poniedziałek, 7 września 2020

Obrona marazmu

 A może właśnie trzeba pobyć w marazmie, bezruchu, stagnacji? To tylko pozorna martwota.

Przyszło mi na myśl z lekka makabryczne porównanie do opiewanej przez Baudelaira plugawej padliny. Leży toto, nie rusza się (? ;) ), a przecież wciąż zachodzą w niej procesy, zmiany... Wciąż na swój sposób żyje. I pożyteczna jest, przez swoje użyźniające właściwości, chociaż "nic" nie robi!

Może trzeba się poddać, nie irytować się, że życie ucieka, a ja taka rozmemłana. Może jest dokładnie tak, jak być powinno?

Wracam czasami na stronę Krzysztofa Myszkowskiego, lidera muzycznego zespołu, który mnie niemal wychował (Stare Dobre Małżeństwo). Mam wiele szacunku dla jego autentyczności artystycznej. On także pisze o bezruchu, pogubieniu, poszukiwaniu własnej drogi. A więc nie tylko mnie bezruch dotyczy.

Dzięki, panie Krzysztofie - poczułam się zdrowsza! Bez grama ironii.

Dzięki i Tobie, Anno Bzikowa, za notkę o mirabelkach.

poniedziałek, 17 sierpnia 2020

Mam dość

 Nie wiem, o co tu chodzi, do diabła.

Czy aby na pewno nie wiem?

Od pewnego czasu odczuwam narastające poirytowanie i zmęczenie moją pracą.

Gdy jestem na urlopie, nie potrzeba mi wrażeń, wyjazdów, jakichś specjalnych atrakcji. Wykonuję sobie różne domowe i przydomowe prace - albo nie wykonuję! - i jestem zadowolona z życia. Zwykle wstaję z łóżka wcale nie później niż w dni robocze. Często cały dzień się krzątam, a jednak mnie to nie męczy,, w każdym razie nie w taki sposób, jak w biurze. Gdy nie muszę iść do pracy, jestem zupełnie inną osobą. Jest mi dobrze u siebie w domu, na swoim podwórku, we własnym rytmie.

Byłam na wczasach "pod gruszą" przez dwa tygodnie. Spędziłam je najbanalniej w świecie w domu i koło domu. I wypoczęłam! Ale ledwo przekroczyłam z powrotem próg pracy, usiadłam przy biurku - zaczęłam ziewać. Zaczęłam czuć się jak przy spadającym ciśnieniu. Zaczęłam czuć totalną niechęć i złość. Koncentracja na zadaniach jest prawdziwym problemem i nie lada wyzwaniem. Po prostu źle się czuję!

Chyba po prostu mam dość i krzyczy o tym nawet moje ciało.

A może to nie przypadek, że dostałam tego Sjogrena?

Kiedyś, dawno już, przeżywałam wielki bunt pt. nie lubię swojej pracy. Potem jakoś przeszło, przestałam się tak przejmować, potraktowałam ją jako źródło utrzymania i nic więcej, a pewne aspekty nawet doceniałam i zresztą nadal doceniam. Tyle że samo docenianie chyba już mi nie wystarcza.

Ja fizycznie i psychicznie mam dość!!!! Ja jestem zmęczona! Mnie szlag trafia, kiedy tylko zasiadam za tym swoim biurkiem. I cisnęłabym w kąt te wszystkie książki, numerki, cyferki, i ruszyła gdzieś do ogrodu, schroniłabym się w swoim domu, gdzie nikt mi nie będzie bronił żyć własnym rytmem i czepial się, że na pół godziny po prostu muszę się położyć, bo poczulam ubytek sił.

Nie chcę, naprawdę nie chcę wynajdować usprawiedliwień swojego lenistwa i wygodnictwa, ale nie mam już zupełnie ochoty, jak robiłam to przez wiele lat, walczyć ze sobą i udawać, że wszystko ze mną jest w porządku, ukrywać swoich gorszych momentów przed ludźmi. Kosztuje mnie to coraz więcej wysiłku.

