czwartek, 28 grudnia 2023

PS.

Zdaję sobie sprawę, że napisałam bardzo osobisty i mocny post.

Pozwalam sobie.

Nieprzychylne komentarze wykasuję. Mój blog,moje zasady.

Rodzinne historie

Ciągle jeszcze Mama żyje w mojej pamięci - i to intensywnie.
Jestem w Roku Przebudzenia (dobiega końca), który mocno mi uświadomił, jak wiele pozostawiają w nas rodzice, dom rodzinny. Relacja z matką to zupełnie wyjątkowa rzecz, tak szalenie ważna i rzutująca na całe życie.

Mam swoje zupełnie zwariowane reakcje na pewne sprawy, sytuacje. Mam swoje urazy, obsesje, skrzywienia - długo nie chciałam uznać, że to spadek po Mamie.

Mama dała mi wiele dobrego i złego. Nie potrafię, tak jak niektóre blogowiczki, odrzucić Jej, nie lubić Jej, dystansować się do Niej i unikać. Zastanawia mnie, jaki ogrom złego może skłonić dziecko do odrzucenia rodzica - a takie historie przecież się zdarzają.

Ja moją bardzo kocham, choć bywała mocno trudna. Choć momentami Jej nienawidzilam, nosiłam w sobie pokłady złości na Nią.

Zawsze będę wdzięczna, że zdążyłyśmy się dogadać, jako tako zrozumieć, że mogę być jej wdzięczna za niejedno i beczeć ze wzruszenia wspominając, jak mnie wspierała i co od niej otrzymałam.

Dzięki Cioci, Jej siostrze, z którą bardzo się zbliżyłyśmy po śmierci Mamy, poznaję Ją (Mamę) lepiej. Poznaję rodzinne historie, których skryta Mama nam skąpiła.

Mama była DDA - dorosłym dzieckiem alkoholika. Prawie o tym nie mówiła, gdzieś tam padły jakieś półsłówka, których nikt nie roztrrząsał. Ale jakiej wagi był problem, jak wyglądało życie z takim człowiekiem - moim dziadkiem, tego się nie mówiło. My, wnuki, nie mieliśmy zielonego pojęcia, u dziadków nie bywało się zbyt często (odległość), a i on na starsze lata chyba trochę pofolgował z piciem.

Ciocia jednak opowiadała, jak dziadek po pracy maszerował do knajpy, z której do domu wracał zygzakiem. Opowiadała o dzieciństwie wypełnionym nerwowością i gwałtownością babci, ciężką pracą dzieci, które musiały "zasuwać jak małe samochodziki" w domu i gospodarstwie. Opowiadała o wybuchowych i przemocowych zachowaniach babci, które jak się okazuje, moja Mama odziedziczyła po niej.

Babcia rzuciła kiedyś w ciocię nożem... we mnie nożem rzuciła Mama, bo nie ugotowałam kartofli na czas.... Były też inne "akcje", ale już ten jeden przykład wystarczy.

Szlag mnie dzisiaj trafia,gdy jakaś matka szczyci się, że sprała swoje dziecko np. kapciem, i z dumą recytuje: "dupa nie szklanka".

Moja matka też potrafiła złapać, co jej w rękę wpadło i przyłożyć... złapać za włosy i cisnąć o stół tylko dlatego, że np. słabo radziłam sobie z prasowaniem, a miałam dopiero 10 lat.

Ale rozumiem Ją dzisiaj. Czytałam o DDA nieraz, bo lubię artykuły psychologiczne. Często wyrastają na perfekcjonistów, bo w ten sposób pragną zasłużyć na uznanie, uniknięcie represji, udowodnić swoją wartość. Są nadmiernie czujne, bo w ich domu w każdej chwili  należało spodziewać się zagrożenia. W ich życiu jest mnóstwo napięcia i reakcji nieadekwatnych do sytuacji zupełnie innych niż te znane z dzieciństwa.

Jestem dzieckiem DDA, dodatkowo obciążonym poważnymi problemami ze zdrowiem, trudnym dla rodziców. Mam swoje obciążenia i urazy, które tak ze mnie "wyłażą", jak kiedyś z Mamy. Mam momenty, gdy bardzo ciężko mi z samą sobą, gdy w normalnej sytuacji reaguję nienormalnie, nadmiarowo. Zrozumienie tego i zaakceptowanie to początek uzdrawiania swoich ran i wykrzywień.

