czwartek, 30 listopada 2023

PS.

 Moja Mama, o czym nieraz pisałam, nie była łatwą Mamą. Ale wbrew surowym pozorom była dobrym człowiekiem, wiernym swoim wartościom... i mądrym.

To właśnie Mama, gdy bałam się opuścić męża, toksyczny związek, powiedziała mi te słowa:

"Zobaczysz, jakie łatwe może być życie".


Dziękuję, Mamo. Miałaś rację.

Precz z defetyzmem!

 "Uwielbiam" to jakże swojskie, jakże znane podcinanie ludziom skrzydeł, krytykowanie, narzekanie, marudzenie - ten rozpowszechniony pesymizm i to, co psycholodzy nazywają wyuczoną bezradnością.

Zamiast szukać sposobów na polepszenie rzeczywistości, ułatwienie jej sobie, z uporem godnym lepszej sprawy szuka się rzeczywistych i wyimaginowanych przeszkód.

Rozmawiałam dzisiaj z koleżanką, która ma poważne kłopoty ze stawami i kośćmi, doświadcza bólu i trudności w poruszaniu się. Rzucam pół żartem, pół serio:

- Tobie toby się hulajnoga przydała - taka z siodełkiem i silnikiem, widziałam takie. Jeździłabyś sobie jak na motorze, tylko wolniej. Albo takie skuterki dla niepełnosprawnych - widzialaś?

Pada odpowiedź, że skuterki są ciężkie i kto by go z piwnicy wyprowadzał - owszem, to fakt.

Nie drążyłam już tematu, nie chciałam być przemądrzała i nietaktowna, ale nie pierwszy raz stykam się z torpedowaniem każdego pomysłu na rozwiązanie problemów. 

Koleżance może zwyczajnie nie odpowiada takie rozwiązanie i ma do tego oczywiste prawo, ale mnie naszły wyżej wspomniane refleksje. Jak szybko rezygnujemy napotykając nie tak znowu wielkie przeszkody, jak łatwo odpuszczamy, jak trzymamy się utartych ścieżek zamiast poszukać nowych.

Koleżanka mieszka w bloku od wielu, wielu lat. Zna sąsiadów, a oni znają ją. Jest osobą sympatyczną i uczciwą. Czy za drobną opłatą nie mogłaby takiego skutera przechowywać u kogoś w garażu? Być może nie, ale kto nie zapyta, nigdy się nie przekona. A może wystarać się o wygodny podjazd z piwnicy? Chyba takie rzeczy są do zrealizowania.

Inna koleżanka, również niepełnosprawna, myśłała kiedyś o prawie jazdy i o samochodzie. Zwierzyła się znajomemu, a ten od razu wytoczył milion argumentów: że samochód trzeba utrzymać, a to kosztuje, że nie stać jej na kupno...

Do licha! Swój pierwszy samochód mój brat odkupił od znajomej za dwa tysiące złotych! Nie był to krążownik szos, ale po okolicy spokojnie "dawał radę". Był nieocenioną pomocą w przywożeniu zakupów, wyprawach z dziećmi za miasto itp. Jedna z moich licznych koleżanek oddała swój samochód córce, ale gdy chciała wyjechać na dwa dni ze znajomymi, wszyscy złożyli się na samochód z wypożyczalni. Są sposoby!

Moje poczynania również zostały ocenione przez znajomego malkontenta - męża tej koleżanki "od skuterka". Podjęłam kurs korekty tekstu i dowiedziałam się od koleżanki, jak skomentował to ów pan: "A na co to Marcie i po co? A kto ją zatrudni?". Żonie też tak "umilał" życie, gdy chciała się przekwalifikować zawodowo.

Po pierwsze, drogi panie Mirosławie (imię zmienione) jest to mój i tylko mój problem, mam też święte prawo do czystych fanaberii, skoro nikogo one nie krzywdzą. Po drugie, biorę pełną odpowiedzialność za swoją decyzję o kursie, a także podejmuję ryzyko niepowodzenia. A po trzecie: a dlaczego miałoby mi się nie udać, skoro tylu osobom już się udało? Nie święci garnki lepią, a na naszym języku znam się znacznie lepiej niż pan Mirosław. Nie twierdzę naiwnie, że wszędzie czekają na mnie z otwartymi ramionami, ale przecież i w tej branży ludzie pracują, istnieją, funkcjonują. A swoją wartość znam, miałam okazję porównać swój zasób wiedzy i umiejętności z innymi kursantami i doprawdy nie mam powodów do kompleksów.

Mówiono mi: nie pchaj się w kredyty, bo co zrobisz, jak nie spłacisz mieszkania?

No, jak to, co zrobię? Sprzedam chałupę z kredytem i wrócę do wynajmowania - od tego się nie umiera, tyle lat przeżyłam na walizkach i jakoś było. Wzięłam ten kredyt, spełniłam marzenie o mieszkaniu i... daję radę. Odpukać, jeszcze tylko dwa lata! Nie zbiedniałam, nawet nie schudłam z biedy i niedożywienia (chyba jasna ironia).