Mam dość, a brakuje odwagi i konkretnych pomysłów, by to zmienić.

Jedno wiem: na kurs krawiecki pójdę, choćby tylko po to, by zyskać odskocznię od tego, co męczy i irytuje.

sobota, 15 sierpnia 2020

Chłopina-poczciwina

Ubrałam się ci ja w moją szmizjerkę-tunikę, do niej wąskie dżinsy i tak wystrojona udałam się do miasta w różnych ważnych sprawach.
Idąc ulicą zamyślona rozpoznałam znajomego dopiero, gdy już się minęliśmy. Odwróciłam głowę i wykrzyknęłam ze śmiechem: "No, cześć!", a potem poszłam dalej.
A potem przyszła do mnie wiadomość na Messenger w telefonie:\
- Co ty, Dorotka, ludzi nie poznajesz?
- Chyba Ty nie poznajesz, nie jestem Dorotka, tylko Marta.
- Sorry, to telefon jakieś bzdury pisze.
Po czym nastąpiła typowa gadka-szmatka o tym, co u kogo słychać. Trochę opowiedziałam o sprawie nr 1 ostatnio czyli o szwankującym zdrowiu. Kolega odwzajemnił się opowieścią o kłopotach z sercem.
- Jejku, a wyglądasz jak okaz zdrowia - skomentowałam.
Zgodziliśmy się, że pozory mylą, po czym kolega napisał tak:
- Ale ty, Martusia też jesteś świetna laseczka. Nieraz na ulicy miałem ochotę cię za nóżkę złapać.
- No, no! Pilnuj swojej kobitki - ja na to żartem.
I wtedy dowiedziałam się, że kobitka to nie problem, że czasem trzeba skoczyć w bok i prawie każdy tak robi.
- A ty nie miałaś czasem ochoty zaszaleć z żonatym? - padło pytanie.
- Nie. Podobają mi się różni faceci, tego kwiatu pół światu. Ale nie muszę zaraz z nimi kombinować. No, ale pożartować zawsze można.
I tu puenta kolegi:
- Ja nie żartuję.

Zakończyliśmy wreszcie rozmowę. Nie zbulwersowała mnie, wiem, co się dzieje wśród ludzi, ale został jakiś niesmak.
Nie jestem świętoszką, nie spuszczam powiek rumieniąc się przy byle dowcipie, konwenanse obchodzą mnie średnio. Ale znajomy (właściwie mniej niż kolega, ot znamy się z dawnego sąsiedztwa), który, choć wiedziałam, że to nieskomplikowany chłopina, wydawał się poczciwy, stracił w moich oczach sporo.


Czasami odnoszę wrażenie, że wartości które zawsze uważałam za oczywiste, bezdyskusyjne, czynią mnie "osobliwością przyrodniczą".

Porannoniedzielnie

Taki oto widok mam latem za oknem:

 

 


fot: moja skromna osoba :)



Cóż więcej dodać?

Zawsze marzyłam, żeby mieszkać w bliskości natury, więc mam chociaż namiastkę.\

Od razu, gdy zobaczyłąm to mieszkanie, zapragnęłam go.

Nie szkodzi, że noszę węgiel do pieca (i przerzucam przed sezonem jak Zenza), nie szkodzi, że sąsiedzi to istna "galeria potworów".

Lubię charakterystyczność tego miejsca, lubię lokalny koloryt, choć gdybym w opisie skupiła się na wadach, zjeżyłby się niektórym poprawnym i takich, co to "ą i ę" włos na głowie. Kiedyś może opiszę, bo otaczająca mnie rzeczywistość jest barwna niczym ze wspomnień Grzesiuka.