Czuję, że tegoroczne Święta to jakiś przełom w moim wewnętrznym życiu. Ale przełom nie odbył się bezboleśnie - jeszcze nigdy się tak psychicznie w ten czas nie umęczyłam.

Chcę nad sobą pracować. Chcę przestać być niewolnikiem starych schematów. Chcę żyć normalnie.

A dziś przytulam siebie ze zrozumieniem. I przytulam Ciebie, Mamo, dzielna Dziewczynko, Dziewczyno, Kobieto, która tyle musiałaś znieść.

Kocham Cię za wszystko i pomino wszystko.

Pas! Bo się rozbeczę...


Jak dobrze!

Już dobrze.
Opadły niepotrzebne i nadmierne emocje. Wróciła duchowa i emocjonalna równowaga.
Już dobrze.

Co roku w święta lapię przedziwny nastrój, okropne podenerwowanie, zniechęcenie, opór. W tym roku z taką mocą, jak chyba nigdy... bo właśnie w tym roku postanowiłam zakwestionować swoje wewnętrzne schematy, przymusy, stresory.

Że powinnam być idealna, perfekcyjna, pracowita i efektywna... a wcale (!!!) nie mam na to ochoty.
W tym roku odpuściłam, zakwestionowałam, stare schematy bardzo protestowały, krzyczały, umęczyły mnie solidnie, ale... widocznie Nowe czuje, że wolno mu się odezwać, zaprostestować, upomnieć się o swoje.

Dziś denerwowalam się  zapowiedzianą wizytą rodziny mojego b. męża z okazji osiemnastych urodzin Syna. Nie bardzo mialam pomysł, jak to zorganizować, czym poczęstować itp. Syn kategorycznie oznajmił, że nie ma ochoty na oficjałki, ja też za nimi nie przepadam i szanuję jego wolę. Nie będzie hucznego przyjęcia, bo ani nie mamy na nie ochoty, ani groszem  na takie atrakcje nie śmierdzę. Żaden też ze mnie organizator. Wolę pieniądze zainwestować w prezent dla syna, a prezentem będzie przelew na subkonto, by syn sobie dowolnie nim zadysponowal (Młody jest rozsądny, wiem, że nie wyda na bzdury). Zadecydowałam, że zaszaleję w tę wyjątkową rocznicę i ostatnie 500 plus będzie do jego dyspozycji.

Ale do rzeczy!

Kupiłam ostatecznie jakieś przyjemne wizualnie ciasteczka, aby okazać gościom wdzięczność i nie wyjść na całkowitego lenia i sknerę. Szwagierka zapewniała zresztą, że wystarczy im tylko kawa, i nie sądzę, by mówiła to jedynie z uprzejmości ; po świętach już nie bardzo chce się patrzeć na jedzenie :)

Ciasteczek nikt nie tknął, bo pierwszy wjechał na stół torcik od Babci. Zjedliśmy po kawałku i to nam zupełnie wystarczyło. Zrobiłam kawę, herbatę.... i fajnie było!

To było naprawdę - z czystym sumieniem to stwierdzam - przemiłe spotkanie. Na marginesie: sporo zrobił fakt, że aparaty słuchowe ułatwiły mi komunikację i nadążanie za rozmowami i tym, co się działo wokół mnie.

Poza tym - z miłych ostatnich nowin - wykupiliśmy z Synem Netflixa, bo zachęciła mnie Siostra bardzo pochlebną opinią na temat nowego filmu "Znachor". Netflix wiele nie kosztuje, a radość z dostępu do kinematografii i seriali - niemała!

Średnio mi się ten nowy "Znachor" podobał, może jedynie muzyczne folklorystyczne wstawki. Gra aktotrów była o.k. ogólna akcja nie najgorsza, ale drażniło mnie, że reżyser filmu z ogromną dowolnością potraktował literacki pierwowzór. To całkiem nowa historia w stosunku do powieści Dołęgi-Mostowicza. Ale oglądało się nieźle.

Wczoraj obejrzałam "Nędzników". Uchodzę za oczytaną osobę, a jednak tego sztandarowego dzieła V. Hugo jakoś do tej pory nie poznałam - jedynie we fragmentach. Jakąś starszą adaptację filmową obejrzałam jako bardzo jeszcze młode dziewczę i za wiele nie paniętam. Natomiast wczorajszy film - coś wspaniałego! Wielka historia, wielki bohater. Chapeaux bas, messieurs!

