poniedziałek, 26 grudnia 2022

Kanapa moją przystanią :)

 Nie da się ignorować przewlekłych chorób mimo najszczerszych chęci. Uporczywie dają o sobie znać.

Dreptanie po kuchni i świąteczne przygotowania, choć znam bardziej zapracowane gospodynie, zaowocowały bólem kolan i wybroczynami na dolnych kończynach. Noszszsz, carrrramba!

Pogodziłam się z tym trochę ; bez zbędnych ceregieli zapakowałam się po wigilijnej wieczerzy do ciepłego łóżeczka, obolałe stawy natarłam wódką, której tzw. małpkę zakupiłam do świątecznych wypieków ; kiedy już człowiek stosuje wódkę od zewnątrz, to ani chybi starość u bram! Caramba! santa Madonna! sacrebleu!

Wylegiwałam się jeszcze wczoraj (no co? w końcu święto!), i dzisiaj przez pół dnia, aż wreszcie zdecydowałam, że pora do żywych. Siostra zaprosiła mnie i brata na małe rodzinne przyjątko, więc ubrałam się ładnie i poszłam.

Nie dałam rady wysiedzieć w jednej pozycji przy stole. Kolana, które już miały się lepiej, znowu dały o sobie znać. Przeprosiłam towarzystwo i wróciłam do domu. Cóż to się z człowiekiem wyprawia - żeby od spotkania z bliskimi woleć kanapę...

Mam dreszcze, czuję zmęczenie i nadzieję, że nie jest to zapowiedź jakiejś infekcji, bo siostry szwagierka ledwo mówiła z przeziębienia.

To może by herbaty z wódką?

niedziela, 25 grudnia 2022

Ty! Sjogren!

 Wigilię miałam w tym roku inną niż wszystkie. Bo najpierw był dom rodzinny, rodzice, rodzeństwo. Potem było małżeństwo i wigilie u teściów. Wstyd się przyznać, ale praktycznie przychodziło się na gotowe. Po rozstaniu z mężem co roku zapraszała nas (mnie i syna) moja siostra, a dwa razy "wylądowaliśmy" u szwagierki, bratowej mojego nieżyjącego byłego męża, z którą relacja, choć niezbyt  bliska jest poprawna, a nasi synowie bardzo się lubią i spędzają ze sobą wiele czasu.

Tego roku postanowiliśmy z synem po raz pierwszy zostać u siebie. Na luzie, po swojemu, kameralnie.

I wiecie, super było!

Wprawdzie zmęczenie przygotowaniami dało o sobie mocno znać (zdrowie już bardzo "nie to"), ale ku własnemu zaskoczeniu poczułam to, co lubię czuć w ten wieczór: bliskość, miłość, wzruszenie. Wprawdzie dom nie lśnił jak lustro (i nie będzie, chrzanię to! ;) ), a potraw było niewiele, bo i sił brak i kto by to zjadł, ale było poczucie, że jest WYSTARCZAJĄCO.

Pokonując niechęć (wiedziałam, że odchoruję) zaangażowałam się w przygotowania, włożyłam w nie serce i - to jest to. Jak powiedziała Jadwiga Kander, jeśli nie możesz biec, idż ; jeśli nie możesz iść, to się czołgaj - ale niech temu, co robisz, towarzyszy przekonanie i poczucie sensu. Zrób małą rzecz porządnie,a nie wielkie i wiele, a za to byle jak.

Na litość boską, czemu takich oczywistości uczę się dopiero teraz? Czy musiałam aż zachorować, żeby zwrócić na nie uwagę?

Ty! Sjogren! Czasami Cię nawet lubię ;)

piątek, 23 grudnia 2022

Przedświąteczny "świergot"

 Mam wyrzuty sumienia.

Nie jestem rozśpiewaną, rozświergotaną, nucącą kolędy przedświąteczną mamą słodkiego i zawsznej e grzecznego chłopca

Syn mi napyskował, kolana nawalają po wczorajszym dniu dreptania w kuchni, siadania przy stole, by coś tam pokroić na wigilijne potrawy, i wstawania od niego, by pomieszać w garnkach na kuchence, zęba nie mam, a dentofobia w pełnej krasie.

Pomyliłam funkcje w piekarniku i omal nie zmarnowałam ciast, bo piekłam trzy naraz na dwóch poziomach.

Nawet matka natura nie raczyła wstrzymać się do po świętach ze swoimi naturalnymi sprawami, a nie należę do kobiet bezobjawowo przechodzących ten czas.

Wylegiwałabym się najchętniej, a trochę jeszcze zadań przede mną.

Nie czuję świątecznej radości.

Jak te rozświergotane to robią?

wtorek, 20 grudnia 2022

:(

 Chyba jestem dzisiaj totalnie zestresowana.

Nie dość, że przygotowania świateczne zaczęłam od tzw. d...y strony (nie pytajcie...), co poskutkowało jedynie rozdrażnieniem i opadnięciem z sił, to na same święta pozbyłam się zęba.

Potrzebuję się najzwyczajniej wyżalić gdzieś i komuś, a że w realu nie bardzo akurat jest komu, robię to na blogu. I przy okazji co nieco podumam o żaleniu się... i pożalę się w kwestii żalenia.

Nieźle zakręcone, co?

Ale do rzeczy!

Jestem przewlekle chora, a głównym, najbardziej charakterystycznym objawem choroby jest suchość w ustach, brak śliny, a także łez. Dumnie zwie się to zespół Sjogrena.

Ach! jak chorować to z fasonem, a nie na jakieś tam banały!

Ten cholerny Sjogren przez ten cholerny brak śliny dramatycznie niszczy zęby, a ja i bez niego mam potężną dentofobię. Przesuszone śluzowki są nadwrażliwe na wszelkie manipulacje ; ja po prostu nie daję się dotknąć!

Odważyłam się jednak już dwa razy na leczenie w narkozie. Tanio nie było, trochę Mama pomogła.

