczną. W małżeństwie też coś się działo, wypełniało myśli i czas. A teraz - jak sobie sama nie wypełnię, to...
Ze zdwojoną siłą odczuwam ten brak właśnie w takie pozbawione słońca dni. Po prostu mi smutno i brak chęci, by coś z tym zrobić.
Czeka mnie pewna drobna domowa praca. Ponieważ jej nie lubię, leży niedokończona. Z całą jaskrawością uświadamia mi, jak blokują nas sprawy niezałatwione, nie pozwalając ruszyć dalej. Praca nie jest ciężka, więc wciąż mi się wydaje, że mam czas, że zdążę, kiedyś się do niej zabiorę.
Nie, Martusiu, żadne "kiedyś". Zrobisz to dzisiaj, bez wymówek, że czekają poważniejsze sprawy. I zobaczysz, jak od razu ci ulży.

niedziela, 12 maja 2019

Refleksje samotnej (?) kobiety

Jestem kobietą, jak to się mówi, samotną, singlem według modnego określenia. Jednak temat związków, relacji damsko męskich obecny jest w moim życiu, bo przecież koleżanki mają mężów, partnerów, jedne się rozwodzą, inne biorą śluby, kogoś poznają, z kimś nie mogą się dogadać i tak dalej, i temu podobnie. Nie jest mi to więc obojętne, nie jest tak, że radząc sobie w pojedynkę, nie myślę, jakby to było "kogoś mieć". Moje obserwacje powodują, że mam bardzo ambiwalentny stosunek do związków.
Niektórzy, a jest ich wielu, wkładają w związek mnóstwo energii, poświęcają mu tyle miejsca, że niewiele pozostaje na samych siebie (nie wiem, czy jestem wystarczająco zrozumiała dla czytających moje wywody). Na przykład wczorajsza moja towarzyszka niby jest zadowolona ze swojego przyjaciela, który okazuje jej wiele uczucia i wsparcia, który ewidentnie pragnie być z nią w relacji, ale często zwierza mi się ze swoich wątpliwości. Nieraz słyszałam skargi, że nie do końca jej odpowiada osobowość tego człowieka, który hołduje konwenansom, bywa pedantyczny i pozbawiony spontaniczności, luzu i swobody. Wczoraj przeszedł samego siebie, być może pod wpływem alkoholu. Nie darmo mawia się, że in vino veritas.
Z ulgą myślę, że będąc singlem nie przeżywam takich rozterek. Akceptując swoje życie mam ten komfort, że mogę wybierać potencjalnych "chłopaków", nie muszę rozpaczliwie chwytać się męskiego ramienia, żeby przetrwać emocjonalnie. Mam takie poczucie, że związki są ludziom potrzebne, by nie spotykać się z samymi sobą, nie patrzeć w oczy własnym cieniom i demonom. Przemawiam teraz słowami, których naczytałam się w publikacjach psychologicznych, ale po kilku latach bez męża są to już moje osobiste odczucia i przemyślenia.
Uświadamiam sobie, że jeśli do tej pory z nikim mi nie "wychodziło", nie działo się to bez powodu, że moja intuicja jest mądra i wie, co robi każąc mi się dystansować do pewnych osób i sytuacji. Że moje pragnienia oraz opory mają uzasadnienie, a ja mam prawo, wręcz obowiązek wobec siebie samej, respektować swoje wewnętrzne głosy. Błędem było doszukiwanie się w samej sobie "nienormalności", nieprzystawania do powszechnych standardów.
Jestem osobą o pewnych osobistych trudnościach. Całe lata czułam się inna, gorsza, wybrakowana. Ujawniało się to przede wszystkim w tej tak normalnej, zwyczajnej dla innych strefie, właśnie w tzw. relacjach. Lata po rozwodzie dały mi czas na wgląd w siebie. Kilka doświadczeń, nawet tych przykrych pomogło mi do siebie dotrzeć. Fascynuje mnie ta podróż.
Niedawna moja znajość z L. skończyła się dla mnie niefortunnie, ale uważam za ważny krok w swoim rozwoju to, że właśnie z tym człowiekiem potrafiłam być sobą i słuchać siebie, choć jak wskazuje nieprzyjemny finał, jeszcze za mało ufałam sobie i zabrakło mi asertywności. Ale wnioski wyciągnięte, a było między nami też to, czego w związku oczekuję: swoboda, bycie sobą, pogoda i ciepło. Tego pragnę, zamiast wspinania się na palce (lub pochylania się do samej ziemi) i stawania na baczność, by zadowolić i nie stracić swojego towarzysza.