Wypełnia mnie teraz radość, ciepło, spokój i wdzięczność. Mam wrażenie, że dokonał się jakiś ważny krok w przełamywaniu starych schematów.

środa, 20 grudnia 2023

Wyssało...

To jakiś uraz, bo co roku przeżywam ten sam stres: że powinnam zrobić superświęta, wysprzątać na błysk dom, nagotować jak szalona - i co roku szlag mnie trafia, bo wcale nie mam na to ochoty, na samą myśl jestem zmęczona i wszystko mnie boli. Jak już przychodzą te święta, odprężam się i napięcie puszcza, ale przedświątecznego czasu nie znoszę serdecznie.
Tego roku postanowiłam wyluzować i przetestować, jak sobie poradzę z traumą pt. "(nie) powinnam!!!"
Odpuszczam znaczną część gotowania, sprzątania, ale i tak łapię się na tym, że już samo myślenie o organizacji to dla mnie źródło stresu. Bo jednak nie da się niczego nie kupić i niczego nie zrobić.
Tak jest co roku, to jakieś chorobliwe. Byłabym dobrym polem do popisu dla jakiegoś psychologa, terapeuty.

Spróbuję poradzić sobie sama i tym razem nie dać się traumom. Ja tu rządzę!

Aczkolwiek właśnie zaliczam kryzys.

Ale też wiem, co mnie do niego doprowadziło: nie najlepsze wieści od lekarza i niepowodzenie w załatwianiu pewnej sprawy. Oj, wyssało to ze mnie energię!

Martuś! Zaopiekuj się sobą i przestań się besztać, że wyssało...

Samotna Wigilia? No problem!

Otwarcie wreszcie to powiem: nie przepadam za Świętami.
Wolę celebrować codzienność. Wolę skromność, zwyczajność kameralność. Wolę brak napięć, żeby wszystko było tak odświętnie i cacy.
Wolę nieoficjalne spontaniczne wpadanie przyjaciół i do przyjaciół niż oficjałki, przyjęcia, to całe myślenie, z jakim prezentem przyjść, żeby nie z pustymi rękami, co wypada, co nie wypada.
Wolę przebywać z ludźmi, którzy naprawdę mnie obchodzą, a nie którzy przez przypadek stali się moją rodziną, i rozmawiać o tym, co naprawdę mnie obchodzi, niż prowadzić jakieś towarzyskie small-talk. Może tylko śpiewanie kolęd lubię, bo w rodzinie mojego byłego męża naprawdę się kolęduje.
Zostaliśmy z synem zaproszeni na Wigilię przez moją szwagierkę.
No i mam problem: z czym tam pójść? Co kupić, bo nie mam głowy do tych wszystkich prezentów. Chyba nabędę jakieś dobre wino i już.
No i mam problem, że u siebie w domu posiedziałabym z synem tyle, ile nam się podoba, a potem kropnęła się na kanapę z książką i nie musiałabym spełniać żadnych towarzyskich konwenansów. A tam trzeba będzie siedzieć ze wszystkimi, nadążać za rozmowami (a nie nadążam nawet z aparatem słuchowym) i szczerze mówiąc - nudzić się.
Kto to wymyślił, że Wigilii nie można spędzić samotnie? Mnie to wcale nie przeszkadza, lubię święty spokój.
Wielka krzywda mi się nie dzieje i pewnie będzie całkiem sympatycznie, ale nie czuję zapału na myśl o tej wspólnej wieczerzy. Za to w drugi dzień Świąt jestem zaproszona do koleżanki na zupełnie nieoficjalne spotkanie. I to mnie cieszy o wiele bardziej.
Okropna maruda jestem, co?

niedziela, 10 grudnia 2023

Ból istnienia

Ciemny wieczór, w domu oprócz mnie tylko kot... chyba dopada mnie ból istnienia. Jakoś tak... smutnawo, pustawo, niezbyt optymistyczne myśli pchają się do głowy.

Aparat słuchowy nieco mnie frustruje. Kakafonia dźwięków mnie otacza, mam wrażenie, że wszystkie piski, stuki, szelesty dookoła dotykają mi wręcz mózgu. Słuch nie selekcjonuje bodźców ; gdy ktoś do mnie mówi, niekoniecznie rozumiem słowa, muszę się ogromnie skupić. Irytujące!