Narkozę zniosłam raczej bez problemów. Nic mi na ten temat nie mówiono, więc chyba w porządku. Oprócz tych dwóch razy (razów?) miałam jeszcze dwie poważniejsze narkozy: operacja sprzed dwudziestu czterech lat, która uratowała mi życie, oraz cesarskie cięcie, od którego lada dzień minie siedemnaście lat. Obie przeżyłam, jak widać na załączonym obrazku.

Więc dlaczego, do kroćset tak się panicznie boję?!

Ząb złamał mi się z samego przodu, na przeklętym twardym pierniczku świątecznym. Wyglądam jak "patologia społeczna, menelka i alkoholiczka". Inne zęby też przydałoby się podreperować.

Nie dam się tknąć na żywo, narkoza mnie napełnia przerażeniem. Roi mi się w głowie, że dojdzie do jakiegoś nieszczęścia, zatoru, zakrzepu (problemy z krążeniem to też zasługa dziada-Sjogrena), nagłego zatrzymania akcji serca, jakiejś cholernej hipotermii (oj, pamiętam to lodowate zimno trzęsące mną po ostatniej narkozie). Boję się, że to nie wymysły, ale może przeczucie.

No, po prostu histeria.

Boję się, że gdy już się przełamię, będę tam w gabinecie w głos płakać i zrobię z siebie widowisko. Mam po prostu traumę!


***

 I tu pojawia się kwestia związana z poprzednim postem, tym o mojej przyjaciółce.

Gdzie jest ta granica między pozwoleniem sobie na doznawanie wsparcia od innych, a odpowiedzialnością za siebie i swoje emocje? Kiedy warto poprosić o pomoc, wysłuchanie, przytulenie, a kiedy jest to nadużyciem?

Były czasy, gdy sporo się żaliłam. Potem przekonałam się, że lepsze od żalenia się jest działanie, bo ludzie na żale reagują różnie. często zupełnie nie tak, jak potrzebujemy. Czasem lepiej niż koleżance zwierzyć się profesjonaliście, który ma więcej dystansu i kompetencji, pomoże realnie.

Ale odsłonięcie się rodzi bliskość. Zdarzyły mi się w życiu takie piękne chwile, gdy okazano mi czułość i współczucie. Pani X przytuliła mnie kiedyś, gdy nie wytrzymałam i rozpłakałam się w pewnym biurze pełnym ludzi. Nawet mój mąż mnie kiedyś tak pięknie przyjął (potem odrzucił, ale nie o tym teraz mowa), gdy wybuchłam niepohamowanym płaczem.

To są takie szczere chwile bliskości i prawdy.

...Ale częściej chowam smutki dla siebie. Więcej wiedziała o mnie moja przyjaciółka, z którą relacja się zachwiała.

Rozmawiam często, a raczej piszę z Najlepszym Kolegą, ale on jest daleko. Nie widzi mojej codzienności, a ja raczej mu nie powiem, że jestem przerażona, że czuję się stara i brzydka, że chyba mnie już takiej schorowanej - a na dodatek histeryczki - nikt nie zechce. Nie powiem, bo to nie ten etap jeszcze, nie ta otwartość, chociaż to bardzo dobry człowiek i za to go... no... bardzo lubię ;)

No i komu się wypłakać w rękaw?

Wstydzi się człowiek czasami być po prostu sobą.

Niech mnie ktoś przytuli...

poniedziałek, 19 grudnia 2022

Przyjaźń?

 Chyba jest mi trochę przykro - wbrew temu, co deklarowałam przez pewien czas.

Zdarzają mi się opóźnione reakcje albo po prostu ewoluowanie uczuć. 

Mam, a może miałam przyjaciółkę, znamy się od czasów dzieciństwa, a zbliżyłyśmy się do siebie gdzieś tuż po dwudziestce. Bardzo sobie przypadłyśmy do gustu, mamy podobną wrażliwość, nikt o mnie tyle nie wie, co ona, wobec nikogo tak się w życiu nie otwieram (choć za zamkniętą w sobie nie uchodzę).

Ale...

Przyjaciółka jest osobą bardzo, wręcz wyjątkowo skrzywdzoną przez los. Miała straszne - bez żadnej przesady - dzieciństwo. Nie chcę tego opisywać, wolę zachować dyskrecję, ale dość, że wyrosła na osobę bardzo w życiu zagubioną i - dziś odważę się stwierdzić - z syndromem wyuczonej bezradności, z mentalnością ofiary.

Dziś to widzę, ale przez wiele lat nie zauważałam. Byłam wrażliwa na jej problemy, odczuwałam empatię. Te problemy zresztą nie były aż tak dotkliwe jak dziś - i młodsze byłyśmy, i zdrowsze, i silniejsze.

Przyjaciółka w młodości zachorowała przewlekle i dziś jest niedołężną inwalidką. Dom rodzinny nie daje wsparcia, warunki bytowe - tragiczne. Brakuje jej elementarnych udogodnień, pieniędzy na podstawowe życiowe potrzeby, co sprawia, że najzwyklejsza sprawa staje się wielkim wyzwaniem. Na wołowej skórze by tego nie spisał...

Oczywiście wszystkie trudne sprawy z biegiem lat się pogłębiły.

Stoję z boku i patrzę bezradnie, jak pogrąża się i w moim odczuciu idzie na dno bliski mi czlowiek.

Ale ten człowiek odrzuca każdą propozycję wsparcia!!!

Spuszcza z siebie odrobinę stresu wygadując się mnie i jeszcze paru osobom. Ze mną pewnie rozmawiała najczęściej.

A ja czułam, że mam coraz bardziej dość żalenia się, eksplozji negatywnych emocji: złości, żalu, pretensji, narzekania na matkę,brata siostrę - głęboko patologiczną rodzinę

Starałam się być cierpliwa, uważałam, że nie mnie oceniać, skoro nie chodzę w cudzych butach, ale brała mnie chęć walnięcia pięścią w stół i krzyknięcia: "Róbże coś ze sobą, do cholery!".

Domyślam się, ile przeciwności trzeba pokonać ubiegając się o jakąś pomoc, ratunek,ale przynajmniej bym próbowała, pytała, szukała. Choćby przez głupi telefon zaufania. Ratowałabym się, bo naprawdę jej sytuacja jest rozpaczliwa.