Tak, to ten klimat. Sąsiedzi się znają od lat (choć rotacja nowych, takich tylko na "dzień dobry - dzień dobry" też ma miejsce), jeden na drugiego czasem ponarzeka, ale gdy pan S. był chory, sąsiadka zapukała do drzwi, żeby sprawdzić, co się dzieje, wezwała pogotowie. Chłopaki od pani Jadzi zza ściany "łoją" jak się patrzy, ale zawsze pomogą, gdy wypadną mi z zawiasów drzwi od garażu, zawsze przy powitaniu buchną w mankiet: "Witam sąsiadkę!". Wpadają często dwie siostry chłopaków, jedna z dwójką dzieci, druga z trzyletnim synkiem. Dzieciarnia jest sympatyczna, taka podwórkowa -  umorusana, wesoła, za pan brat z sąsiadami i już ze mną zaprzyjaźniona. Coraz dalej za mną czasy matkowania maluchowi, więc z przyjemnością zaspokajam swoje macierzyńskie niedosyty. Wczoraj trzymałam jednego bąka na kolanach, a drugiemu odpowiadałam na pytania, gdy przesłuchiwał mnie trzymając na muszce odpustowego karabinu.

Matki Bożęj Zielnej to wielkie święto w naszej lokalnej parafii. Coroczne odpusty słyną na całą okolicę i w ogóle dominikanie, ludzcy i otwarci na ludzi (zapewne nie wszyscy, ale taki mają wizerunek), cieszą się dużą popularnością w naszych stronach. Od kilku lat jednak obserwuję malejące zainteresowanie świętem i kramami, nie ma już dawnych tłumów, przez które z trudem przeciskałam się z małym synkiem. Wciąż jednak mam w sobie dzieciaka, który tylko po to wędruje wśród kramów, by nacieszyć oczy drewnianymi konikami, kogucikami z gliny i pierniczkami. Nie muszę niczego kupować, ale zawsze muszę pochodzić, popatrzeć...


Pisałam kiedyś na forum z grupą kobiet o samotności po rozwodzie. Mnie też przez pewien czas doskwierało to uczucie, bo w końcu przywykło się do mieszkania najpierw z rodzicami i rodzeństwem, potem z mężem i dzieckiem, w międzyczasie w internacie, gdzie nigdy nie byłam sama. Jednak poczucie osamotnienia nie trwało u mnie długo. Nie jestem w związku, nie tęsknię za nim, choć nie twierdzę, że nie chciałabym. Mam jednak coś bezcennego: osadzenie. To, o czym pisał Zenza i co jest mi bardzo bliskie: że zna się panią z warzywniaka, że nie przejdę ulicą nie wymieniwszy jakiegoś "dzień dobry", że z sąsiadką podrzucamy sobie własnej roboty wypieki i wiemy, co która ma dzisiaj na obiad.

Nie jestem sama, o nie.


***


Nie piszę tu za wiele o R., bo to mocno prywatne, a R. to postać kontrowersyjna.

Z kontrowersji zdawałam sobie sprawę i wcale  nie wskoczyłam w znajomość na łęb, na szyję. Jednak ujął mnie dowcipem, inteligencja, zaradnością i energią. Postanowiłam spróbować, zweryfikować. Możę swoje zrobiło, że byłam wtedy przytłoczona niedawną śmiercią Byłego, zmianą mieszkania, ogromem nowych spraw do ogarnięcia. Właśnie od prośby o pomoc się zaczęło.

Bez porównania lepiej czułam się z nim niż z zupełnie chybionym (niestety - mea culpa) mężem. Był luz, dużo śmiechu, wyrównany poziom intelektualny (tak, to też dla mnie ważne, a brakowało mi tego bardzo z byłym mężem, prostym, choć wrażliwym człowiekiem).

Powoli jednak wylazło szydło z worka i poznałam go od gorszej strony. Od strony niebezpiecznej.

Odsunęłam go od siebie, on jednak nie dawał za wygraną, więc uznałam, że mogę zaakceptować wizyty i pogawędki przy kawie. Ten jednak wciąż ponawiał próby zmniejszenia dystansu pomimo moich protestów.