Po imprezie

Nie było źle spędzić tej nocy trochę czasu poza domem, ale przemknęło mi przez myśl, że ten cały Halama to strata czasu. Czy mnie się zmieniło poczucie humoru i gust, czy też kabarety stały się jakieś miałkie i mało zabawne? Kosztowało toto sporo, ale że cały dochód przeznaczony był na pomoc zwierzętom (pewien znany w mieście lekarz weterynarii organizuje psią wioskę), nie mam poczucia bezsensownego wydatku.
Chłopak (zostanę przy tym określeniu, choć ma on już 51 lat) koleżanki okazał się okropnym marudą i ględziarzem. Zepsuł nam kawał wieczoru swoimi pretensjami o niedokładne sprawdzenie rozkładu jazdy pociągów, o błędne poinformowanie co do pory zakończenia imprezy (miała być do białego rana, na miejscu powiedziano nam, że może potrwa do północy, a ostatecznie zakończyła się w okolicach drugiej). Gdyby choć wyraził swoje zadowolenie krótko i konkretnie, ale skąd! Musiało być przecież dramatycznie. Koleżanka miała łzy w oczach, a ja, co mi się często ostatnio zdarza, zastanawiam się, po jakiego grzyba nam, kobietom ci faceci.
Na imprezę wbiłam się w ładne, zgrabne czółenka z paskiem i na niewielkim obcasie. Dosyć wygodne, a jednak nawet takie są już nie dla mnie. Potańczyłam trochę, naprawdę niewiele na after-party, przeszłam może ze trzy kilometry po przemyskim bruku i na całym prawym podudziu mam teraz krwawe wybroczyny - charakterystyczne dla mojej choroby. Niestety, elegancka, piękna i młoda i seksi o ja już byłam.
Pisałam niejednokrotnie, że chyba przechodzę jakieś wewnętrzne zmiany. Zaczynam cenić spokój, bywa, że preferuję spokojne spędzanie czasu w domu i czytanie książek w ogródku, nie jestem już takim pędziwiatrem jak kilka lat temu. Kojarzy mi się to jeśli nie ze starością, to z mocną dojrzałością i zadziwia, że to już...
Swoją drogą stolica dawnego mojego województwa to piękne miasto, z klimatem, malowniczo położone na wzniesieniach, o zabytkowej, pełnej brukowanych zaułków starówce. Nieczęsto w nim bywam, a to wcale niedaleko, bilet w jedną stronę kosztował mnie zaledwie cztery złote. Chętnie wybiorę się tam kiedyś sama albo z synem. W "turystycznym" obuwiu, bez marudzących kolegów podelektuję się urokami tych krętych, wąskich uliczek i widokami z Kopca Tatarskiego.