Któregoś dnia nie wytrzymałam przytłoczenia. Powiedziałam kilka słów za dużo (choć i tak ostrożnie),ujawniłam swoje zniecierpliwienie. Zwyczajnie po prostu nie wytrzymałam obciążenia.

Reakcja przyjaciółki? Tak zwany foch.

Bywały już te fochy wcześniej, ale nigdy tak długie jak teraz - bo to już kilka tygodni. Nie jestem obrażalska, nie jestem pamiętliwa, wybaczanie nie jest dla mnie problemem. Wyciągnęłam zatem kilka razy rękę do zgody, zadzwoniłam, napisałam... Odpowiedziała mi cisza. Nasza przyjaźń już od dawna opierała się głównie na telefonach, bo ona prawie nie wychodzi z domu, a mieszkamy w różnych miejscowościach. Na wsi z autobusami jest kiepsko, jeżeli wieś nie leży przy głównych szlakach komunikacyjnych, a i ja nie zawsze mam czas, bo praca, dom, obowiązki.

Tak więc po kilku nieodebranych ode mnie telefonach, sms-ach bez odpowiedzi powiedzialam: dość.

Napisałam po raz ostatni: [Imię], przeginasz. Jestem otwarta na kontakt, ale latać za Tobą nie będę. Masz tu numer telefonu, gdzie można się wygadać [tu podałam znaleziony w internecie numer, pod którym oferuje się bezpłatne wsparcie psychologiczne]. Ja po prostu psychicznie nie wytrzymuję, nie jestem ze stali.To nie znaczy, że mnie nie obchodzisz. Więcej się odzywać nie będę, jak zechcesz, to wiesz, gdzie mnie znaleźć.

To było kilka dni temu. Telefon milczy nada;

A ja? Wzruszyłam ramionami - cóż... jak nie, to nie. Mój świat nie kończy się  na tej osobie, choć była dla mnie ważna.

A jednak chyba trochę mi przykro. A jednak chyba czuję niesmak. Tak łatwo zweryfikowało się prawie 30 lat?

A może doświadczam tego, co przeczytałam dawno temu: "Z niektórych przyjaźni się po prostu wyrasta".

Ale żeby tak... rapete, papete, pstryk?

Bardzo to kiepskie.

niedziela, 18 grudnia 2022

...Jak nic nie zrobisz...

 Falują te emocje po stracie Mamy i akceptuję to, bo cóż pozostało?

Oglądam hurtowo odcinki "Stulecia Winnych" w internecie. Podoba mi się ten serial, nie jest płaski.

Znaczna część akcji, nawet większa rozgrywa się w czasach PRL-u, który skończył się, gdy miałam 13 lat.

Cała Polska żyła uniesieniem, gdy wybrano papieża - Polaka...

Poczułam taką chęć, by spytać Ją, jak przeżywali to Oni - moi rodzice, jak wyglądał ten czas, ten nastrój z ich perspektywy. Mój rodzinny dom jakoś nadzwyczaj patriotyczny, religijny i zaangażowany nie był, ale zaciekawiło mnie, jak Oni zapamiętali...

I już nigdy nie zapytam.

I już nigdy nie opowiem o wizycie u Najlepszego Kolegi, a moi i jego rodzice żyli w przyjaźni. Marzyło się Mamie, żeby kiedyś w te stare kąty pojechać.

Nie opowiem o spotkaniu i nie pojedziemy już razem.

No i co zrobisz, jak nic nie zrobisz?

P.S. Wciąż jeszcze zdarza mi się mówić o Niej w czasie teraźniejszym: "A moja mama mówi...".

piątek, 16 grudnia 2022

Dwa filmy, dwie kobiety

 Wspomniałam o kinie w ostatnim poście.

Otóż mam okazję porównać dwa widziane ostatnio filmy. Pierwszym była „Ania”- coś w rodzaju dokumentu o aktorce Annie Przybylskiej, a drugi to film, również dokumentalny o Simonie Kossak, zatułowany jej imieniem.

„Simonę” oceniam znacznie wyżej. Krytykiem filmowym nie jestem, nie ocenię walorów merytorycznych (żaden nie wydaje mi się wybitny), natomiast mój odbiór obu filmów jest odmienny.

„Ania” - taka oczywista, prawomyślna, oddana rodzinie, mężowi, dzieciom. Jak najbardziej godne to pochwały, ale po co, na litość boską, trąbić o czymś oczywistym? Że była wybitnie piękną i cieszącą się sympatią kobietą, którą tak wcześnie zabrała okrutna choroba, to chyba ciut za mało.

Rak, osierocone dzieci… pewnie że to ściska serce, ale czy Ania jedna?

Aktorką nie wydaje mi się nadzwyczajną – ot, w porządku. Nie zapisała się w pamięci niczym szczególnym. Film nie ukazywał żadnej złożoności charakteru, niczego, co czyniłoby z Ani osobę wyjątkową. Ot – banalna laurka. Z ironią stwierdziłam, że chyba PiS-owiec zrealizował ten film. Ta retoryka, te slogany o rodzinie i miłości. Myślę, że można było z większą uwagą pochylić się nad tą postacią, pokazać ją mniej sztampowo. A jeśli nie – to po co ten film?

Obejrzałam go nie bez zainteresowania, ale nie polecam wyjścia do kina – poczekajcie aż „puszczą” w telewizji, bo szkoda kasy na bilety.

„Simona” to co innego. Kobieta jedyna w swoim rodzaju, mająca odwagę być sobą, inną niż, za przeproszeniem stado. Po prostu indywidualność – i to się, proszę państwa, ogląda! W kontekście moich dzisiejszych rozważań o nieperfekcyjnych paniach domu – ujęły mnie zdjęcia przemykających po zagraconych meblach popielic, dzika rozwalonego na środku pokoju…

Czy ktokolwiek z ceniących Simonę wytknąłby jej nieidealne mieszkanie? To był dom wypełniony po brzegi jej nietuzinkową osobowością.