...Latem zapytał mnie sąsiad, starszy pan: "Pani Marto, dlaczego nie szuka pani sobie towarzysza życia?". Z wielką pewnością siebie odparłam, że jest mi bardzo wygodnie w pojedynkę, mam święty spokój i wolność. On mi na to odparł, że przez pewien czas po rozwodzie z pierwszą żoną czuł się podobnie, ale ten stan się zmienił. Otóż i mnie czasem dopada tęsknota za bliskim człowiekiem. Dzisiaj na przykład.

Tylko... hmmm... nie zebrałam doświadczeń przekonujących, że lepiej z kimś niż w pojedynkę. Mąż był pomyłką od samego początku, R. pił i oszukiwał... Ci wszyscy panowie, których miałam okazję spotkać i umówić się z nimi na kawę, byli zainteresowani nie budowaniem bliskości, poznawaniem się, ale szybkim załataniem dziury samotności, a co niektórzy - brutalnie i dosadnie rzecz ujmując - najchętniej natychmiast ściągnęliby ze mnie... bieliznę osobistą.. 

A ja chcę kogoś, kogo obchodzić będzie, kim jestem. Jakie mam przemyślenia, co czuję, czym żyję.

A ja chcę czuć się bardziej człowiekiem, osobą, niepowtarzalną istotą niż kobietą. Chyba żeby przez kobiecość rozumieć coś więcej niż fizyczne walory i uciechy.

Słyszę czasami, że jestem ładna ; dlaczego tylko ładna? Dlaczego nic więcej, nic głębiej?

Może zostanę uznana za infantylną, ale o ileż wolałabym zamiast seksualnych aluzji, testowania, co ja na to, obejmowania czy obściskiwania przez człowieka, który jest mi prawie obcy albo po prostu za mało jeszcze bliski - pójść na spacer, pokazywać sobie rośliny, drzewa, wiewiórki w parku, rozmawiać o sprawach ważnych i błahych. Reszta przyjdzie - niech przyjdzie sama. Nie czuję potrzeby, aby cokolwiek przyspieszać.

Przeżyłam kilka tego typu sytuacji i mam dość, mam powyżej uszu. Nie chce mi się już próbować, aranżować nowych znajomości, bo koszty emocjonalne tych rozczarowań są wyższe niż nawiedzające chwilami bóle istnienia. Niemniej zdarzają się rzeczone bóle.

O, kurczę, ależ się żale ze mnie wylały!

Niestety, gdy myślę o tych sprawach, dużo wychodzi rozgoryczenia.

Kompromisów już nie chcę. Chciałabym spotkać kogoś, kto mnie zrozumie i zaakceptuje.

sobota, 9 grudnia 2023

Słyszę!

 Wstał kolejny dzień, mój ulubiony w tygodniu - sobota. Czas dla siebie, domu, najbliższych. Czas świętego spokoju.

Kiedyś pociągało mnie, żeby "się działo", pragnęłam rozrywki, zabawy, wesołości. To się zmieniło. Oczywiście nadal nie pogardzę urozmaiceniem codzienności, ożywieniem aury, do szczęścia jednak zupełnie tego nie potrzebuję. Najlepsze, najszczęśliwsze chwile to takie, gdy mam dobry kontakt ze sobą, dobrze czuję się w swojej skórze, a to się zdarza coraz częściej. Dawniej było we mnie wiele niezgody na siebie.

Zatem rozkoszuję się zwykłością, domowością, łażeniem w piżamie i piciem kawy w łóżku. Raduję się trzaskiem ognia w piecu - i tym, że go SŁYSZĘ.

Mam aparat słuchowy, a nawet dwa!

Wzbraniałam się przed tym bardzo długo, bo nie chciałam czuć się stygmatyzowana. Opór był silny. Niedosłuch towarzyszy mi od dzieciństwa, ale było to znośne, radziłam sobie. Od pewnego czasu jednak słuch mi się wyraźnie pogorszył, a przez ostatnie tygodnie wręcz się posypał. Już się nie dało normalnie funkjconować. Ruszyłam się wreszcie do laryngoga i poszlo jak burza. W tydzień załatwiłam wszystko, co potrzebne, by nabyć aparaty ; bo potrzebne były do obu uszu. Kosztowało to sporo, ale chwała niebiosom, pracuje człowiek i choć nie zarabia kroci, zawsze można wykombinować jakąś pożyczkę w pracy i powoli zwrócić. Mam już plan, jak przyspieszyć spłacanie. Po Nowym Roku będzie i zwrot podatku, i nowe wczasy pod gruszą, i o zapomogę z funduszu socjalnego wolno mi się zwracać co roku, jako że będąc samotną matką dysponuję najniższym dochodem na członka rodziny spośród naszych pracowników. Damy radę!