piątek, 10 maja 2019

Wiara, nadzieja... sens

Uderza mnie, jak bardzo niektórzy pozbawieni są szacunku dla życia, jak nie widzą jego wartości i uroku. Żyją i uważają to za niewiele warty, mało znaczący fakt. Wciąż czekają na lepszy dzień, na miłość, na wakacje, na pieniądze... Wciąż w poczekalni, wciąż poza teraźniejszością.
Podobno najmniej szacunku dla życia mają ludzie młodzi, ale zauważam, że i dojrzałość niesie pewne straty. Straty, bo nie chcę używać słowa "zagrożenia".
Stratą jest utrata świeżości spojrzenia.
Dbam o to, by nie stały się dla mnie banałem rzeczy na pozór oczywiste. Staram się zwracać uwagę na drobiazgi, przyrodę, pęknięcie na murze, krople deszczu, żałuję, że wiosną nie udało mi się zobaczyć przelatujących kluczy żurawi, że za rzadko bywam w lesie. Lubię zauważyć, że przy myciu naczyń woda tak przyjemnie ogrzewa mi dłonie... i tak dalej, i temu podobnie.
W młodości radość przychodzi do nas spontanicznie. Tyle w nas jeszcze siły i beztroski, tyle okazji do śmiechu (choć i bóle istnienia w tym wieku odczuwa się mocno). Potem odczuwa się już pewną powtarzalność, widzi się coraz więcej ciemnych stron rzeczywistości, odczuwa się je na własnej skórze, zwłaszcza gdy dają się we znaki te najbardziej prozaiczne, a jednocześnie najdotkliwsze fizyczne przejawy. Umierają znajomi, już nie gdzieś daleko, ale namacalnie, tuż obok, zaczyna nas kręcić reumatyzm, już nie można tak bezkarnie zarwać trzech nocy jak dawniej.
Mimo przekonania, że życie jest warte celebrowania i zachwytu, łapię się na tym, że pewnymi rzeczami jakbym się już nasyciła, że nie widzę nic nowego. Że za rok i pięć będzie tak samo - aczkolwiek ta stałość bywa też ostoją i wartością. Dawniej przerażała mnie myśl, że miałabym to zostawić, nie zobaczyć już więcej, a dziś mam wrażenie, że to już ze mną zostanie, że nie jestem już tak przywiązana. Może nie do końca byłabym na to gotowa, ale zdecydownie bardziej niż kiedyś.
Widzę, że dziś pozytywne myślenie i radość życia wymaga ode mnie pewnego wkładu pracy, świadomości i wyboru. Muszę czasem sama sobie "ustawić" myślenie, nie poddawać się, wytłumaczyć sobie to i owo jak matka własnemu dziecku. Tak jak na przykład ostatnio, gdy myślałam o tej powtarzalności, o tym, że już tyle za mną. Dopiero po chwili namysłu uświadomiłam sobie, że przecież czeka jeszcze na mnie mnóstwo nieodkrytych lądów: może wnuki, może jak u mojej mamy coś zupełnie nowego. Mama w wieku prawie pięćdziesięciu lat rozpoczęła nowe życie wyjeżdżając za granicę do mojej siostry. To zapoczątkowało wiele ważnych dokonań w jej życiu, myślę, że mimo trudności sprawiło jej satysfakcję, że tyle mogła dzięki temu osiągnąć. Mama zresztą często podkreśla, że jej wiek ma swoje uroki, że cieszy się gdy w żartach zwracam się do niej per "babciu", bo nie każdemu jest dane doczekać tych lat.
...A Jolka, szalona Jolka sama pozbawiła się tylu możliwości. Straciła wiarę, może uznała, że wszystko już za nią. Dlaczego?
Dlaczego? Dlaczego?

...A kocicy spodobało się w otwartym oknie. Właśnie drapie łapą we framugę i prosi o uchylenie.


O, kurczę! Wyskoczyła!!! :)