Cholera mnie bierze na to jakże polskie (nie wiem, czy tylko polskie) malkontenctwo!

Uwielbia się u nas straszyć ludzi życiem, zamiast dodawać skrzydeł, wiary, otuchy. A przecież "kto chce, szuka sposobu, kto nie chce - szuka wymówek".

Za największy błąd mojej młodości uważam, że zanadto słuchałam innych, zamiast sama próbować, sprawdzać, testować swoje możliwości. Unikam przekazywania takich niewspierających komunikatów synowi, mówię mu zawsze: "Spróbuj, sprawdź, sam zobaczysz".

Ja sama dopiero po czterdziestce zaczynam widzieć różne możliwości i sposoby, rozpoznaję, jak wiele z dawnych moich przekonań pod tytułem "nie dam rady" - były to  t y l k o  przekonania, niezweryfikowane przez rzeczywistość i działanie.

sobota, 25 listopada 2023

***

Mamo -

odeszłaś

na wieczną...

MEDYTACJĘ


Nie ma tu, gdzie jestem, sekundy bez Ciebie.

***

Napisałam to z serca i zastanawiam się, czy opublikować.

A niech tam...

Sobotnia niespieszność

Leniuchujemy z Mruczusiem.

Napadało śniegu. Uwielbiam to. Zniknęła przygnębiająca burość i czerń, przestrzeń za oknem jest pełna światła. Od razu lepiej na duszy!

Synuś wyjechał był do miasta wojewódzkiego, gdzie studiuje ukochana. Niczym nastolatka cieszę się wolną chatą - tylko impreza inna. Moje świętowanie to niespieszność i czas na ulubione zajęcia. Pita wolno herbata z pomarańczą i goździkami, głaskanie kota, dowolna lektura (dziś Dostojewski, przerwany na kilka dni książką, którą musiałam szybko przeczytać, bo capnęłam bez formalności, jeszcze nie zewidencjonowaną z biblioteki).

Spaliłam pompę do centralnego ogrzewania - zdolna bestia! Na szczęście kupno nowej okazało się nie takim strasznym wydatkiem. Już jest i czeka, aż szwagier będzie miał odrobinę wolnego czasu, by mi ją zainstalować. Nawet jej nie rozpakowałam, ale jeśli jest turkusowoniebieska jak na zdjęciu z Allegro, to jestem uszczęśliwiona. Poprzednia była bordowa - koloru, który lubię w ubiorze, ale w wystroju mieszkań nie cierpię. Niebieska będzie mi pasować do otoczenia - ot, kobiece podejście :)

Wspominałam już kilka razy, że jestem adeptką Roku Przebudzenia. Bardzo sobie cenię wiedzę oraz wglądy w siebie, które dał mi ten kurs. Wiem doskonale, co sobie wiele osób myśli o podobnych rzeczach: zawracanie głowy, wszystko dla się "na chłopski rozum". Otóż nie zawsze. Gdyby to było tak proste, dawno uporałabym się ze wszystkimi swoimi problemami. Aczkolwiek rzeczywiście RP uczy, że to my niepotrzebnie komplikujemy sobie życie, tracimy kontakt ze swoją prawdziwością i prawdą. Ale dlaczego? Bo otoczenie od najmłodszych lat wmawia niektórym, że coś nie tak z nimi, że wymagają naprawy, że tacy, jacy są, nie są mile widziani. Osobę wrażliwszą można tak "załatwić" na całe życie. Osobiście i blisko znam takie przypadki - ludzi bardzo nieszczęśliwych, skrzywdzonych przez los, nie dających sobie pomóc, bezradnych wyuczoną bezradnością.

...Ależ się rozgadałam! A dlaczego? Bo jednym z moich najcenniejszych "samorozwojowych" odkryć jest medytacja. Wychowana w racjonalizmie i zdroworozsądkowości uważałam to za rodzaj szpanu, sztuczny wymysł, dopóki mi ktoś przystępnie i przekonująco nie wyjaśnił znaczenia i mechanizmu tego rodzaju praktyk.

Medytacja pozwala się zatrzymać i uważnie przyjrzeć się sobie. Powoli dopuścić do siebie to, czego nie zauważamy w swoim kulcie racjonalizmu, w codziennym zabieganiu. Dzięki medytacji dociera się do siebie bez pośpiechu, presji, ale konsekwentnie i skutecznie. Ja uwielbiam ten stan wyciszenia i bycia tak blisko siebie.

Do brzegu, Marto!

Dziś w medytacji przyszło do mnie wspomnienie z ostatniej wiosny. Odwiedziłam wtedy koleżankę, właścicielkę psa. Z psem wyszłyśmy na spacer, w miejsce,którego nie spodziewałam się w środku miasta. Na zboczu nasypu kolejowego rosła bujna niekoszona trawa, poniżej rozpościerały się ogródki działkowe, bliżej jakieś zarośla. Z daleka podobno słychać było czasem hodowane przez kogoś gęsi.