Okazało się, że miło było, póki wszystko przebiegało po myśli pana R/ Gdy zaczęłam nazywać rzeczy po imieniu, miło być przestało. Doszło wczoraj do kłótni, po której stwierdziłam, że nie mam innego wyjścia, ja tylko przeganiać niczym psa.

Szkoda. Przez pamięć dobrych chwil zależało mi na zachowaniu resztek sympatii, a przynajmniej wzajemnego szacunku. Cóż jednak, skoro pan R. sam do siebie szacunku nie ma i nie potrafi uszanować mojej woli.

Coś czuję, że czeka mnie mała wojenka.


Nie żałuję, że przeżyłam tę znajomość, ale wnioski na przyszłość wyciągnęłam niebagatelne.

piątek, 14 sierpnia 2020

Wskaże Bóg...

 Wpis Anny Bzikowej, na który się powoływałam niedawno, dał mi sporo do myślenia. A raczej uzupełnił wydatnie to, co mi ostatnio po głowie chodzi.

Wiele dała mi do myślenia moja działka.

Moja działka dała mi radość, dumę i satysfakcję ze skromnych, ale własnych dokonań. Pokazała, że nie święci garnki lepią, że nawet jeśli się nie uda - nic to. I że jakaś część zamiaru powiedzie się się na pewno. Że praca na marne nie pójdzie. Czegoś się dowiem, czegoś nauczę. Sałatę diabli wzięli, ale fasolki szparagowej pojadłam za wszystkie czasy.

Pokazała jednak i drugą stronę medalu: czasem chcieć to za mało, czasem siła wyższa wtrąca swoje trzy grosze i mówi: tędy nie idź!

W moim zespole Sjogrena, jak przeczytałam w "internetach" słońce szkodzi. Właśnie po tygodniu intensywnej pracy na moim poletku, późnymi, ale jednak popołudniami (pod wieczór komary nie dawały pracować) rozłożył mnie reumatyzm. Ból to jednak drobnostka przy potężnym zmęczeniu, jakie odczuwam, pomimo że się wysypiam. Autentycznie zdarza mi się z zazdrością myśleć o zmarłym b.[yłym] mężu, że ma już święty spokój, nic go nie boli, nic nie musi.

Ból można pokonać tabletką, można poczekać aż zelżeje, bo najgorzej jest rano. A na to przeklęte zmęczenie sposobu nie znam. Zasypiam wieczorem jak zabita i rano wstaję zmęczona. Najchętniej całymi dniami leżałabym na kanapie, ale przecież nie mogę i nie chcę.

Na swoją kolej czekają dwa garnki śliwkowo-jabłkowych powideł, góra naczyń do zmywania, obiad do zrobienia. Nie wspomnę o działce, na której znowu rozhulały się chwasty. A ja chciałabym tylko leżeć i ewentualnie czytać. I dużo, dużo spać.

Myślę... może to jakiś znak, że trzeba poszukać aktywności na swoją miarę? Chyba takie są?


Przychodzi mi na myśl tekst piosenki Antoniny Krzysztoń:


Ty nie oglądaj się za siebie

bo tak nie pójdziesz żadną z dróg

tyle dróg błyszczy wysoko w niebie

pójdź drogą, którą wskaże Bóg

(...) 

Nie chcę oglądać się za siebie

jak żona Lota robiłam to

mój posąg soli, Panie, rozkrusz

i w ziemi sól zamień go

(...)

Bo na początku było słowo

jak je odnaleźć musisz dojść

więc proszę nie idź niczyją drogą

pójdź drogą, którą wskaże On wskaże On

(...)