Nie chcę przez ten post powiedzieć, że „poprawna” Ania to ktoś gorszy od „niepoprawnej” Simony, ale od filmu o Ani oczekiwałam większej głębi. Simona broni się sama przez się jako osoba bardziej wyrazista,  ekscentryczna i pewnie znacznie łatwiej o niej opowiedzieć, nie trzeba aż tak mocno szukać tego indywidualizmu.

"...ujowa" - i dobrze!

...ujowa pani domu – jest jakaś taka strona czy grupa w internecie. Nie należę do niej, ale z radosnym przymrużeniem oka indetyfikuję się z tą przekorną nazwą.

Całe dzieciństwo i młodość próbowano wcielić mnie w rolę przykładnej, równiutko poukładanej, święcącej przykładem osoby. Dostawałam cięgi, i to dosłownie, za to, że miałam bałagan w pokoju. Moja mama (tu rezygnuję z wielkiej litery, bo choć ją kocham, wraca mi nienawiść z tamtych chwil) potrafiła urządzić karczemną awanturę o niepoukładane w szafie ubrania, wyrzucić wszystko na środek, zdemolować pokój. Tak, moja „wielkiego formatu” matka miała też wady i słabości. Wybaczyłam, ale gdy to wspominam – uuuuuch!!!!

Więc dzisiaj, choć w wieku czterdziestu sześciu lat (dziś właśnie kończę) nie należy już wszystkiego tłumaczyć nieszczęśliwym dzieciństwem i nic z tym nie robić (robię, jak mi Bóg miły), uraz do „perfekcyjnej pani domu” jest we mnie chorobliwy. Skutkuje chorobliwym, obsesyjnym uporem, który jest w nieustannej kontrze do wewnętrznego przymusu.

Ponieważ, jak już wielokrotnie ostatnio pisałam, zaprzyjaźniłam się z medytacją, zaczynam ogarniać i tę sferę życia.

Na pewno nieco bardziej się zdyscyplinowałam, ale bez tego wewnętrznego „bata”, bez karania się za błędy i niedociągnięcia. Pracuję nad swoim skojarzeniem porządku z przemocą, karą, cierpieniem i mam efekty, choć do perfekcyjnej pani daleka jeszcze droga.

Ale czy pragnę perfekcji?

Nie! I jeszcze raz – NIE.

Jestem jednak wyczulona na zagadnienie (może za bardzo nawet) i widzę, jak często patriarchalna tradycja czyni z tych spraw narzędzie podporządkowania kobiety. Jak bardzo pragnie ją osadzić w bezpiecznej, ogranej roli, żeby nie musieć się mierzyć z prawdą o niej, żeby uniknąć problemu, jak się w tej prawdzie odnaleźć.

Myślę o tym pod wpływem rozmowy z bliską koleżanką, powtórną mężatką (od jakichś czterech lat). Głównym tematem naszej rozmowy było, że nie jest to małżeństwo udane, ale nie o tym dzisiaj myślę i piszę.

Tenże mąż powiedział podobno o mnie, że „ta Marta” na wszystko ma czas, wychodziłaby ciągle z domu, zamiast się nim bardziej zainteresować. Pojawiła się wzmianka, że nie zawsze w moim domu jest idealnie… Ano nie jest, ciągle jeszcze walczę z pewnymi zaległościami, a czas i samopoczucie nie zawsze pozwalają zająć się wszystkim z jednakową energią. Więc czasami sorry, ale podłoga pozostaje nieumyta (a brudzi się nieźle, gdy dom ogrzewa się piecem, nosi się opał, a do domu często wchodzi się w butach wprost z podwórka). Czasami gdy rano przypóźno wstanę, łóżko zostaje pospiesznie zarzucone narzutą, a wszystkie pomieszczenia mam przechodnie i wszystko to widzą odwiedzający mnie ludzie. Czasem poproszę syna o umycie naczyć, a on „oleje” i sterczą w zlewie te gary, bo ja za niego zmywać ani myślę. Czasami ja zostawię naczynia, bo gwałtownie pragnę pół godzinki się zdrzemnąć, zanim cokolwiek zrobię.

Do sytuacji ekstremalnych staram się nie dopuszczać, ale bywa u mnie mocno nieidealnie. Zanim poszłam po rozum do głowy, dręczyłam się wciąż jakimś „muszę!”, „trzeba”, obniżałam swoje poczucie wartości.

Na szczęście jednak po ten rozum poszłam.

Na marginesie – ten mąż koleżanki swego czasu uderzał do mnie w konkury i dzięki Bogu, że się na nim zawiodłam, że on sam zrezygnował. O dzięki Ci, Panie – a tak mi było wtedy przykro!

Wspomnę tylko na marginesie, że okazał się człowiekiem o bardzo ograniczonym intelekcie i mentalności, czego nie chciała zauważyć koleżanka i mocno się teraz w tym związku męczy.

No, więc – wróćmy do naszych baranów – wobec nas, kobiet, ciągle stawia się jakieś wymagania, oczekiwania, przycina się nas do szablonu. A dlaczego? Bo z szablonem wygodniej i łatwiej żyć. Bo nie trzeba myśleć samodzielnie. Jest gotowiec – i basta.

No to ja przepraszam. Nie mam ochoty na gotowce. Veto i kropka.

Nie, nie buntuję się dla buntu. Bardzo lubię przytulne, czyściutkie domki. Lubię gdy jest pięknie, ale doba wszystkich aktywności nie pomieści. Jeśli mam do wyboru film „Simona” (byłam wczoraj w kinie i serdecznie polecam!) i porządkowanie chałupy - wybieram film, a chałupa poczeka. Mój temperament i stan zdrowia sprawiają, że nie jestem z tych, którym każda praca pali się w rękach – czasami potrzebuję poleżeć, a kurz niech leży obok ;) Czasami czytam fascynującą książkę, którą muszę szybko oddać, więc chromolę te gary w zlewie! Czasami nagli kurs korektora teksów i jest to dla mnie ważniejsze niż „wylizywanie” kolejnego fragmentu mieszkania.

PRZESTAJĘ SIĘ ZA TO STROFOWAĆ I KARAĆ, A KOMU SIĘ TO NIE PODOBA – JEGO PROBLEM, NIE MÓJ.