To była chwila takiego cudownego spokoju, zrelaksowania i poczucia, że jest tak jak lubię. Może pół godzinki, może godzina, a jaki relaks! Pies brykał gdzieś po krzakach, koleżanka poiła go wodą z takiej zabawnej butelki połączonej z miską dla zwierzaka (z butelki piłyśmy my i na tym polegał cały dowcip urządzenia). Siedziałyśmy wprost na trawie, rozmawiałyśmy o życiu, na które pogląd mamy podobny (w końcu urodzone jesteśmy obie w tym samym grudniowym dniu, tylko rocznik nieco inny) i pamiętam to jako jedną z tych zwyczajnych, a tak szczęśliwych chwil.

Dziś to do mnie przyszło: chcę żyć w takiej zgodzie ze sobą i w takim zrelaksowaniu - a tu ciągle jakieś "muszę", "nie mogę", "nie mam czasu". Już nieraz to przychodziło, ale dziś wyjątkowo wyraźnie. A z tym "widzeniem" drugie: naprawdę, Marto, wiele możesz mieć już, teraz, tutaj. Zmień tylko kategorie myślenia. Nie trać czasu na bzdurne, nic nie dające ci rzeczy, na przypadkowość (nie mylić ze spontanicznością). Codzienne obowiązki też można wykonać w "trybie" zrelaksowania, medytując przy zmywaniu naczyń, śpiewając przy gotowaniu, delektując się błyskiem czystych szklanek i urodą... pompy grzewczej :) 

Proste? Oczywiste? Naiwne? To dlaczego tak wiele wokół znerwicowanych, zniecierpliwionych, zdegustowanych życiem matek, żon, pracownic (zresztą płci obojga, ale piszę z punktu widzenia kobiety, więc jakoś tak odruchowo)?

Dziś się nie spieszę: czytam "Zbrodnię...", a potem  zajmę się zwykłym domowym życiem i nie będę myślała, co przez to tracę, ale zadbam, by było "terapią zajęciową". To wyzwanie, bo przyzwyczajenia, skojarzenia i przekonania mam inne (wredny, znienawidzony kierat).

A teraz - won od internetu, bo za bardzo pochłania i odciąga od tego, co ważne. Kradnie czas na bycie szczęśliwą.

Miłego dnia, drodzy Czytający.


poniedziałek, 20 listopada 2023

Codzienność

Dzisiaj całkiem zwykły dzień, ale że mam włączony chromebook, zachciało mi się dla rozrywki i odpoczynku poświęcić kilka chwil "blogusiowi".

Brnę dalej i dalej w korektorski gąszcz i choć w krainie słowa pisanego czuję się dość pewnie, zdarza mi się wpadać w dezorientację i głupieć po prostu. Ale to fajne wyzwanie, lubię to, nawet gdy bywam zmęczona.
Na dziś wystarczy. Tak mnie wciągnęło, że dopiero teraz zabieram się za gotowanie, pranie i porządkowanie domowej przestrzeni.

W RP codziennie zapisujemy intencje na kolejne dni. Dziś napisałam, że otwieram się na głos swojej duszy (pragnień, tęsknot itp.) i znajduję kreatywne rozwiązania.

Jak to bywa z chęciami - znalazłam!

Nieraz postanawiałam, że będę więcej się ruszać, korzystać ze świeżego powietrza. Bywa jednak różnie i z chęciami, i z energią, i z czasem. No, bo przecież korekta, przecież gotowanie, sprzątanie, pranie, a i poleżeć z książką się chce czy na blogu poczytać.

Przyszło mi dzisiaj do głowy, że przecież do Biedronki na codzienne sprawunki mogę dziś pójść z kijami do nordic - walking, nieco okrężną drogą. Nie wymagam od siebie wielokilotemtrowych wyczynów, ale nawet kwadrans ruchu (intensywniejszego niż zwykłe chodzenie, choćby i szybkie) to więcej niż nic.

No, to, Martusiu, plecak na plecy, coby ręce mieć wolne (muszę sobie nieco większy na zakupową okoliczność sprawić ; zwykle chodzę z torbą na kółkach), kije w garść i chodu!

A po powrocie, dotleniona i rześka, przygotuję stos placków-tortili (kupne niech się schowają) na śniadanie zamiast pieczywa i na jutrzejszy obiad z farszem. Farsz będzie improwizowany z porów, które podarowała mi sąsiadka (kochana, nawet je oczyściła i obrała) i pozostałego z innego obiadu przecieru pomidorowego oraz kurczęcej piersi zakupionej specjalnie w doniosłym tym celu.

Albo nie - najpierw przygotoję wstępnie posiłek, bo mam potrzebne surowce, a potem, przed snem wyskoczę na nordic - spacerek do zacnego Biedronkowego przybytku - dokupić tego, co potrzebne :)

Do kuchni zatem - marsz! :)


Gdy się dobrze czuję - och, jak kocham codzienność.

niedziela, 19 listopada 2023

Niedziela z Fiodorem ;)

 Bujaj się, Fela, bo dzisiaj niedziela.