Pierwsze chwile z aparatem były dziwne. Poczułam się wprost bombardowana mnóstwem i intensywnością dźwięków. O rany! Te wszystkie szumy, trzaski, piski z otoczenia - jak zdrowi ludzie wytrzymują w takim halasie? Ale to były pierwsze chwile, a po kilku godzinach przestałam na to zwracać uwagę. Za to jak super było bez większego wysiłku słyszeć, co mówi do mnie syn. Że zupełnie bez wysiłku, tego nie mogę powiedzieć, bo jak mi wyjaśniła pani protetyk - mózg przyzwyczajony do niepełnosprawności potrzebuje chwilki, by przetworzyć dźwięki mowy na... mowę. Słowa chwilami zlewają mi się właśnie w ciąg dźwięków, ale sympatyczna pani zapewniała, że to po pewnym czasie mija i wielkim błędem jest zrażanie się do aparatu na samym początku.

Żartuję: jaka szkoda, że nie wymyślono jeszcze protezy węchu, bo i węch upośledził mi zespół Sjogrena. Ale i bogactwo dźwięków jest fascynujące. Ja chyba w ogóle "zmysłowa" jestem, chociaż godziłam się z ograniczeniami i do wielu się przyzwyczaiłam.

Z codziennych nowinek, które cieszą: był u synka święty Mikołaj :)
"Pomyślunek" do prezentów nie jest moim darem, ale tym razem pomogła odrobinka uważności (bo chyba właśnie o nią tu chodzi... chyba na pewno ;) ). Przypomniały mi się nasze rozmowy o herbatach i parzeniu yerba mate. Przypomniał mi się kubek w kształcie kota, który syn dostał od swojej dziewczyny. I to był trop, już wiedziałam, co się może chłopakowi przydać. Na drugi dzień Misiek zamówił przez internet... kilogram prawdziwej (podobno) yerby i namiętnie popija przez słomkę-bombillę. A ja cieszę się z tego podarunku jeszcze bardziej niż obdarowany. Bombilli towarzyszy kuliste naczynie.

Sobie natomiast obiecałam kalimbę - prościutki afrykański instrument muzyczny o bardzo kojącym, przyjemnym, "medytacyjnym" dźwięku. Nauka gry na instrumentach to moje wielkie marzenie od dzieciństwa, ale nigdy nikt nie traktował go poważnie, moje napomnknięcia były zbywane gadaniem, że nie mam słuchu. To ostatnie - oczywista bzdura, bo cóż ma sluch "laryngologiczny" do muzycznego? Beethoven radził sobie nie słysząc.

Za dużo! za dużo wokół nas tego defetyzmu, o którym wspominałam w ostatnich zapiskach. Za dużo ułatwiania sobie życia w ten nieprzyjemny sposób - bo to jest próba ułatwiania, choć zazwyczaj efekt jest zupełnie inny, ograniczający. Nie chce się włożyć wysiłku, sprawdzić, co dla mnie, a co nie moją bajką. Łatwiej z góry zrezygnować.
Będę sobie brzdąkać na kalimbie, bo wymarzona gitara jednak budzi moje obawy, nie mowiąc o ukochanej muzyce skrzypcowej. W dzieciństwie potrafiłam jednym palcem wygrywać zasłyszane melodie, więc chyba nie najgorszy ten mój słuch.

poniedziałek, 4 grudnia 2023

A mnie się, kurrrrna, marzy praca... zdalna.

Nigdy nie lubiłam rozmów o chorobach, ale i mnie dopadła rzeczywistość, kiedy chorowanie staje się częścią, a poniekąd nawet stylem życia, kiedy chorobie podporządkowuję się swoją codzienność. Temat staje się nieunikniony.
Choruję już kilkanaście lat na zespół Sjogrena - żadna to tajemnica. Jakby mało było innego przewlekłego, trwającego od urodzenia schorzenia, co do którego oszczędzę już sobie i Czytelnikom szczegółów. Dość, że katarek to nie był, o mały włos nie rozstałam się z życiem jako osiemnastolatka (na kursie korekty tekstów uczą, by unikać cyfrowego zapisu liczebników w tekstach literackich :) ) i życie zawdzięczam współczesnej medycznej technologii.

