wtorek, 31 marca 2020

Kryzys

Nie wyrabiam jednak.
Chodzę do pracy, zajmujemy się swoimi wewnętrznymi sprawami, dla interesantów zamknęliśmy na czas pandemii. Atmosfera w pracy bardzo, bardzo ciężka, mocno mnie obciąża.
Koleżanki mają dzieci za granicą, martwią się. Bardzo opanowana i subtelna kierowniczka niemal się dzisiaj rozpłakała i rzuciła: "Szlag by to trafił!", gdy myszka komputera odmówiła jej posłuszeńtwa.
Ja szczególnie teraz mocno odczuwam świadomość śmierci - po prostu, bez owijania w bawełnę. Jestem w grupie podwyższonego ryzyka z powodu autoimmunologicznej choroby. Wiem, że kiedyś na każdego przyjdzie kres, że mądrością jest akceptować wyroki boskie, a jednak ciężko... To nawet nie jest strach... To ciężar, którego nie sposób zrzucić, o którym można jedynie na chwilę zapomnieć.
Chcę tylko przetrwać do końca (jaki by nie był) i nie zwariować. Chcę zachować spokój i równowagę.
Smutno mi, wiecie?
Moje dziecko nie ma już ojca...
Jeśli straci matkę?
Ma ciocie, które je kochają...
Jakoś się ułoży...
Świat się nie zatrzyma...

Nie moje to rządy... nie moje...

środa, 18 marca 2020

Moj eskapizm

Wirusy-świrusy szaleją, świat wokoło oszalał, a gołębie grzywacze żyją jak żyły, dając mi cenną lekcję:



To mój prywatny eskapizm, bo jednak nie do końca jest mi obojętne to, co dookoła, jednak mnie dotyka. Jestem zmęczona i rozbita, w czym zapewne "pomaga" mój niezależny od aktualnej sytuacji na świecie stan zdrowia. W ramach dbania o siebie uciekam w swój świat.

wtorek, 17 marca 2020

Okruszki

Okruszkami nazywam te wszystkie małe i błahe rzeczy, które po zsumowaniu owocują dobrym nastrojem i przyjemnością z życia. "Pierdoły tworzące codzienność" - skwitowała znajoma, jednak ja pierdół bronię i cenię je, bo właśnie codziennonść chcę przeżywać pozytywnie. Co za sztuka znajdować radość w odświętnych zdarzeniach przeżywanych raz do roku, a może kilka razy w życiu? Mogę być szczęśliwa już, teraz, zaraz... i jestem w ogólnym rozrachunku, bilansie :)
Dlaczego mam się nie cieszyć, że:

- Zrobiliśmy sobie na kolację z R. przepyszne drobiowe wątróbki. Miały być na obiad, ale zostały unicestwione natychmiast po usmażeniu.
- Ugotowałam zupę z kurykurydzy z puszki. Została mi taka jedna, więc postanowiłam wykorzystać na coś innego niż oklepaną sałatkę, i wyszło przepysznie, choć nie kierowałam się żadnymi gotowymi przepisami, a jedynie własną inwencją. R. pochwalił - ach, jak to przyjemnie karmić takiego wszystkożernego faceta! :D
- Słoneczko świeci aż miło, marzę o jakiejś wycieczce do lasu.
- A kilka dni temu w drodze z pracy spotkałam przebudzone już ze snu kowale bezskrzydłe - robaczki takie 😏 :

Precz z histerią!