Albo raczej: bujaj się Marta, boś tego warta :)

Zostawiłam w pracy stale zażywane leki i nie wiem, czy nie z tego powodu czuję się trochę gorzej. Kłopoty z krążęniem powodują marznięcie w ciepłym mieszkaniu i drętwienie stóp. A przez to jestem niemrawa jak ta mucha w smole.

Odpuściłam sobie dziś korektę ; jeden dzień różnicy nie zrobi, a jestem tak zmotywowana, że już tej sprawy nie zlekceważę, nie ucieknę przed wyzwaniem. Wiem to. Mocno czuję.

Wzięłam się natomiast za obiecywaną sobie od lat lekturę "Zbrodni i kary" Dostojewskiego, którą synuś właśnie skończył omawiać w szkole. Jestem dopiero na pierwszych stronach, zdążył już mnie jednak mocno poruszyć wątek Duni, siostry głóœnego bohatera, która decyduje się na zamążpójście. O, jakim fałszem mi trąci argumentowanie matki Raskolnikowa na rzecz tego małżeństwa i tegoż narzeczonego. Na kilometr wyczuwam przekonywanie samej siebie, że "cytryny są słodkie", samooszukiwanie i rozpaczliwe pragnienie wiary w swoje deklaracje.

No, ciekawe, jak się ten motyw rozwinie.

Rzadko już sięgam po beletrystykę, bo współcześnie panuje zalew literackiej tandety, błahości, miałkości. Ileż można czytać o dzielnej bohaterce porzuconej przez niedobrego męża bez środków do życia, której nagle z nieba spada dworek po babci czy innej cioci? Albo o szlachetnych nazistach zakochujących się w więźniarkach obozów koncentracyjnych, najlepiej Żydówkach (ostatnio modny temat).

Czytane prawie rok temu "Stulecie Winnych" Ałbeny Grabowskiej zaczynało się dość obiecująco, a potem przyniosło rozczarowanie: ubogi język, zbyt prostolinijna narracja, wbrew pozorom niezbyt wiele wiadomośći o opisywanym czasie i miejscu

Nie twierdzę, że czytuję wyłącznie ambitną, poważną literaturę, ale jednak czegoś od ksiażęk wymagam i oczekuję. Na pier...y, za przeproszeniem, szkoda mi już czasu.

Dostojewski to oczywista klasyka wiem, że mnie nie zawiedzie. Choć należy do tzw. kanonu, jakoś go do tej pory pomijałam, chodziłam swoimi czytelniczymi drogami, wpadało w ręce mnóstwo innych rzeczy.

czwartek, 16 listopada 2023

Singielki dumania

Ten cały Rok Przebudzenia podzielony jest na moduły. Modułów jest 12 i każdy "przerabiamy" przez miesiąc. Był więc moduł poświęcony relacjom z rodzicami, pieniądzom, a także - bo jakżeby nie! - związkom, relacjom romantycznym.

Sporo sobie po tym module obiecywałam, bo jakoś te romantyczne historie są moją piętą Ahillesową, a raczej za takową je uważałam. Myślałam, że może uda mi się poczynić jakieś wglądy w siebie, dostrzec jakieś własne błędy, a dostrzegłam - wiecie co?

Że mnie na związku niespecjalnie zależy, nie czuję potrzeby, nie ma we mnie przekonania, że bez związku i mężczyzny u boku jestem nieszczęśliwa.

Moje osobiste doświadczenia nie były najlepsze i jestem dziś głęboko przekonana, że lepsze dobre singielstwo niż kiepski związek. A szczerze - niewiele wokół siebie widzę naprawdę godnych pozazdroszczenia.

Chociaż to nawet nie to, bo znam kobiety, które są w niezłych związkach, czują się bezpieczne i wspierane, kochają i są kochane - ale nawet i one płacą za to cenę. Czy ja na cenę jestem gotowa?

Cenię ogromnie niezależność, która mi towarzyszy. Cenię, że kiedy chcę, mogę poleniuchować, że mogę robić co mi się podoba i nie martwić się, że może komuś z tym źle, nie denerwować się, że komuś to nie w smak. Może brzmi to egoistycznie, ale takie życie to wielka wygoda. No, kto nie lubi wygody?!

Jestem indywidualistką, lubię chodzić swoimi drogami i niełatwo przyszłoby mi z tego zrezygnować. Jeśli mam być w związku, to w takim, gdzie mi to będzie wolno. Gdzie nie będzie problemem, że w tym samym momencie nie mamy ochoty na to samo.

Gdzie nikt nie będzie kpił z moich medytacji, z mojej nauki włoskiego. Gdzie nie usłyszę jak moja koleżanka: "A po co ci to? A kto cię w twoim wieku zatrudni?". Gdzie nie będę musiała wykłócać się ani szarpać o swoje.