Bo na początku było słowo

jak je odnaleźć muszę dojść

więcej nie idę już swoją drogą

pójdę tą, którą wskaże On wskaże On, wskaże On

(...)

wtorek, 11 sierpnia 2020

Dwa lata

Jutro miną dwa lata.
Było tak samo upalnie i niemożliwie wprost jasno. Blask słońca zalewal oczy, gdy wyszłam ze szpitala w objęcia tego żaru, w zgiełk ulicy, która nie miała pojęcia, co się własnie stało.
Ja sama nie wiem,czy pojmowałam. I tak, i nie.
To normalne, że ludzie odchodzą, umieranie jest takie zwyczajne, takie ludzkie - ale czemu tak często bolesne, okrutne i niesprawiedliwe?
Dwa lata temu umierał mój rozwiedziony już wówczas mąż. Byłam przy tym, widziałam, kadr po kadrze przechowuję wspomnienia.

Trzy lata temu mój syn, na własne, uszanowane przeze mnie życzenie mieszkający z ojcem, wybrał jednak mnie. Przybiegł po jakiejś awanturze (okazało się, że ojciec już wtedy był chorry, cierpiący i nie radził sobie z tym) i nie chciał słyszeć o powrocie do taty. Uregulowałam sprawę opieki oraz alimentów i żylismy sobie spokojnie razem. Od czasu do czasu proponowałam odwiedziny u taty - przecież nie zamierzałam pozbawiać własnego dziecka więzi z tym, którego kochał. Młody jednak uparcie odmawiał, bo mój Młody jest niesłychanym uparciuchem (kurczę, jak tatuś!).
Toteż nie widziałam Byłego przez kilka dobrych miesięcy, dochodziły mnie tylko słuchy, że pogarsza się jego zdrowie, że jest coraz poważniej. Ze dwa razy mignął mi na ulicy podpierający się laską, potem balkonikiem - facet raptem dwa lata ode mnie starszy. Niewesołe wieści o pobytach w szpitalach przekazywała szwagierka, jego bratowa..
Wreszcie syn nonszalancko, jak to nastolatki miewają w zwyczaju, oznajmił, że moglibyśmy odwiedzić "ojca" w szpitalu. Podchwyciłam pomysł, uważałam, że należy wspierać ich kontakty, mimo że sama miałam do mojego byłego małżonka wiele zastrzeżeń. Wiedziałam, że bardzo boli go brak syna, wiedziałam, że dla dziecka ważny jest kontakt z obojgiem rodziców. Wiedziałam, że leżącego się nie kopie, a mój niegdyś mąż to już kupka nieszczęścia, dla którego zostało mi  tylko współczucie.
Współczucie i wstrząs - tego doznałam po przekroczeniu progu szpitalnej sali. To był cień dawnego człowieka. To były dzikie, półprzytomne oczy... To był niemal całkowity brak kontaktu.
Po tej wizycie, wieczorem dowiedziałam się, że nie pamiętał odwiedzin syna. Wpadłam na pomysł, żeby na drugi dzień zostawić mu na znak naszej bytności maskotkę - misia, którego nasz syn dostał jako noworodek od mężowej bratanicy. Z tym misiem poszliśmy w odwiedziny nazajutrz.
Trafiłam na moment, gdy nikogo z rodziny nie było przy mężowym łóżku. Nachyliłam się i spytałam, czy mu czegoś trzeba. Wyszeptał prośbę o wodę. Pomogłam mu się napić, poprawiłam kołdrę na jego prośbę.
Tyle i tylko tyle było słów między nami.
Co on wtedy czuł? Co myślał? Czy mi wybaczył wszystkie żale, czy zabrał je ze sobą?
Czy w ogóle czuł cokolwiek oprócz bólu? Czy w ogóle myślał? Czy się bał, czy tylko czekał końca cierpień?
Nie wiem, już się nie dowiem.
Mnie pozostało tylko współczucie.
Z misiem szwagierka zrobiła mu ostatnie zdjęcie dla syna. Mam je do dziś.
Misiek stoi teraz na półce z moimi książkami, tylko dżinsowy kaszkiet gdzieś mu się zawieruszył.
Dwa dni później szwagierka napisała mi, że mąż odchodzi. Pisała, że wybierają się do niego ona, jej mąż (byłego brat) z matką i że mogą wziąć mnie i syna, co ja na to. Było dla mnie oczywiste, że syn ma prawo pożegnać rodzica, a ja, drugi rodzic powinnam mu towarzyszyć.
Był taki upał i tyle życia za oknami szpitala... A on leżał i tak był daleko. Potrzymałam go ostatni raz za rękę...
Potem wyszłam na chwilę za tzw. potrzebą. Gdy wróciłam, ujrzałam rodzinę klęczącą wokół łóżka (a normalnie przy łóżku wolno było przebywać tylko jednej osobie).
Teściowa włożyła gromnicę w dłoń swojego syna.