Faktem jest wprawdzie, że mój dom brudzi się bardzo łatwo (taka specyfika: piec, wejście bezpośrednio z podwórza), ale gdy wzięłam się w garść, ze zdumieniem odkryłam, że większe porządki wcale aż tak dużo czasu nie pochłaniają. Wprowadziłam cosobotni rytuał i bardzo mi on pomaga utrzymać bałaganik w ryzach. Ale robię to dla siebie. Życiu na pokaz i pod publikę mówię gromkie i stanowcze NIE.

środa, 14 grudnia 2022

Wróg oswojony

I cóż mi dzisiaj dała umiejętność zaglądania w siebie?

Pomogła mi odzyskać energię i pogodę ducha.

Pozwoliła zobaczyć, co doprowadziło mnie do kiepskiej formy, zmęczenia i zniechęcenia.

Pozwoliła poszukać na to sposobów i odpowiedzi.

Pozwoliła ustalić sobie realny plan "odbudowy".!

I postawiła mnie na nogi... dosłownie w kilka sekund.

Wystarczyła bowiem już sama świadomość, skąd, co się bierze. A ze znanym wrogiem łatwiej się rozprawić.

Prrrr! Stój, autorko tych słów! ;)

Jaki "wróg"?! To sprzymierzeniec, bo wskazał mi, którędy droga i co dobre dla mnie.

No więc, jaki wróg?

Podziękować należy :)

Pochwała medytowania

 Odzyskuję werwę, humor i optymizm - co nie znaczy, że permanentnie, że nie ma gorszych momentów.

Ale te wszystkie "psychologizmy", - z Pati Garg na czele, ale również ze wspaniałą Nityą - w których się zaczytywałam i zaczytuję przekonały mnie, jak wiele zależy od nas samych. Mamy większy wpływ na siebie, swoje myśli i emocje niż niż nam się wydaje. Ogromnie, szalenie ważne jest obserwowanie siebie,  i tego co mówi nam umysł - a umysł... to niekonieczmie my! To ostatnie było dla mnie sporym zaskoczeniem.

Łapie się ten dystans w medytacji, która choć kojarzy się z jakimiś górnolotnymi i udziwnionymi praktykami, okazuje się sprawą zupełnie, ale to zupełnie prostą. Medytacja to zatrzymanie się, bycie mocno tu i teraz, niebujanie w obłokach, ale podarowanie sobie chwili spokoju, wyciszenia wewnętrznego i uważności na siebie. Uważności na to, co w ciele i w duszy, w sercu i głowie. Nie warto kojarzyć tego z wysiłkiem ; dla mnie to wręcz przeciwnie - chwila odpoczynku i wytchnienia, pobytu z interesującą osobą (mną samą oczywiście - tak często, wbrew pozorom, nie interesujemy się sobą), poznawania tej Marty, o której wielu rzeczy nie wiedziałam. Moim medytacjom towarzyszy ciekawość, co też przyniesie mi kolejna. Czasem przynosi, a czasem jest po prostu odpoczynkiem i powrotem do siebie.~

Wcale nie trzeba śpiewać mantr i gapić się w płomień świecy. Można ot po prostu zagłębić się w medytację na spacerze, a nawet w zatłoczonym autobusie. Moim zdaniem, a pewnie poprze mnie niejeden duchowy przewodnik - medytować można w każdych warunkach.

Uwielbiam medytację!

sobota, 10 grudnia 2022

Spałam na pieniądzach!

Ja tak na szybciutko, kochany blogusiu i najmilejsi Czytający :)

Chcę bez zawracania sobie głowy innymi sprawami obejrzeć w internecie odcinek "Stulecia Winnych" (wciągnęło i relaksuje!), a potem wziąć się do prac domowych, z których kilka już dziś udało mi się "odhaczyć".

Uczę się zadawać sobie pytanie, zanim bezmyślnie utonę w internetowych odmętach: a co ci z tego przyjdzie? Naprawdę potrzebujesz? A co ci teraz naprawdę potrzebne, względnie - czego naprawdę teraz chcesz? Czyli po prostu bardziej świadomie sięgam do internetowych treści,bo nie chcę, by czas przeciekał mi przez palce, co zaczęłam bardzo zauważać.

Zatem świadomie daję sobie kilka chwil na blogusiu. Ot, dla przyjemności i relaksiku.

Czy wiecie, że spałam dzisiaj na pieniądzach? Ja to mam dobrze! A było to tak:

Umówiłam się, z panami ze składu opału na zwiezienie mi dziś rano brykietu drzewnego. Obiecali się zjawić na ósmą rano. Oczywiście nie za darmo, trzeba panom zapłacić za towar i usługę, więc wczoraj udałam się w tej doniosłej sprawie do bankomatu. Bankomat szczodrze wypluł z trzewi dwa tysiące w stuzłotowych banknotach. 

Te otóż banknoty jeszcze raz przeliczyłam w domu, wylegując się na kanapie (moje główne domowe miejsce pobytu, jeśli akurat nie jestem w ruchu). Kanapy nie pościeliłam rano, spiesząc się do pracy, a jedynie zarzuciłam narzutę na wygładzoną kołdrę. A że leniowi patentowanemu, znaczy się mnie, nie chciało się wstawać, włożyłam plik banknotów pod kołdrę obiecując sobie odłożyć na miejsce, gdy podniosę się z legowiska. Po czym wdałam się w intenetowe "romansowanie" z Najlepszym Kolegą.

Na gadaniu upłynęło sporo czasu, a potem o pieniądzach po prostu zapomniałam! Położyłam się z nim spać! Cóż to był za widok rano - te stówki fruwające po całym pokoju!

Odszukanie wszystkich sprawiło trochę kłopotu, ale postanowiłam się nie denerwować i. udało się. Było za to dużo śmiechu.


czwartek, 8 grudnia 2022

Inspiracje - czy zawsze warto?

 Piekielnie lubię inspirować się blogami różnych ciekawych osób. Są to różne osoby, więc i przeróżnie inspirują. Niektóre nietuzinkowymi zainteresowaniami, inne na przykład sposobem ubierania się, stylem życia, barwnym ogrodem czy zamiłowaniem do podróży. Różnie, przeróżnie!