Gdzie nie usłyszę, że wycieczka z PTTK jest za droga, po czym pan i władca kupi sobie kolejne piwo.

Gdzie będę mogła - jednym słowem - być sobą. Nie egoistką, nie księżniczką, której się wszystko należy, ale człowiekiem... który czuje się jak człowiek.

Po rozstaniu z mężem przez moje życie przewinął się jeden taki...

Znajomość uznałam za konieczne zakończyć, bo pan lubił (bardzo!) alkohol, okazał się nieuczciwy i dość podły. A jednak - paradoksalnie - pozwoliła mi poczuć, zaobserwować, czego chcę w relacji, co mi się podoba i co cieszy.

Sporo rzeczy cieszyło. Ja, niby taka niezależna, lubiłam wspólny czas, spacery, rozmowy, inteligentne żarty i przekomarzania. Ważne było dla mnie, że byliśmy na tym samym poziomie intelektualnym, czego niestety nie dało się powiedzieć o moim wcześniejszym małżeństwie.

Mój mąż był malkontentem, krytykantem, przeszkadzało mu moje nie takie spojrzenie, moje poczucie humoru, strofował mnie na przejściu dla pieszych, że podchodzę zbyt blisko pasów i zasłaniam mu widok. Z R. czułam się jak człowiek! Normalne były spacery, normalne przechodzenie przez jezdnię. Nie było znienawidzonych przeze mnie cichych dni, jakimi karał mnie mąż ; nie przynosiło mu ujmy, gdy pierwszy przychodził przeprosić, choć i ja byłam gotowa nie trzymać urazy. W małżeństwie nauczyłam się nie unosić honorem, pierwsza wyciągać rękę do zgody i co za to miałam? Odrzucenie. Przychodziłam znienacka się przytulić, gdy mąż siedział przy komputerze i słyszałam warknięcie: "Odejdź!". Siedziałam rano w kuchni sącząc herbatę, on wchodził i wychodził, jakbym była powietrzem, bez najmniejszego, zdawkowego "cześć".

O, nie, za nic w świecie drugiej takiej relacji!

Nie był mój mąż skończonym potworem, ale był to człowiek totalnie nie dla mnie i dziś nie zdecydowałabym się na ten związek. Zresztą nie zdecydowałabym się i wtedy, gdyby nie presja, jaką na mnie wywarł, i mój ówczesny totalny brak pewności siebie, życiowego doświadczenia... Gdyby nie wbite do głowy idiotyczne, kretyńskie, debilne (tak, pozwalam sobie - wolno mi na moim blogu) przekonanie, że w związku lepiej niż samotnie, że samej źle.

R. pił i kombinował. I kłamał. Na dłuższą metę nie miałabym z nim życia, ale przez ten moment, gdy byliśmy razem - czułam się jak człowiek, to była cudowna normalność. To było zwykłe ciepło, radość, wesołość, chęć do życia.

I tak się chcę czuć w potencjalnym nowym związku.

Ale żebym się do niego paliła? Niekoniecznie. I nie mam poczucia, że czegoś dotkliwie mi brak.

Jest jeszcze jeden aspekt, który od panów mnie odstrasza. Ci samotni są tak zdesperowani, że wszystkiego chcą szybko. Mam poczucie, że nie liczę się dla nich jako osoba, która coś czuje, ma jakieś przemyślenia, przeżywa jakieś sprawy, którymi chciałaby się dzielić. Nie ; panowie niemal z punktu próbują organizować mi czas, skracają dystans, nie dają czasu na spokojne rozeznanie się w nowej znajomości. O, jak mnie to zniechęca! Lubię swobodę, spokój, brak nacisków.

Mój małżonek zaangażował się bardzo szybko, tymczasem ja się dość wcześnie zorientowałam, że to nie jest to. I był dramat...

Boję się zbyt szybkiego rozwoju znajomości. Boję się krzywdy własnej i drugiego człowieka przez niepotrzebny pośpiech. Nie chcę poczucia winy, że ktoś się we mnie zakochał na zabój, a ja go odrzuciłam i unieszczęśliwiłam. Dajmy sobie czas na stopniowe angażowanie się... lub nieangażowanie.

Odnoszę wrażenie, że w dzisiejszym świecie to całkowicie niemodne.
Ale ja już naprawdę nie chcę rezygnować ze swoich potrzeb.

Ot, czwartkowo

 Wzięłam dzisiaj wolny dzień w pracy, bo zmarł ojciec mojej przyjaciółki, więc wybrałam się na pogrzeb.

Przyjaciółkami z całą odpowiedzialnością nazywam dwie osoby w moim życiu. Jedna mieszka kilka kilometrów od mojego miasteczka, choć z powodu choroby rzadko bywa poza domem, więc od dawna przyjaźnimy się w dużej mierze telefonicznie. Ale powiedzieć możemy sobie wszystko. Odwiedzałabym ją częściej, to jednak z wielu powodów jest skomplikowane. Nie chcę na blogu tych powodów ujawniać. W każdym razie kontakt jest i relacja trwa. I otwartość jest, a stopniem otwartości właśnie mierzę przyjaźń.