I za chwilę było po wszystkim. Cicho, spokojnie, nie wiadomo kiedy i jak. Syn dłuższy czas potem stwierdził, że spodziewał się "czegoś bardziej spektakularnego".

Jutro miną dwa lata od tamtej niedzieli. Tak samo nie do wytrzymania upalnej, niemożliwie słonecznej jak dzisiejszy wtorek.
 

wtorek, 4 sierpnia 2020

Chcę, muszę, nie mogę...

Fasolka szparagowa zebrana i zjedzona, ogórki zakiszone w dwóch wielkich słojach, kompoty z wiśni, otrzymanych od znajomej, zamknięte w słoikach. Uwielbiam wiśnie i kocham lato w kuchni.
Niestety, całe to sielskie życie, niczym z Kalicińskiej, kosztuje mnie bolesność stawów i smutne  myśli o ograniczeniach. Skłania do rozmyślań o tym, czego chcę, a czego nie muszę.
To mój stały problem, że chciałabym zbyt wiele, a do końca nie wiem, czego naprawdę. Chciałabym też znacznie więcej niż mogę. Dziś niestety mogę już to stwierdzić. Zespół Sjogrena daje o sobie znać i dyktuje warunki życia.
A dawniej... Dawniej było gadanie dorosłych: A po co ci to? Nie dasz rady!
Było to w pewnej mierze wygodną wymówką, by nie podejmować pewnych aktywności. Z drugiej strony - no, właśnie! - ograniczało, powodowało brak wiary w siebie, obawę przed dezaprobatą, autocenzurę ("no tak, w sumie to bez sensu, nie wymyślaj, babo, skoro dobrze jest jak jest").
Inaczej dziś wychowuję syna. Nie mówię mu, co według mnie powinien, a czego nie powinien się podejmować. Mówię: "Spróbuj, zobaczysz, czy ci to odpowiada". Syn pozornie jednak nie jest typem ciekawskiego eksploratora, ma "swój świat", lubi posiedzieć w domu, pograć na komputerze, pochichrać się z kolegami przez internet. To, według moich obserwacji i wniosków, introwertyk, któremu domowe zacisze zupełnie do szczęścia wystarczy. Ze mnie ma zamiłowanie do samodzielnych wycieczek po okolicy - nieraz z zaskoczeniem dowiaduję się, które zakamarki miasta już odwiedził zupełnie nie wiadomo kiedy. Tak czy siak, pozwalam mu próbować, sprawdzać, przymierzać się do różnych rzeczy. Syn jest spokojnym chłopakiem i nie nadużywa mojego przyzwolenia.
...Więc dawniej dorośli wmawiali mi, że tego nie mogę, tamtego nie powinnam, a tamto to już zupełna głupota. Dziś nikt mi nie dyktuje, a jednak sama siebie cenzuruję, oceniam, mówię sobie, że nie mam czasu ani pieniędzy na "duperele".
A jednak... Marzę o duperelach!
O nauczeniu się gry bodaj na gitarze.
O kursie krawieckim.
O zmianie pracy, bo obmierzło mi serdecznie siedzenie za biurkiem i udawanie, że nie, wcale nie jestem zmęczona i nie czuję się źle.