A ponieważ od pewnego czasu zupełnie serio medytuję, daje mi to lepszy wgląd w siebie i większą uważność.

I co zauważyłam? Czas "odkleić się" od nadmiaru inspiracji! Bo nawet one w nadmiarze szkodzą.

Jakiś czas temu - widzę to bardzo wyraźnie na swoim blogu - czułam się trochę zagubiona, brakowało mi w życiu czegoś i nie wiedziałam sama, o co mi chodzi. Czułam wieczne zmęczenie i niezadowolenie z siebie. Odnosiłam wrażenie, że inni żyją jakoś lepiej - z sensem, treścią, a ja i moje życie takie zwyczajne, takie jakieś przez palce przeciekające.

Ech! Jedna blogerka lata boso po trawie i produkuje ekologiczne mydełka (i cholera, jeszcze na tym zarabia, a jak tak bym chciała trochę więcej kasy na swoje fanaberie!), inna czyta jak szalona i tak wspaniale o tym pisze, jeszcze inna zwiedza świat. A ja?

Bibliotekarka z prowincji ;) Zmywam naczynia, noszę węgiel, targuję się z synem, kto zmywa te gary, a kto obiera kartofle. Mam kilka wciąż niezrealizowanych marzeń, jest też kilka "odhaczonych" i nadzieja na więcej. Wiodę takie zwyczajne życie...

A czy to źle?

Życie jest takie, jakie czynią je nasze myśli - powiedział już w zamierzchłych czasach Aureliusz ; uwielbiam gościa, swoją drogą, i uważam, że zrobiłby dziś karierę jako mówca motywacyjny czy inszy jakiś "kołcz".

To po pierwsze. A więc mogę sama decydować, jaką wartość ma ta moja kartoflana i pierniczona (od pierniczków!) egzystencja.Są ludzie, którzy z mycia podłogi potrafią zrobić poemat i przygodę.

A po drugie - i to jest właśnie to ważne spostrzeżenie - z chaosu inspiracji powoli, powolutku wyłania mi się to, co jest "moje". Trudno mi to ubrać w odpowiednie słowa, ale powoli zaczynam odróżniać inspiracje od mrzonek, a przede wszystkim przekonuję się, że najlepszą i chyba jedyną drogą, by coś mieć z życia jest.... działanie, choćby małe. A do tego potrzebna odrobina odwagi i wiary w siebie.

Z samego inspirowania się nie przyjdzie nic poza frustracją.

Coś tam zatem działam. Raz bardziej energicznie, raz mniej, ale idę do przodu i cieszy mnie to niezmiernie.

Codzienne dyrdymały

Sąsiad przyszedł trzy dni temu, w mankiet buchnął, forsę oddał. Podziękowałam i kwita.
A ja nie poszłam dziś do pracy. Nie wiem, co się - u licha! - dzieje, ale od dłuższego czasu bardzo dokucza mi bezsenność, zupełnie kiedyś abstrakcyjna. Gdy ostatni raz nocą zerkałam na zegarek, było koło czwartej rano. Rano otworzyłam oczy po ósmej, a na ósmą powinnam być w pracy - o, rany!
Cóż było robić? Zadzwoniłam i poprosiłam o urlop, nie kłamiąc bynajmniej co do powodu absencji.
Nie ma tego złego... - zaiste! ;)
Do okien zagląda niewidziane dawno słońce, dodając energii i chęci do życia.
W garażu mam resztki opału, a węgla od gminy jak nie było, tak nie ma. Trzeba sobie zorganizować opał tymczasowy. Jestem w domu, więc zaraz zadzwonię do składu po brykiet drzewny i jakoś obleci. Oby zwieźli dziś, a jeśli nie, to się umówię na sobotę.
Mam już świąteczne pierniczki, twarde jak kamień, i nadzieję, że zmiękną do świąt. Dawniej zaraz po upieczeniu wychodziły miękkie i nie wiem, czy przyczyną zmiany nie jest to, że tym razem zastąpiłam miód prawdziwy sztucznym (dla obniżenia kosztów). Ale w myśl przysłowia, że nie ma tego złego... - może dzięki temu zachowają się do Wigilii? Pod koniec świąt albo tuż po nich, gdy już pozjadane najlepsze smakołyki, to i po twarde pierniczki sięga się z wdzięcznością.
Z codziennych dyrdymał jeszcze jedna: wdepnęłam wczoraj do szmateksu - ot, tak, tylko popatrzeć. Była przecena i w rezultacie Martusia wyszła stamtąd z kilkoma szmatkami. Czy ja nie powinnam się leczyć z jakiegoś szmacianego nałogu?
Dwie rzeczy przydadzą się niewątpliwie, ale drugie dwie są z lekka absurdalne. Nie mogłam się jednak, a raczej nie chciałam oprzeć. Ciągnie mnie do różnych frędzli, dzianin, ażurów i rzeczy, które uważane bywają za "babciowate". Żartuję, że uwielbiam wszystko, co zwisa i powiewa. Pokuszę się może kiedyś o półszafiarski post i poradzę się internetowych pań, jak i z czym nosić te dziwne ciuchy: długą dzianinową kamizelę z frędzlami o ażurowym splocie oraz zielone, zwiewne kimono.
Po śmierci Mamy, choc nie paraduję ostentacyjnie w czerni, mam jednak opory przed strojami zbyt barwnymi. A jednocześnie czuję się już ich spragniona, choć to może płytkie i błahe. Wprowadzam je nieśmiało i delikatnie, widząc w tym głębszą treść: jakie to życie uparte i wciąż walczące o swoje na wierzchu.
Idą we mnie równolegle: ta żałoba i radość z pewnych dobrych zmian w moim życiu. Aż dziw bierze.
.

niedziela, 4 grudnia 2022

Dumania w pościeli.

 Ranek, niedziela,nigdzie nie trzeba gonić - więc księżniczka sobie leży w pościeli :)

Wszak księżniczka bez fanaberii to jak ciało bez duszy. Lubię w żartach nazywać siebie księżniczką. Nawet mój Kolega to podłapał i wita mnie często: "cześć księżniczko".