Druga przyjaciółka od wielu lat mieszka w Szkocji, tam postanowiła kiedyś ułożyć sobie życie. Niezbyt często się do siebie odzywamy, ale to, co budowało się latami, procentuje. Mimo rzadkich spotkań zupełnie nie czuje się tych przerw. To właśnie ona pochowała dziś ojca. Pomimo tej smutnej okazji cieszyłam się i cieszę, że mogłyśmy się zobaczyć.
Czemu tak się okrutnie marznie na tych cmentarzach? Moja choroba znowu pokazała mi, co potrafi. Tzw. objaw Raynauda sprawił, że nie czułam róży trzymanej w dłoniach - tak mi zdrętwiały z zimna, a stopy ścierpły tak, że gdy kondukt ruszył za trumną, myślałam, że się przewrócę, bo straciłam w kończynach czucie. Z wielką wdzięcznością przyjęłam propozycję odwiezienia mnie do mojego miasta (pogrzeb był niedalekiej wsi, skąð pochozi M. i gdzie kiedyś chodziłyśmy do tej samej szkoły).

Nie czuję się teraz najlepiej, ale dobrze było choć na chwilę zobaczyć M., uścisnąć jej mamę, zobaczyć dużego już siostrzeńca (którego ostatni raz widziałam jako bobasa). Jakoś tak dobrze jest czuć, że ma się więź z innymi ludźmi. Nawet jeśli kogoś żegnamy...

Szkoda, że M. przyjechała na bardzo krótko i już się raczej nie zobaczymy przed jej powrotem do Edynburga.

Teraz spędzam wieczór nad kursem korekty tekstów. Zawzięłam się, postanowiłam potraktować sprawę poważnie - i są efekty ; małymi kroczkami robota posuwa się do przodu, choć wyzwań nie brak. Bywam zmęczona, ale powiedziałam sobie: "spokojnie! to nie wyścigi. Daj sobie tyle czasu, ile potrzebujesz, ale się nie wymiguj". Codzienne pół godzinki da więcej niż wielki zryw raz na kilka tygodni.

Uczę się też co dzień lub prawie co dzień włoskiego, bo mi się umyśliło zdać egzamin państwowy i zrobić z tego jakiś użytek w przyszłości. To mi troszkę, przyznaję, idzie jak po grudzie, bo brakuje mi usystematyzowania i nauka przebiega nieco chaotycznie, ale ogarnę i to.

poniedziałek, 13 listopada 2023

Zwariuję!

 Kuku na muniu dostaję. Dlaczego? Przecież na ogół rozsądku ani dystansu mi nie brak.

Ale nie wtedy, gdy w grę wkraczają niedomogi fizyczne, obawy o zdrowie, widmo badań i zabiegów lekarskich.

Wtedy mi po prostu odbija!

Tracę słuch, z trudem porozumiewam się z innymi. Jest to niesłychanie irytujące, męczące, niekomfortowe.  Zapewne nie tylko dla mnie, ale i moich rozmówców.

Liczyłam, że samo przejdzie, bo tak się już zdarzało po przeziębieniach, a tymczasem - ani myśli, jest coraz gorzej.

A moja rozbudzona wyobraźnia podsuwa mi wizje jakichś strasznych nowotworów, powikłań neurologicznych i czort wie, czego jeszcze.

Jestem dziś dosłownie rozjechana przez stres.

Za dużo już przeszłam, za dużo widziałam. Za wiele pogrzebów było w ostatnich kilku latach.

Śmierć Mamy na raka żołądka to chyba większa trauma niż mi się wydawało.

W sierpniu zmarła siostra koleżanki - pięćdziesiąt lat, też nowotwór.

Pięć lat temu mój były mąż - cholerny nowotwór.

Tuż przed mężem koleżanka z pracy - neurologiczna choroba zabijała ją na raty i bez taryfy ulgowej, w pełnej przytomności umysłu.

Niedawno odwiedziła nas w pracy emerytka, pani K. Popłakała się opowiadając o wnuczce, która traciła słuch, co okazało się skutkiem tętniaka. Na szczęście wnuczkę uratowano.

Wyobraźnia pracuje i nie pomaga wymyślanie sobie od kretynek

Zwariuję.

Ech, gdyby tak można było tak na chwilę zwariować, stracić zmysły, poczuć calkowity tumiwisizm.

Nie robię dzisiaj w domu nic - nie mam siły. Dobrze, że obiadu przygotowanego wczoraj wystarczy i na jutro, więc nie będę czuła wyrzutów sumienia wobec syna.

sobota, 11 listopada 2023

Rok Przebudzenia i dobre zmiany.

Trochę głupio mi o tym pisać, ale czuję potrzebę.