Gryzę się w język przez szacunek do cudzych emocji. Gryzę się, by oszczędzić sobie konfliktów i nie obrażać innych. W duszy jednak narasta we mnie irytacja, złość (nawet złośliwość, o zgrozo), ironia.
Amerykę ludzie odkryli! Nagle się okazało, że istnieją choroby i istnieje śmierć. Nagle się okazało, że w domu się "siedzi", a z bliskimi rozmawia. Nagle mędrcy na Facebooku zaczęli nam doradzać, jak spędzać czas z dziećmi, małżonkami, rodzicami.
Na litość boską, czy to nie są codzienne, zwykłe sprawy? Czy dostąpiliśmy objawienia w obliczu Apokalipsy? Czy trzeba nienormalnej sytuacji, by zwrócić uwagę na... normalność?
Normalnym jest dla mnie, że się spędza czas we własnym domu: gotuje się, sprząta, rozmawia z bliskimi. Gra się z synem w szachy i rozmawia z mężem (wstaw właściwe ;) ). Czyta się książki i ogląda filmy. Niczego innego nie robiłam w czasach sprzed koronawirusa.
Wkurza mnie też atmosfera paniki siana przez co niektórych. Nie wierzę w cuda, że samym siedzeniem w domu uchronię się przed chorobą, choć oczywiście zmniejszam prawdopodobieństwo zarażenia. Nie wierzę też, że niewystawianie nosa poza swój próg jest realne.
Na litość boską, ograniczmy nieco swoje aktywności, wyjścia, nie gromadźmy się bez potrzeby, ale żyjmy, do kroćset, normalnie!  Czasem i tak, mimo ostrożności, błahy przypadek wystarczy, choćby się nawet uważało...
Przebywam więc w w domu zupełnie jak przed zarazą. Wychodzę z domu też właściwie tak samo, bo na co dzień spacery po galeriach do niczego nie były mi potrzebne, a i w kinie czy innych gromadnych przybytkach codziennie wszak nie bywałam.
Bywam w sklepie po chleb i mleko, gdy mi trzeba leków (a trzeba), maszeruję do apteki. Żyję zwyczajnie i wydaje mi się, że rozsądnie. Jak mam złapać wirusa, to go złapię, a i to jeszcze nie wyrok śmierci. A nawet jeśli? Niespieszno mi, jeszcze kilka spraw na tej ziemi mnie trzyma, jeszcze mi się tu bardzo podoba (mimo wszystko), ale śmierć w końcu każdego z nas czeka, nad czym tu wydziwiać?
Że trzysta osób w jakimś kraju zmarło w ciągu doby? Według statystyk każdego dnia w naszym nie największym kraju dziennie umiera ich znacznie więcej. Ile osób odchodzi z tego świata po długich nowotworowych cierpieniach, ginie w wypadkach?
Jestem pełna "podziwu" dla szerzącej się tu i ówdzie ciemnoty, powtarzanych bzdur i plotek, dla ludzkiej arogancji i naiwności (ta wiara, że na wszystko mamy wpływ), które teraz obnażają się tu i ówdzie w pełnej krasie.
A może i mnie udziela się wszechobecny stres, powodując moje podenerwowanie wyżej wymienionymi sprawami?
Gryzę się przeto w język i tylko na blogu pozwolę sobie ulżyć.

środa, 11 marca 2020

Nasze dialogi dwa

Lubię zbierać z tego, co przeżywam, co mnie otacza różne "okruszki", drobne radości, małe wielkie mądrości itp. Za pewną nastoletnią poetką (niestety nie pamiętam jej nazwiska) z niegdysiejszej "Filipinki" (ach, gdzież są pisma z tamtych lat?!) powtarzam, że "właśnie to jest ważne, co nieważne". Że skrzypią drzwi od łazienki, mama posypała rosół pietruszką, a jej ręka jest wąska. Przemawia do mnie bardzo poezja codzienności i zwykłych rzeczy - tylko pozornie banalnych.
Banalne zapewne są dialogi z R., ale gdy tylko je sobie przypomnę, zakwita mi na twarzy uśmiech.

Dialog I:
Ja: - Kurczę, chce mi się piec chleb czy nie?
On (z mocno podejrzaną gorliwością): - Chce ci się!!! Nawet o tym nie wiesz, ale widzę to w twoich oczach!

Dialog II:
R. jest chory, więc donoszę mu herbatki, głaszczę po główce i opieprzam za zwlekanie z wizytą u lekarza.

On: - Dziękuję ci, że jesteś taka dla mnie dobra.
Ja: - Bo ja w ogóle jestem miła i dobra... tylko czasem wredna.
On: - Wiadomo, ideałów nie ma... Ideałem to tylko ja jestem!

...I moje post dictum: - A nieprawda, bo ja!

wtorek, 10 marca 2020

Motyl i... sukienka

Szafiarką nie jestem, nie mam cierpliwości ani zamiłowania do szczegółu, aby każdego dnia pracowicie cyzelować swój wizerunek. Nie jest dla mnie problemem, że mi torebka nie pasuje do butów, jednak bliskie mi jest wyrażanie siebie poprzez strój. Lubię to, lubię w ubiorze rozmaite "klimaty", lubię gdy strój "opowiada" o jego właścicielu.
Wpadło mi dziś do głowy, że te błahe na pozór wycinki naszego życia opowiadają o nas bardzo wiele, wiele też mają do powiedzenia nam, stając się przyczynkiem do iście filozoficznych dywagacji..
Choćby to komponowanie garderoby, pragnienie posiadania tego czy tamtego, zazdrość, że ktoś coś ma, a ja nie...
Uważam, że trzeba być sobą, a jednak nieobce mi takie zachwiania równowagi, chwilowe utraty umiaru i rozsądku.
A przecież nie muszę mieć wszystkiego. Przecież nie muszę brać każdej rzeczy, jaką mi ofiarowują, w nadziei, że coś da się z nią zrobić (aczkolwiek to też bardzo przydatna umiejętność). Przecież o wiele korzystniej wychodzę na tym, że podążam za własną intuicją, wybieram to, co naprawdę "czuję". Przecież tyle razy się zdarzyło, że moja intuicja mnie nie zawiodła, że moje wątpliwości co do ulegania jej podszeptom, jednak rozstrzygały się na moją korzyść.
Coraz bardziej polegam na sobie w swoich wyborach i tak jest nie tylko w sprawie ubioru. I coraz więcej satysfakcji, radości daje mi bycie sobą.