W sobotę rano

Nie mogę namówić mojej starszej kocicy do wychodzenia z domu. Przywykła do bycia kanapowcem i ozdobą salonów ;) Kiedyś, jeszcze w starym mieszkaniu, wyszła na zewnętrzny parapet okna i wypadła z trzeciego piętra, co ją pewnie mocno wystraszyło. Może teraz ma uraz? Właśnie uchyliłam niziutkie okno salonu i kotka z respektem spogląda na zewnątrz, ale ani myśli zeskoczyć na ziemię. Szkoda, bo to oszczędziłoby mi kłopotu z kuwetą i żwirkiem. Liczę na to, że latem, gdy okno będzie otwarte całymi dniami, zwierzak się przekona... Za to jego młdszej towarzyszki, trudno w domu uświadczyć. Włóczykij jeden zniknął dziś na całą noc.
Za oknem znowu pochmurno, choć jeszcze albo już nie pada. Zieleń coraz soczystsza, choć powoli traci już tę pierwszą wiosenną, moją ulubioną świeżość.
Czekają dziś na posadzenie sadzonki rukoli od koleżanki z pracy. Mam też miętę w słoiku, nieźle już się wzmocniła, choć jeszcze jest niewielka.
Czeka mnie dziś pracowite sobotnie przedpołudnie i rozrywkowy wieczór. Kolega z sąsiedniego miasta zaprasza mnie i paru znajomych na imprezę charytatywną, podobno ciekawą. Zaproszony jest kabareciarz Grzegorz Halama. Rzadko oglądam telewizję, więc znam właściwie tylko jego nazwisko. Chętnie poszerzę horyzonty o jakieś nowe doznania i oczywiście pośmieję się. Po występie Halamy zapowiedziano tzw. after-party, z poczęstunkiem i ponoć tańcami.
Jakoś dziwnie pisać o rozrywkach dwa dni po pogrzebie koleżanki. Jej nie ma, a my jak gdyby nigdy nic... Przemknęło mi przez myśl, żeby z szacunku dla tej śmierci odpuścić sobie tę oraz wcześniejszą, związaną z pierwszomajowym weekendem imprezę, ale cóż to już zmieni? Odrobina radości nie zmieni faktu, że Jolka jest w mojej pamięci, że czuję żal.
I że czuję też złość, bo doszły mnie słuchy, że jednak sama zadała sobie śmierć.

czwartek, 9 maja 2019

Jolka

Ech... Nic mądrego nie mam dzisiaj do powiedzenia. Jestem pod lekkim wpływem alkoholu, bo odwiedziłam wieczorem koleżankę, sąsiadkę z ostatniego miejsca zamieszkania, a ta uraczyła mnie grzańcem galicyjskim - pysznym.
Ten grzaniec z lekka mnie "rozebrał". Dopiero teraz chyba wychodzą ze mnie emocje nagromadzone przez niemal tydzień. Bo tydzień temu, w piątek, zmarła Jolka, a dziś dopiero pożegnaliśmy ją na cmentarzu. Czekano pewnie na siostrę z zagranicy.
A ta siostra tak podobna... Jakbym Jolkę żywą zobaczyła.
Rozmawiałam dzisiaj ze wspólną koleżanką, która Jolkę znała od lat, znacznie dłużej niż ja. Żadna z nas nie wypowiedziała głośno swoich obaw i podejrzeń, ale jasne było, że obie znałyśmy skłonności Jolki do autodestrukcji, jej różne "bóle istnienia". Jolka była niespokojnym duchem... poszukującym, pytającym, wątpiącym...
Tak żałuję,  że nie dane mi było z nią porozmawiać w ostatnich dniach. Zawsze mówiła, że lubi ze mną rozmawiać, zawsze po drodze nam było z naszymi filozoficznymi rozważaniami. Nie zamierzam popadać w samozadowolenie, przechwalać się, ale mam to i owo poukładane w głowie i kilka razy w życiu udało mi się wpłynąć na innych. Może akurat jeszcze by się ten jeden raz udało? Samo to, że można się wygadać od serca, zwierzyć się z osobistych myśli, to już wielka ulga, czasem zmiana perspektywy. Wiem, że Jolka ceniła nasze rozmowy, ja też je zresztą lubiłam.
Jakoś lżej byłoby z pewnością, że śmierć nastąpiła na skutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, wypadku, choroby... W ogóle niełatwo pogodzić się z odejśiem młodej, zdrowej, zdawało się, osoby, ale jednak zmieniłoby to postać rzeczy.
Żegnaj, Jolko, ty narwańcu. Nigdy nie zapomnę Twojego charakterystycznego śmiechu i głosu.