Dopiero co skarżyłam się na dojmującą listopadzicę, a już czuję, że chyba wracam do żywych i zadowolonych z życia.
Zalegam sobie pod tą moją kołderką i odwlekam jak mogę wyjście po opał do garażu. Nieeee chce mi się. Samozwańcze księżniczki niestety, nie mają służby. To poważne niedopatrzenie! ;)

Wysłuchałam w internecie uroczej audycji Jadwigi Kander o tym, jak nie zwariować w świątecznym i przedświąteczny czasie. Jak przywrócić magię tych dni. Rzeczy tak oczywiste, a tak zapominane, zaniedbywane. Trzeba, naprawdę trzeba systematycznie sobie o nich przypominać.

Najbardziej spodobała mi się propozycja, by już od osiemnastego grudnia świętować, mieć wszytko gotowe i nie dążyć do perfekcji za wszelką cenę. Po prostu podarować sobie spokój, radość, miłość do bliskich. Moim zdaniem należy ten czas rozpocząć dwa dni wcześniej, w dniu moich urodzin - ogromnie mi się ta myśl podoba!

Pod wpływem Jadwigi myślę o Mamie. Jak późno zaczęłam być wobec Niej bardziej hojna, obdarowywać ją nie tylko swoją obecnością, pomocą w jakichś sprawach. Jak bardzo uwierzyłam w to głupie "nie stać mnie" i żałowałam sobie, a tym samym i bliskim prezentu, zaproszenia na kawę czy koncert.

Mogłam więcej...

Pamiętam, jak porwałam Mamę na koncert artystów z Piwnicy pod Baranami, którzy grali charytatywnie w naszym mieście. Mama nie wydawała się specjalnie uradowana, ale w którymś momencie wyraziła się o koncercie pochlebnie.

Bardzo jej się podobała ramka na zdjęcia w kształcie drzewa. Kilka lat się zbierałam, by kupić, bo mi się wydawało, że nie mam kasy. Kiedy wreszcie poszłam po rozum do głowy, przestałam tak chorobliwie oszczędzać, kupiłam jej tę ramkę, w którą wprawiła zdjęcia swoich wnucząt i dzieci (na gałęziach drzewa wisiały owalne rameczki, takie medaliony). Cieszyła się tym raptem rok.

Rzeczy materialne nie są tak bardzo istotne, ale jednak i one mają znaczenie, niosą przekaz, emocje, przyjemnie jest od czasu do czasu coś sobie po prostu podarować. Sobie i kochanym osobom. Z lekkością i radością.

A życie dostarcza mi dowodów na to, że mogę sobie pozwolić na to i owo, dać sobie więcej niż mi się wydawało. Nie trzeba się wciąż umartwiać.

sobota, 3 grudnia 2022

Taki sobie wpisik - by jeszcze przez chwilę nic nie robić :)

 To będzie taki pospieszny post - rozgrzeszam się z grzechu prokrastynacji, mej wiernej siostry :)

Wiecie, jak to jest? Milion obowiązków  i postanowień. Niby są chęci i motywacja, ale... jeszcze tylko maleńki wpisik na blogusiu, jeszcze tylko herbatka na rozgrzewkę :) Oj, zgubny nawyk, ale - ja przecież tylko na momencik... No, co?!

W domu cicho, mój synuś "tyci-maluci" pojechał do dziewczyny - tak! on, który tak niedawno zarzekał się stanowczo, że żadnych dziewczyn, żon w swoim życiu nie przewiduje ani nie uwzględnia. Przyszła kryska na Matyska, a "synową" mam sympatyczną i rozgarniętą.

To kolejna sytuacja, która mówi mi, że - jak w tym haiku - płatki róż sypią się dół ja trzeba i wystarczy zaufać biegowi rzeczy.

Z moim przyjacielem piszemy może już nie co dzień, bo są różne sytuacje i tzw. proza życia, ale jesteśmy w stałym kontakcie. Myślimy o ponownym spotkaniu gdzieś bliżej wiosny. Koleżanka, której o tym powiedziała, zaczęła się wręcz zżymać, że tak długo każemy sobie czekać, ale mnie to nie przeszkadza. Wierzę, że będzie tak jak ma być, a samotność i czekanie mnie nie przerażają. Jestem sama już tak długo, że mogę jeszcze trochę, a skoro jest kontakt, to i osamotnienia nie odczuwam. Mam na swoim koncie takie doświadczenia, że wolę stanowczo powolne, niespieszne budowanie, oswajanie i łagodność niż namiętności i porywy. Nie zależy mi na związku dla związku, dla niebycia samą - zależy mi na więzi i uczuciu, na związku z OSOBĄ, którą wyróżnię spośród innych.

Centralne ogrzewanie - dziękować Bogu - nie okazało się zepsute. Pompa pracuje tylko na jednym "biegu", który zmieniłam nie mając o usterce pojęcia. Pewnie kiedyś trzeba będzie się tym bardziej zainteresować, ale na razie jest o.k.

Resztki węgla z zeszłej zimy jeszcze mam, zostało mi też trochę brykietu drzewnego i coraz bardziej przekonuję się do tego drugiego. W mig "robi" temperaturę, węgiel, choć trzyma dłużej, znacznie wolniej się rozgrzewa. Co się naklęłam pierwszej zimy w tym mieszkaniu, gdy jeszcze o paleniu w piecu nie miałam zielonego pojęcia! Ile się naczekałam i namarzłam, zanim po powrocie z pracy podniosłam słupek ciepła w termometrze z szesnastu stopni do bodaj dziewiętnastu.

Dzisiaj już jestem stary piecowy wyga :) Wiem, że po przekroczeniu progu domu pierwszą czynnością jest rozpalić "kopciucha" (jeszcze nie rozpalam rankami, nie jest aż tak zimno na dworze), a zanim się zacznie robić cieplej - albo ruch i krzątanie się w domu, co zapobiega marznięciu, albo kocyk i gorąca herbata. Nie ma co się denerwować bez potrzeby.