Przez wiele lat nie przyjmowałam swojego stanu zdrowia do wiadomości, grałam dziarską i przebojową, chociaż i wtedy, już za młodych lat nauczyciele w szkole i w studium zwracali uwagę na moje częste zmęczenie, ziewanie, senność - a przesiedziałam całą edukację w pierwszej ławce, w dużej mierze z własnej woli.

A teraz, z wiekiem jest coraz trudniej.
ZS spowodował kłopoty z krążeniem. Marznę w te zimowe miesiące w pracy siedząc kilka godzin za biurkiem. Spowalniają mi funkcje życiowe - mawiam z przekąsem, lecz nie do końca jest to przenośnia. Staję się zmęczona, przygnębiona, nieszczęśliwa. Dziś po powrocie do domu miałam wszystkiego serdecznie dosyć. Zmusiłam się do rozwiązania rozdziału egzaminacyjnego testu z korekty, z ulgą stwierdziłam, że z obiadu jeszcze na jutro zostało sporo rosołu, więc mogę machnąć ręką na gotowanie. Leżę pod kocem i tylko dla przyzwoitości za chwilę "ogarnę" trochę dom.

Ogromnie marzę, by rzucić w diabły etat, podjąć jakąś pracę, którą mogłabym wykonywać z domu - ot choćby na laptopie, pod kocykiem, w ciepełku, wyciągnięta na kanapie, gdy ścierpną mi nogi. Marzę by móc decydować o czasie, w którym pracuję - na przykład położyć się w samo południe na pół godziny, gdy woła o to mój organizm, a popracować czasem bladym świtem, gdy się akurat wybudzę, co nieraz mi się zdarza.

Mam powyżej uszu pracy na etacie i trzyma mnie w niej wyłącznie rozsądek. Teoretycznie nie jest to ciężkie, wyczerpujące zajęcie, a jednak odczuwam silne zmęczenie. Mam dosyć ukrywania swoich kiepskich stanów, zmęczenia, rozdrażnienia i zniecierpliwienia przed współpracownikami. Tego udawania, tego trzymania fasonu. Chciałabym mieć pracę, która pozwoli mi być sobą, zaśpiewać przy robocie, czasem przekląć, gdy coś nie wychodzi, pogadać do siebie. To ostatnie to już niemal fanaberia, ale byłabym szczęśliwa mając taką możliwość i taki komfort psychiczny.
Towarzyskie potrzeby stanowczo wolę realizować prywatnie, a pracować wolałabym solo. Z ludźmi w pracy, pomimo, że z większością żyję w zgodzie, nie jest mi po drodze.

A może o rencie czas pomyśleć?
Tyle że gdy słucham, z czym zmagają się znajomi renciści, jak wyglądają komisje orzekające o inwalidztwie - odechciewa się na dzień dobry.

niedziela, 3 grudnia 2023

O relacjach karmiących i ciągnących w dół

 Zmęczona jestem, nabiegałam się dziś trochę w domu, ale potrzebuję utrwalić ważne i dobre emocje. Oraz myśli.

Coś w tym jest, że przyciągamy takich ludzi, jacy sami jesteśmy - niedosłownie może, ale zdecydowanie coś w tym jest.

Zbierałam wokół siebie osoby z różnymi trudnościami, mające w życiu pod górkę, wrażliwe. Czy coś się pod tym względem zmieniło z biegiem lat?
Nadal ciągnie mnie do ludzi wrażliwych, mających coś więcej do powiedzenia niż jakie promocje są w Biedronce albo co zmalowała ta sąsiadka spod jedynki. Zaczęłam jednak czuć i zauważać, że niektóre osoby... ściągają mnie w dół, kontakt z nimi nie rozwija. Mają do zaoferowania głównie skargi i wspomniany niedawno defetyzm.

Okrutnie to może brzmi, ale odczuwam to od pewnego czasu bardzo wyraźnie - w miarę jak sama nabieram wiary w siebie i pewności siebie. W miarę przybywania doświadczeń potwierdzających, że sporo w życiu naprawdę da się zrobić, zmienić. Nie z takimi wyzwaniami jak moje mierzą się ludzie!

...Mam przyjaciółkę - a może miałam? A może to była tylko iluzja przyjaźni?