niedziela, 5 maja 2019

Leniwie, niedzielnie i w sumie o niczym

Co za ohydny początek maja! Zimno, mokro, mroczno (mrocznie?).
W garażu zamokły mi brykiety drzewne, którymi palę w piecu, a dziś postanowiłam właśnie trochę przepalić. Opornie to idzie, brykiety się rozsypują, w mieszkaniu bałagani się niemiłosiernie.
Pozwalam sobie na przedpołudniowe lenistwo i niezdyscyplinowanie - o tak, bardzo lubię być niezdysowana :) Pozwalam sobie, póki nie dopiłam herbaty, a potem zabieram się za obiad - dziś iście niedzielny: schabowy plus ziemniaczki. Jednocześnie uładzę trochę dom, w którym zarówno porządek, jak i bałagan zaprowadza się w tempie imponującym. Na razie jest imponujący bu... bulwersujący nieład ;) Potem pewnie poczytam, poprzytulam moje koty, a późnym popołudniem może wyskoczę na rynek naszego miasta, na majówkowe imprezy. Dziś, ku uciesze gawiedzi, przesławny Sławomir. Wolę Sławomira niż tę wczorajszą technorąbankę.
Do sympatii dla muzyki disco-polo, nie wypada ponoć przyznawać się wszem i wobec. Moim zdaniem jednak spełnia ona określoną funkcję i nie należy traktować jej ze śmiertelną powagą. Ma bawić, dostarczać nieskomplikowanych przyjemnych emocji i najzwyczajniej nadawać się do tańca. Więc choć nie posiadam kolekcji płyt nie śledzę dokonań muzyków z tego nurtu, przy myciu naczyń zdarza mi się przytupywać nóżką do takiej na przykład piosenki:

www.youtube.com/watch?v=BD0N_zSEJ6g (to akurat nie jest "polo", lecz bodajże białoruskie, ale lubię Prymaki, zespół poznany przez pewnego amatora horynieckich* dancingów)

*Horyniec - miejscowość uzdrowiskowa w woj. podkarpackim.

sobota, 4 maja 2019

Szok roku

Poobiednia "rytualna" kawka. A przy kawie małe posiedzonko w internecie.
Przeżyłam wczoraj szok roku.
Ta sama koleżanka, której mamę pożegnaliśmy w mijającym tygodniu, przysłała mi wczoraj wiadomość: "Hej, podobno Jolka Z. nie żyje (zmieniam oczywiście dane personalne)". "Co????" - zareagowałam. Koleżanka nie była pewna, czy to nie jakaś głupia plotka. Podkusiło mnie zatem, by zadzwonić pod numer telefonu Jolki. Odpowiedziała mi automatyczna sekretarka, a dziś rano odczytałam sms od siostrzenicy, że ciocia zmarła nagle i niespodziewanie. A jeszcze tydzień temu telefonowałam do niej, by ustalić, czy zmarła z klepsydry to rzeczywiście matka tej drugiej koleżanki. Nic w rozmowie nie wskazywało, że u Jolki, że z Jolką dzieje się coś złego. Gdyby człowiek mógł przewidywać przyszłość... Po długim niewidzeniu wyraziłam wtedy chęć spotkania, odnowienia kontaktu i na tym stanęło - że zdzwonimy się któregoś dnia... Już nie zdzwonimy się nigdy.
Ciało zabrano na sekcję. Doszły mnie wieści, że prawdopodobnie Jolka popiła wódką jakieś tabletki. Czy to było celowe, czy też zdarzył się głupi wypadek?
Ale ta stuknięta wariatka zawsze miała autodestrukcyjne ciągoty. Potrafiła sama sobie wyrządzić fizyczną krzywdę, gdy cierpiała, a była osobą mocno wrażliwą.
Pisałam wczoraj, że jeśli tylko w to uwierzymy, nie zostajemy w życiu bez wsparcia. To fakt, że Jolka od dawna zmagała się z ciężarem opieki nad bardzo chorującą, tracącą sprawność matką, ale przecież otoczona była rodziną, miała mnóstwo znajomych i przyjaciół, bo była towarzyską, otwartą osobą. Miała dobrego "chłopaka" (dziwnie brzmi "chłopak" w naszym wieku), który mieszkał z nią już od kilkunastu lat. Przecież są w ostateczności psycholodzy, jakieś profesjonalne formy wsparcia - sama korzystałam, gdy czułam, że nie wyrabiam na przysłowiowym zakręcie. Sama wręcz wypchnęłam kiedyś inną koleżankę, która wahała się nad taką formą pomocy samej sobie. Skorzystała i chwali sobie do dziś, bo osoba, którą jej poleciłam, była naprawdę świetnym fachowcem (trafiłam do tej terapeutki szukając wsparcia w trudnym małżeństwie).
Ogromnie żałuję, że nie było okazji spotkać się z nią w jej ostatnich dniach życia. Może niczego by to nie zmieniło, ale miałam już okazję usłyszeć kiedyś od kogoś: "Marta, postawiłaś mnie na nogi". Mała rzecz, choćby tylko rozmowa,
 czasem może wiele zmienić.
Tak mi przykro.