Marzy mi się praca w domu i czas na te wszystkie wiśnie i fasolki szparagowe.
Marzy mi się, że gdy poczuję obezwładniające zmęczenie w środku dnia, przerwę sobie pracę na pół godziny, położę się, a robotę dokończę w moich ukochanych wieczornych godzinach.
Marzy mi się, żeby pracować sobie w piżamie jak moja siostra i mieć w d... konwenanse.

Kurczę, wciąż po głowie chodzi mi to szycie i jakaś własna działalność w przyszłości!
Kurczę, a jeśli to mrzonki?
Jak to rozpoznać? Jak MĄDRZE i rozsądnie, a jednak zmienić coś w swoim życiu?


P.S. Aniu, inspiracją do napisania tej notki był Twój post o rzekomo uwalniającej pracy. Dziękuję.

niedziela, 2 sierpnia 2020

Nadgarstki przyczynkiem do rozważań o życiu :)

Stało się wczoraj coś dla mnie ważnego i ciekawego.
Od kilku dni odczuwam rzut mojej choroby. Dopadły mnie bóle reumatyczne, być może skutkiem codziennej pracy na działce, plewienia i zbiorów, a potem ich przetwarzania. Niby nie taka wielka robota, ale czasu zabiera sporo.
Bolą mnie stawy dłoni i nadgarstki, "coś" wlazło też w lewe ramię. Z trudem rano zwlekałam się z łóżka, lecz na szczęście w ciągu dnia sytuacja się poprawiała.
Czułam wielką pokusę, by się poddać, opuścić ręce, zrobić sobie wolne... Ale przecież działka nie poczeka, warzywa się zmarnują. Przecież w sobotę nie kupiłąm chleba na niedzielny poranek...
Wczoraj więc zawzięłam się, pomna lektur, które mówiły, żę mimo wszystko trzeba dbać o ruchomość stawów i nie dopuścić do zrastania się ich na sztywno. Pomału, ostrożnie zabrałam się za wyrabianie ciasta na bułki. Wymagało to oczywiście pewnej strategii, wyczucia "środka ciężkości" obolałych nadgarstków, by ich zanadto nie sforsować - ale UDAŁO SIĘ!!!
Czułam się niczym zdobywca Mount Everestu! Dodało mi to takich skrzydeł, że do końca dnia czułam się uszczęśliwiona i radosna. Dało mi to do myślenia w szerszym kontekście - w odniesieniu w ogóle do życia.
Tak. Czasem boli. Ale wierzę już niegdysiejszej towarzyszce ze szpitalnej sali, że nawet do bólu (choć nie każdego, o tym też już wiem) można się przyzwyczaić i nie przejmować się nim zanadto. Że bólu nie zawsze trzeba się bać, bo bywa znośny. Że nawet z bólem można upiec ciasto i pojeździć na rowerze.
Bo i na rower się wczoraj wybrałam. Pojechaliśmy z R. (ciągle się koło mnie kręci) nad wodę, gdzie wreszcie naprawdę poczułam, że przecież od tygodnia jestem na wypoczynkowym urlopie. R. łowił ryby, niestety, bez sukcesu, a ja czytałam kolejną książkę Katarzyny Miller, którą uwielbiam, i podziwiałam, jak pięknie odbija się w wodzie tafla nieba, kłębki chmur i korony drzew. Spokój mnie wypełniał i błogość!
I taka błoga jestem do dzisiaj, choć nadgarstki nie przestały dawać o sobie znać.
Ale wiecie, jakby mniej... Odrobinę... :)
Ale do reumatologa jutro pojadę. Rowerem, a jakże.


P.S. (14VIII2020 r.) Reumatolog na urlopie, a ja po przejażdżce na ryby ledwo wieczorem wstawałam na nogi :(

środa, 8 lipca 2020

Jak Wy to robicie?!