Jest o.k., jak jest :)

Co i napisawszy, mogę już lecieć do miasta. W planach zakupy spożywcze w delikatesach Centrum, bo tam kupię mięso bez tych koszmarnych plastikowych opakowań jak w Biedronce, potem fryzjer, bo włosy krzyczą o uporządkowanie, a następnie wizyta u Mamy (wiadomo gdzie) i w drodze powrotnej reszta zakupów w "mojej" Biedronce akurat naprzeciwko cmentarza. Bardzo często obie ostatnie spraw "załatwiam" za jednym zamachem.

Teraz szybko robi się ciemno, bywam na cmentarzu rzadziej, a nie podziękowałam jeszcze porządnie za "coś ładnego". Dziękuję stale, ale to nie to samo, co przeznaczyć na to specjalną, wyróżnioną spośród innych chwilę.

Dobra, lecę :)

czwartek, 1 grudnia 2022

Listopad, listopad...

 Listopad jest "domowy". Mniej się wychodzi na podwórko, więcej czasu spędza pod dachem. Szuka się tego, co nazywam szmaragdowym pierścieniem z wiersza Gałczyńskiego - tego, co osłodzi listopadowe smuteczki, co zadziała terapeutycznie. Lubię w listopadzie napełnić dom zapachem chleba, ciasta, zapiekanki. Lubię odtwarzać atmosferę rodzinnego, ciepłego i bezpiecznego domu, dzieciństwa. Lubię to uczucie, gdy dom był jak oaza, na zewnątrz której ciemny, chłodny i nieprzyjazny świat.

Ale dziś mi się nawet tego nie chce. Czuję się przytłoczona troskami, które przecież ani nowe nie są, ani nadzwyczajne.

Obiecywanego taniego węgla nie ma jeszcze, a zapas z zeszłego roku nieubłaganie się kurczy. Chcąc nie chcąc będę chyba musiała zakupić trochę tymczasem z innego, droższego zapewne źródła.

Po Nowym Roku zapowiadają jakieś straszne podwyżki cen.

W pracy pojawiły się nawet wzmianki o ewentualnych redukcjach.

Choć niejedną już inflację ludzkość przeżyła, niejeden kryzys, choć mam w zwyczaju nie roztrząsać podobnych rzeczy, a po prostu się przystosowywać, chociaż sprawdza się przysłowie: nie taki diabeł straszny - jakoś mnie to niepokoi.

...A całkiem z innej beczki - przedwczoraj odwiedził mnie sąsiad, z którym raczej towarzyskich relacji nie utrzymuję, żyjemy sobie swoim życiem i jesteśmy dla siebie po sąsiedzku uprzejmi. Chciał pożyczyć 10 zł. na piwo. Miałam, więc pożyczyłam, nie zbiednieję bez tej sumy, nawet jeśli nie odda, a do tej pory, choć pożyczał sporadycznie, był uczciwy.

Sąsiad "gazuje" jak się patrzy, kilka razy już uciekł grabarzowi spod łopaty, kilka miesięcy temu stracił brata, który też za kołnierz nie wylewał. Na chwilę tylko to go zmitygowało.

Dzisiaj przyszedł znowu po pożyczkę. Oświadczyłam że nie mam gotówki, bo posługuję się kartą płątniczą. Skłamałam, niech najpierw tamtą dychę odda. Czemu zresztą mam wspierać alkoholizm?


I ot, tak mija mi listopad.


P.S. Swoją drogą, chodzi i za mną piwo, ale grzane, na słodko.

To może by tak ruszyć do Biedronki szanowny zadek?

Rapete papete pstryk!

Trudniejszy niż zwykle jest dla mnie tegoroczny listopad.

Pierwszy bez Mamy.

Nie mam już rodziców - to tak, jakby się samemu "poniekąd umarło"*

Częściej mi smutno ostatnio, a jednak wolę odczuwać ludzkie emocje niż izolujące mnie odrętwienie. Nareszcie jestem w stanie zapłakać, zezłościć się, że Jej nie ma, choć przecież zabroniłam Jej kiedyś umierać przed setką.

Nie będzie już rodzinnych spotkań, gdy zapraszała do siebie wszystkie swoje dzieci z rodzinami, wyciągała z kredensów swoją zastawę i częstowała swoimi włoskimi specjałami.

Mama ostatnich kilkanaście lat życia spędziła we Włoszech. Tam nauczyła się włoskiej kuchni, którą lubiła i chętnie wprowadzała w nasze polskie życie.

Gdy przyjeżdżała raz, czasem dwa do roku, było to dla nas świętem i niecodziennością, żródłem radości. Nie miałam dosyć spotkań. Dwa, czasem trzy tygodnie żyłam wtedy w innej rzeczywistości, mój własny dom schodził na plan dalszy, bo chciałam spędzać z Nią jak najwięcej czasu.

Nie będzie już tych spotkań. Już się nawet nie zdenerwuję, że prawi mi kazania (zdarzało się!).

Już nie pojem jej słynnej zupy ; gdy nie miała siły, czasu czy chęci na gotowanie, kupowałą mrożoną mieszankę warzywną i z tego powstawała "jej" zupa.)

I tylu rzeczy już nie będzie ; mogłabym wymieniać je i wymieniać.

Wszystko się z Nią kojarzy, wszystko Ją przypomina. Tyle rzeczy mam od Niej. Kurtka, spodnie (niejedne), sitko do przesiewania mąki..

Tyle jej powiedzonek wciąż dźwięczy mi w uszach, wciąż jestem w stanie odtworzyć w pamięci Jej głos.

Widzę Jej brązowe włosy.

Jak to możliwe, że tak po prostu ktoś ziknął, jakby kto gumką w zeszycie wytarł. Jakby z listy uczniów w dzienniku wykreślił. Jakby nic nie znaczyło tyle lat obecności.

Jakoś tak u Osieckiej było: "Rapete papete pstryk"/


*Był w naszym miasteczku taki jeden, nie calkiem zdrowy na umyśle, miejska legenda już, który mawiał, że matka mu "poniekąd umarła".