A poza tym wstyd to kraść :)

Nie miałam rodziców-potworów, ale jak to ludzie, nie byli wolni od błędów, również wychowując swoje dzieci. Ich też wychowano tak, jak umiano, a nikt 50 czy 100 lat temu nie uczył zwykłych prostych ludzi, jak nie obarczać dzieci traumami, urazami.

Nie po to więc piszę ten post, by oskarżać.

Wymagano ode mnie sporo i egzekwowano to w najprostszy, oczywisty - zdawało się - sposób. Częściej karą niż nagrodą, krytyką niż pochwałą. Bo przecież wykonanie obowiązku jest sprawą oczywistą ; za co tu chwalić? Bo przecież zawsze i w nieskończoność można się poprawiać, doskonalić.

Moja mama - pozwalam sobie to napisać, była DDA, o czym mówiła bardzo, bardzo niewiele i czego mogłam się jedynie z tych półsłówek domyślać. Wiecej dowiedzialam się od cioci, jej siostry, z którą kontakt bardzo mi się po śmierci mamy ocieplił i ożywił. Ciocia wspomina, że mój dziadek dobrze lubił sobie "dziabnąć". Kojarzę teraz wyraźnie pewne zachowania mamy z domem, w jakim wyrosła. Domem, gdzie się ciężko pracowało w polu i gospodarstwie, gdzie żyło się w napięciu, pośpiechu i niepewności.

Ten sam styl mama generowała w domu. Nieraz oberwałam fizycznie za niewywiązanie się z poleceń, za zbyt opieszałą jej zdaniem pracę. Były krzyki, była złość.

Szlag mnie dzisiaj trafia, gdy napotykam pochwałę tego rodzaju "metod wychowawczych", gdy jakaś matka z dumą oznajmia, że jest niższa od syna o głowę, ale ręką do pyska jeszcze mu sięgnie w razie potrzeby (autentyczne słowa). Nie twierdzę, że dzieci należy wyłącznie głaskać po główce, ale jestem głęboko przekonana, że można egzekwować współpracę bez przemocy. Wiem, bo próbowałam, choć oczywiście wymaga to więcej wysiłku i cierpliwości niż przyłożenie po pysku.

Takie tradycyjne metody wychowawcze zaowocowały w mojej dorosłej postawie urazem, z którego długie lata nie zdawałam sobie sprawy. Wyrosłam na notorycznego prokrastynatora (odwlekacza), któremu praca kojarzyła się wysiłkiem, przemocą, wiecznym byciem niewystarczającą. Wycofywałam się przed trudnościami. Nie pomagało wymyślanie sobie od leni i prawienie samej sobie morałów na temat infantylności takiego zachowania. Zmuszałam się, bo mam jakieś poczucie przyzwoitości, ale przymus rodził wieczne zmęczenie. Ileż razy uskarżałam się na nie jeszcze na moim najstarszym blogu!

Doszukiwałam się przyczyn w moich chorobach, bo rzeczywiście przeszłam sporo poważnych perypetii. Starałam się być dla siebie wyrozumiała, ale miotałam się między nadmiernymi wymaganiami a pobłażliwością.

Wiecie, co mi pomogło?

Przypadkiem trafiłam na wspaniałą terapeutkę - Pati Garg. Pełna wahań zdecydowałam się przystąpić do jej Roku Przebudzenia - programu wewnętrznej przemiany dla kobiet, które podobnie jak ja zmagają się z poczuciem, ze są nie takie jak powinny, że ich życie nie wygląda tak, jak powinno, że nie żyją tak, jakby chciały. Zanim podjęłam tę decyzję, śledziłam w internecie publikacje Pati i trafiały mi one głęboko do przekonania - a niełatwo mnie przekonać byle czym.

To takie inne od moich przyzwyczajeń! Okazuje się, że nie muszę być perfekcyjna, że nie muszę się obwiniać, nie muszę się zmuszać. Motywowanie siebie nie ma nic wspólnego z samobiczowaniem. To właśnie pozwalając sobie na odpuszczenie, regenerację, odbudowujemy zapał i energię do realizowania zamiarów. Podstawą dobrego funkcjonowania jest autentyczny, głęboki kontakt z własnym wnętrzem, ciałem, emocjami, świadomość tego, co się czuje, myśli, jak to na nas wpływa.

Jestem już prawie na finiszu Roku Przebudzenia i mam odwagę powiedzieć - udział w nim to najlepsza decyzja w moim życiu!

Nie wiem, kiedy zniknęło mi notoryczne zmęczenie, napięcie, stres. Nie wiem, od jakiego czasu przestałam witać sobotni poranek gorączkowym wyliczaniem, co trzeba zrobić w domu i rozpamiętywaniem, jak mi się cholerrnie nie chce, jak dużo tego jest (wcale  nie tak dużo, to stres miał wielkie oczy!). Dziś stwierdziłam to z jakże pozytywnym zaskoczeniem.