piątek, 3 maja 2019

Pospacerowe refleksje

Dzień znowu deszczowy i ponury jak wszyscy diabli. Na szczęście nie poddałam się aurze, poszukałam sobie zajęć w domu, a po południu z radością odebrałam telefon od koleżanki zapraszającej mnie na przechadzkę po mieście. Koleżanka pochodzi z pobliskiej wsi, więc nieczęsto mamy okazję tak razem pospacerować.
Przeszłyśmy się wolnym krokiem, jak przystało na stateczne panie "w pewnym wieku", pogawędziłyśmy, wstąpiłyśmy na lody i stwierdziłyśmy, że trzeba częściej to praktykować. Pamiętam, jak trzy czy cztery lata temu marzyłam w pustym mieszkaniu o towarzystwie na niedzielny spacer. Marzenia się spełniają :)
Koleżanka jest panną, nie założyła rodziny, mieszka z rodzicami i młodszym rodzeństwem. Dom w dużej mierze opiera się na niej i jej zarobkach ekspedientki w sklepie. Matka, która całe życie spędziła ze świrem (bo na inne określenie ten człowiek nie zasługuje), od lat nie pracuje, musiała zająć się licznym potomstwem. Mąż-psychopata gnębi ją i urządza awantury o byle co. Nie jest alkoholikiem, ale to ewidentnie osoba zaburzona.
Koleżanka opowiedziałam mi dzisiaj, jak tatuś "załatwił" najmłodszą siostrę. Dziewczyna jest pełnoletnia, ale boi się ludzi, boi się wychodzić z domu, nie podjęła żadnej pracy ani studiów. Zasugerowałam jakąś psychoterapię, ale reakcja koleżanki była pełna powątpiewania w sens.
...Zbieram takie historie dookoła siebie. Przeraża mnie i porusza bierność kobiet, ofiar swoich "panów i władców". Nie obracam się w patologicznym środowisku, a jednak znam takich historii i takich osób niemało. Przeraża mnie, jak bardzo można nie wierzyć w siebie, w możliwość uratowania się. Przeraża mnie, jak można skazywać swoje dzieci na obcowanie z przemocą, narażać je na psychiczne okaleczenia. Przeraża mnie, jak można zmarnować całe swoje życie. I dziękuję bogom, że w trudnym małżeństwie nie byłam pozbawiona wsparcia, że mogłam poskarżyć się siostrze, mamie, bratu. Że rodzeństwo stukało się w czoło, co ja jeszcze robię z moim mężem. Że siostra bez zbędnych dyskusji wsiadła w samochód i przyjechała pomóc mi spakować rzeczy i przewieźć do wynajętego mieszkania. Że gdy sama jeszcze wahałam się, co robić z moim nieudanym małżeństwem, nikt nie opowiadał mi bajek o świętości i nierozerwalności małżeństwa i nie kazał mi pokornie nieść swojego krzyża. Ba, gdy ja się wahałam, moja matka, która przeżyła lata w jednym małżeńtwie, które dopiero śmierć rozłączyła, mówiła mi, że ona na moim miejscu nie tkwiłaby w takim układzie ani minuty. Miałam wsparcie, a tak wiele osób go nie ma.
Ale jest i druga strona medalu. To strach, który z obecnego punktu widzenia wydaje mi się absurdalny, ale dobrze pamiętam, jak potrafi obezwładniać. Ten strach powoduje, że nawet mimo wsparcia niektórzy nigdy nie odważą się wyjść z bagna. Niektórzy z lęku, inni z... wygody, z upodobania do cierpienia, lamentowania, przerzucania odpowiedzialności na innych.
Mam taką koleżankę, rzeczywiście w trudnej sytuacji. Rozmowy z nią stają się dla mnie coraz bardziej jałowe i obciążające, mimo iż obchodzi mnie jej los. Od dłuższego czasu rozmowy z nią to wieczne wysłuchiwanie skarg na pieski los. Fakt, jest w bardzo skomplikowanym położeniu, ale gdy wspominam, że trzeba gdzieś szukać pomocy, dzwonić, pisać, reaguje irytacją. Gdy mówię, że nie wiem, jak jej pomóc, oznajmia, że ona nie oczekuje pomocy, chce się tylko wygadać. A ja, doprawdy, uwielbiam słuchać, ale chwilami zawodzi mnie cierpliwość. Sam bywam przygnębiona, zmęczona, więc któregoś dnia przerwałam jej słowotok: "przepraszam, ale ja już nie mogę".
Współczucie też ma granicę, a z własnego doświadczenia wiem, że przychodzi taki moment, gdy trzeba skończyć z biadoleniem i wziąć się za działanie. I pozwolić sobie pomóc, bo naprawdę nie musimy być sami ze swoimi ciężarami.