Nie, nie iluzja. Była szczerość, była bliskość. Było poczucie, że jest ok. Długo ta relacja mi wystarczała i była satysfakcjonująca.

Od pewnego czasu jednak mam silne poczucie, że jest to coś, co nie wzrasta razem ze mną. Trzyma mnie w miejscu, w którym ja już nie chcę być.

Przyjaciółka jest w sytuacji niezmiernie trudnej: choroba, brak wsparcia najbliższych, podstawowe bytowe kłopoty. Nie chcę i nie powinnam opisywać, z czym się zmaga, ale jest to niczym z książek o przedwojennej biedzie. Tak, dziś też żyją ludzie, którym nie ma kto przynieść wody ze studni i którzy nie mają czym ogrzać zimą mieszkania.

Zauważam jednak w tym sporo tego, co fachowa literatura nazywa wyuczoną bezradnością. Zauważam wybory i decyzje, które nie prowadzą do zmian na lepsze. Delikatnie próbowałam to koleżance przekazać, ale nie spotkałam się z pozytywną reakcją. Nie znam się na tych sprawach, ale uważam, że zawsze można zwrócić się z pytaniem o radę do osób kompetentnych, szukać rozwiązań i wyjść.

Nie jestem od dawania rad, unikałam tego. Jednak sytuacja zaczęła nabrzmiewać. Koleżanka jest - wiadomo - coraz starsza, coraz mniej zdrowa i sprawna, a za to coraz bardziej znerwicowana, ma wszystkiego dość i ja się jej nie dziwię, bo jej codzienność to istny dom wariatów, z którego powinna uciekać w przysłowiowych podskokach. To wszystko zaczęło odbijać się na mnie, byłam bombardowana żalami, skargami złościami. Zaczęła wyczerpywać się moja cierpliwość. Raz nie wytrzymałam i palnęłam, że chce mi się rzygać od wciąż tych samych skarg. W efekcie nie odzywałyśmy się do siebie przez dłuższy czas i to nie ja byłam stroną głuchą na telefony i sms-y.

Po jakimś czasie lody puściły, dogadałyśmy się i ustaliłyśmy, że jeśli moja granica zostanie naruszona, grzecznie o tym poinformuję i nie obrażając się na siebie przerywamy rozmowę - wrócimy w lepszym momencie.

Pilnowałam się, by nie ponosiły mnie impulsywne reakcje - do czasu.

Wczoraj czy przedwczoraj przyjaciółka wyczuła przez telefon, że jestem zmęczona rozmową, więc się przyznałam, że mam dosyć, że ileż można wciąż tego samego słuchać. Wcześniej z rezygnacją stwierdziłam: "nie wiem, jak ci pomóc, chociaż chciałabym", na co X. odparła mocno rozemocjonowanym głosem, że wcale nie chce, bym jej pomagała.

No, jasne, mam być zbiornikiem na pomyje! bo tak właśnie się czułam i to już nie pierwszy raz.

X. zakończyła rozmowę. A ja? Mnie się nie chce wcale zabiegać o kontakt.

Nie jestem urażona, nie jestem obrażona - jestem zmęczona i czuję, że nic już więcej ta relacja mi nie da.

Późna, zważywszy na mój wiek, lekcja dorosłości. Trzeba czasem zostawić i ludzi, i sprawy, by pójść dalej.

Mam nielekką, ale jednak satysfakcję, że mnie na to stać.

Czułam jeszcze wczoraj żal i złość, ale dziś...

Dziś złożyła mi zapowiedzianą wizytę niejaka Hania (imię zmieniam) ze swoim "chłopakiem" (jeśli chodzi o wiek, to już stanowczo nie chłopak, ale bardzo nie lubię określenia "partner" ; partnera mogę mieć na korcie tenisowym albo w biznesie). Przemiło spędziliśmy czas na interesujących rozmowach, dzieleniu się swoim życiem, swoimi myślami. Hania i jej przyjaciel mają sporo trudności, ale dzielnie sobie z nimi radzą, działają, nie poddają się. Ich zmagania z brakiem pracy (zamknęli własną działalność, bo nie przynosiła dochodów), jeszcze paroma innymi kłopotami nie były jedynym tematem pogawędki, gadaliśmy o wszystkim. Poczęstowałam towarzystwo rosołem, oni przynieśli marchewkowe placki.

Było fajnie! Tak normalnie, tak po ludzku. Tak bardzo jestem "nakarmiona" tym spotkaniem.