I pomimo że odpuszczam, gdy potrzebuję, dzialam efektywniej niż kiedykolwiek!

Jestem dzisiaj z siebie niesłychanie dumna, bo choć korciło uciec przed trudnościami, chwyciłam byka za rogi i rozwiązałam sporą część końcowego testu z kursu korekty tekstów. Za ten kurs zabrałam się rok temu z hakiem, pragnąc poszerzyć swoje możliwości zawodowe. Z pewnymi działami kursu radziłam sobie bez większych trudności, ale były też prawdziwe wyzwania. Były również przeszkody, bo a to wyjechałam i nie miałam internetu, a to laptop się zepsuł, a to jeszcze milion innych usprawiedliwień dla mojego oporu przed działaniem.

Dzięki Pati nauczyłam się, jak łagodnie lecz zdecydowanie radzić sobie z oporem. Dopiero dzięki niej ; inne przekazy jakoś do mnie nie przemawiały, nie trafiały. I od niedawna doświadczam, jakie to daje poczucie mocy i jaką satysfakcję. I energię - o, tak!


Dodam jeszcze: jeśli czyta moje słowa ktoś, kto w życiu się pogubił, kto zmaga się sam ze sobą - niech się nie waha, by sięgnąć po pomoc. Niech nie słucha, że psycholodzy, terapeuci to zawracanie głowy, że samemu można sobie poradzić, zamiast "wymyślać". Próbowałam sobie radzić przez wiele lat i skutki były kiepskie. Jeden, niezakończony jeszcze, rok z Pati dał mi więcej niż cały ten czas wcześniej.

Można wiele wypracować samodzielnie, ale bez drogowskazów jest to droga po omacku, szukanie na własną rękę wydłuża cały ten proces, a lata lecą, życie płynie i szkoda czasu.

Myślę... gotować też można nauczyć się samodzielnie, ale w szkole gastronomicznej, pod okiem doświadczonych, przygotowanych do nauczania fachowców dowiem się i więcej, i szybciej. Nieprawdaż?

środa, 8 listopada 2023

 Hurra! Mam sprzęt!

Ogłosiła na Facebooku dziewczyna, że ma do sprzedania chromebooka. Obca mi nazwa, ale poczytałam i z grubsza już wiem, co to za jeden. Argumentem nr jeden była cena znacznie niższa niż za laptopy.

Aby nie dać się nabrać, poprosiłam o pomoc naszego kolegę od spraw informatycznych w pracy. Kolega, zacny człowiek, popytał, objaśnił - i tak stałam się właścicielką zgrabnego urządzenia, które od biedy można nawet nosić w damskiej większej torebce. Ma porządną ładowarkę i wszystko, co zaspokaja moje niewygórowane informatyczne potrzeby.

Z radością powracam na bloga i do przerwanego kursu korekty tekstów.

Ale na dziś wystarczy, bo domowe prace wzywają.

Wstawię tylko jesienne zdjęcie dla miłego nastroju.



"Patyczany" rowerek kupiłam w sklepie z używanymi rzeczami,
a bukiet wykonałam sama. Jak to mówią - mała rzecz, a cieszy!


sobota, 4 listopada 2023

Żle. Po prostu źle.

Nie było mnie tu bardzo dawno, bo znowu nastąpiła awaria sprzętu. Podobno - według pana z serwisu - bardziej się opłaci kupić nowy niż naprawiać. Aczkolwiek postanowiłam jeszcze zapytać w innym punkcie. No i z forsą przeważnie pod górę.

Ostatnio jednak moja latorośl regularnie wybywa mi z domu na weekendy i wtedy mam swobodny dostęp do komputera w jego pokoju. Jest więc nadzieja na moją częstszą tutaj bytność.

Aczkolwiek nie powracam dzisiaj w wielkim stylu, nie jestem uosobieniem radości i optymizmu.
Nie wiem już, doprawdy, na ile moje zmienne nastroje i spadki energii to efekt czynników chorobowych, meteorologicznych (na co stan zdrowia zwiększa podatność) - a na ile jest to efekt emocji. Jedno zapewne potęguje drugie i błędne koło rozpędza się do szaleństwa - o ile w porę temu nie zapobiegnę, czego trochę się już nauczyłam.

Nauczyłam się, a jednak pozwoliłam dziś, by sprawy wymknęły się spod kontroli.

Jestem w totalnej rozsypce.

Pogoda wstrętna, typowy listopad.

Tracę słuch, jest coraz gorzej, a nie mogę się wziąć w garść i wybrać do lekarza. Na myśl o wszelkich "eskulapach" - przepraszam! - rzygać mi się chce!

Z zębami nie lepiej.

Po śmierci Mamy wciąż jeszcze potrafi wrócić żal. Popłakałam  się dzisiaj jak bóbr przy "La mamma" - piosence Aznavoura. Nie wiem, czy mi ulżyło.

Jest mi dzisiaj bardzo źle i nie wiem, co ze sobą zrobić.