czwartek, 2 maja 2019

Lubię to!

Uuufff! Wreszcie skopałam te moje "latyfundia". Pot mi ściekał po plecach, pod oknem zmieniałam bluzę na koszulkę, ale robota wykonana. Jestem z siebie zadowolona.
Widząc moje zmagania ze szpadlem, sąsiadka ulitowała się i przyniosła mi łopatę, taką bez zagięć po bokach. Z łopatą poszło sprawnie, choć nie bez pewnego wysiłku. Ale taki wysiłek bardzo dobrze robi "na głowę". Odpręża, usuwa napięcia, koi nerwy.
Przy okazji poprzegadywaliśmy sobie z sąsiadami, pobawiłam się z dwoma rocznymi chłopcami, dwóch sześcioletnich bąków zaangażowałam do pomocy przy sprzątaniu ogródka. Wyznaczyłam im "zadanie bojowe": wynosić do śmietnika powyrywane z ziemi chwasty. Ależ byli zadowoleni z zabawy!
Już pisałam, że sąsiedztwo mam ciut kontrowersyjne, ale przecież nie wszystkich sąsiadów to dotyczy. Mam do kogo zagadać, zapytać, jak leci, dzięki działkom i podwórku okazji do wymiany  zdań dłuższych niż "dzień dobry", nie brakuje. Lubię taką atmosferę, przypomina mi to dzieciństwo w małej miejscowości, gdzie wszyscy się znali.
Przez płot (no, dobra, przez siatkę) zawołała mnie dzisiaj koleżanka, którą poznałam kiedyś na pewnym kursie. Wiedziałam, że mieszka blisko, ale dopiero dziś wiem, że dokładnie, jak blisko. Zaproponowałam, żeby wpadła kiedyś na kawę.
Lubię to, że tak się po facebookowemu wyrażę.