...W piątek wygrzebałam sobie za złotówkę fantastyczną sukienkę-szmizjerkę w moim ulubionym stylu etno. Drobne kolorowe elementy ożywiają stonowaną, granatową całość. Jako że przypomina długą koszulę (aż za kolana), potraktowałam ją jak tunikę i zestawiłam z wąskimi dżinsami oraz ciężkimi buciorami (mam takie jedne charakterne i ukochane). Czuję się bardzo "klimatycznie" i w swojej skórze, choć koleżanki z pracy opowiedziały się za bardziej tradycyjną stylizacją, stwierdziły, że lepiej wyglądałyby do tej sukienki legginsy lub rajstopy z kozakami albo w ogóle lżejsze obuwie.
Ale ja i tak się sobie podobam, a wielość możliwości, jakie daje moja szmizjerka, jest wielkim atutem.

Zaliczam owe ciuchowe zdobycze do swojego programowego pielęgnowania małych radości, które budują wielką radość życia.
Dorzucę jeszcze jedną cegiełkę do tego budowania:
Ludzie, widziałam motyla!!! Na chwilę podniosłam wzrok znad roboty i spojrzałam w okno. A tam - najprawdziwszy cytrynek!
Wiosna zbliża się wielkimi krokami. Wcześnie przybywa w tym roku.

piątek, 6 marca 2020

Chwila słabości

Dziś mam ochotę pomarudzić, ale postaram się o zwięzłość.
Koronawirus, o którym tak głośno ostatnio, to zapewne nie jest, ale ewidetnie "rozbiera" mnie. Jestem zmęczona i rozbita, a moim marzeniem jest błogi sen po południu. Pozwolę sobie na niego z pełną odpowiedzialnością.
I tak czasem bywa, i tacy bywamy.
Przytulmy wtedy siebie z troską i uwagą.
"Nauczyłam się być dla siebie dobra, bo to mi daje siłę" - powiedziała pewna moja mądra i dobra koleżanka.
A filozof powiadał już wieki temu, gdy jeszcze świat nie słyszał o psychoterapeutach:


Źródło zdjęcia: internet

poniedziałek, 2 marca 2020

Piec - serce domu

Źróło zdjęcia: internet, fotka nie należy do mnie

Kuchnia węglowa była w pierwszym zapamiętanym przeze mnie domu, na Warmii.
Byłam wtedy sześcioletnim brzdącem.
Pamiętam plastry kartofli pieczone na blasze tej kuchni.
Pamiętam szmacianego pajaca, wrzuconego przez mamę do pieca przez fajerkę, bo był mocno zniszczony i sypały się z niego trociny.
Druga kuchnia była u moich dziadków, rodziców mamy. Ogrzewała całe mieszkanie, połączona z kaloryferami. Nie zwracałam na nią specjalnej uwagi - ale była, pamiętam.
Trzecia kuchnia stała u pani S., dobrej znajomej rodziców. U pani S. było zawsze tak czysto i przytulnie, piec białością kafli zapraszał: czekam, przyjdź, przytul się :)
Czwarta była i nadal jest u przyjaciółki. Suszy się nad nią pranie, na przypiecku drzemią koty, a na blasze parują garnki z wodą i przygotowywanymi posiłkami, szumi czajnik z wodą na herbatę.
Dziś i ja mam piec. Zawalidrogę w małym mieszkanku, producenta kurzu i brudu, do którego trzeba taszczyć opał i żmudnie rozpalać. Ile nerwów i przekleństw kosztowała mnie nauka rozpalania w zeszłym roku! Dziś jednak palę już jak "stary palacz" i nie sprawia mi to żadnego kłopotu. Wyprawy po węgiel traktuję jak formę rekreacji i ruchu na świeżym powietrzu. Nie dźwigam, bo sprawiłam sobie stary dziecięcy wózek do przewożenia ciężkiej węglarki. A piec polubiłam jak starego przyjaciela.
Za ciepło, którego nie da żaden kaloryfer. Za ogień, w który mogę się zapatrzeć (marzę o drzwiczkach z szybą, ale szkoda pieniędzy na rzeczy, które nie są priorytetem). Za wciąż ciepłą herbatę z "baniaka" na blasze. Za wieczory z książką i plecami przy kaflach. Za kartofle, choć ich jeszcze nie smażyłam, bo wciąż sobie obiecuję solidnie najpierw wyszorować blachę. I za proziaki - kto z Podkarpacia, ten wie, o czym mówię, a kto nie wie - zagadka do rozwiązania 😀
Żałuję tylko, że poprzednia właścicielka mojego mieszkania nie pomyślała o zainstalowaniu prawdziwej węglowej kuchni w pomieszczeniu do tego przeznaczonym. Mój piecyk na nóżkach stoi w rogu pokoju, nie ma fajerek i jest niewielki. W kuchni króluje płyta indukcyjna na prąd elektryczny - pomysł Mamy, która uznała, że tak mi będzie wygodniej, skoro w domu nie ma podłączenia do gazociągu. Kuchenka na węgiel zimą byłaby świetnym rozwiązaniem dającym przysłowiowe trzy pieczenie na jednym ogniu: zagrzałaby wodę na kąpiel, umożliwiłaby gotowanie i oczywiście ogrzała ciało i duszę.