Ponarzekam dziś trochę, choć nie przepadam za takim swoim blogowym wydamiem.
Otóż przeglądam blogi przeróżne i podziwiam: ten uprawia i upiększa swój mordowarski zakątek, ta gotuje cudności, tamta szyje, tamta pisze wiersze... A ja?Tysiące marzeń, planów, a żeby choć połowa się realizowała!
Ot, wczoraj... Pewnie to wpływ szaleńczych tego lata zmian pogody, że omal wczoraj nie umarłam za biurkiem ze zmęczenia (dobrze, że byłam sama w pokoju w pracy i nikt nie widział, jak "urwał mi się film", po prostu przysnęłam na siedząco). Jedyne, na co miałam siłę po powrocie do domu to spać - i tak też zrobiłam. Przespałam całe popołudnie, wieczorem pokręciłam się z godzinkę po chałupie i znowu padłam. Rano wstałam późno, nie zdążyłam pościelić łóżka, zostawiłam w zlewie brudne gary i poszłam do pracy.
Co zrobię dziś po południu? Oczywiście trzeba pomyć brudne gary, zrobić pranie, zaścielić rozbebeszone łóżko, ugotować obiad - i dzień zleci, i ogródek dziś będzie leżeć odłogiem, a zarósł już chwastami jak nieboskie stworzenie. A tak chciałabym jeszcze i szyć się nauczyć, i grać na gitarze, i rowerem pojeździć, i tyle książek na mnie czeka, i wiersze kiedyś pisywałam ponoć całkiem niezłe. A i dom po przeprowadzce (prawie 2 lata temu) wciąż nie jest tak zorganizowany, jakbym sobie życzyła.
Ludzie, jak Wy to robicie, że na wszystko starcza Wam czasu i energii?

piątek, 15 maja 2020

A deszcz pada...

Zabawa w domową piekarnię bardzo mi sę podoba. Nie jestem "ortodoksyjna" w tym swoim pieczeniu, gdy mi się nie chce, odpuszczam i maszeruję do sklepu, a jednak nie ma jak ten nieprzemysłowy smak, ta satysfakcja z własnych dokonań i to ciepło w kuchni i w sercu, gdy pracuje piekarnik.
Doszłam już do takiej wprawy, że nie potrzebuję precyzyjnie odważać składników, dozuję "na oko" i za każdym razem wychodzi nieco inaczej, ale zawsze smacznie.
Syn za ciemnym chlebem nie przepada, więc tym razem specjalnie dla niego zagniotłam ciasto pszenne na żytnim zakwasie, a za to bez drożdży. Urosło jak szalone! Cieszę się, bo to mój debiut z tego typu chlebem. Rano nie miałam czasu na czekanie, aż wyrośnie ponownie po przełożeniu na blaszkę, więc schowałam do lodówki, by zakwas się nie "przepracował".
Po południu upiekę i już nie mogę się doczekać rezultatu!

Z bieżących spraw: nadal próbuje coś ugrać R., a myślałam, że mam go już z głowy. Niestety, odzywając się do niego w sprawie zwrotu jego rzeczy - kilku książek itp. - skłoniłam go do wznowienia kontaktu. Mam teraz niezbyt już chciane telefony i propozycje odwiedzin. I jak to po dobroci zakończyć?
Kiedyś ze zdziwieniem czytałam wypowiedzi kobiet, które nie pozwalają po zakończeniu związku na żadne przyjacielskie relacje. Uważałam, że to małostkowe i niedojrzałe. Nadal tak uważam, ale nie w uzasadnionych przypadkach. Teraz już rozumiem, że czasem lepsze radykalne cięcie, by zapobiec rozterkom i pokusom kontynuowania znajomości w niezdrowy sposób. Jak zwykle - bywa różnie, ale tym razem chyba powinnam się na to radykalne cięcie zdobyć. Przestałam czuć się spokojnie i bezpiecznie w jego obecności. Jest we mnie pragnienie bliskości, co stwarza dyskomfort w zderzeniu z powyższym.
Na działce rosną mi nowe siewki i flance. Zieleni się szereg rzodkiewek, dumnie wznosi swoje liście zimowy czosnek, nieśmiało wyziera szpinak i coraz śmielej młoda sałata. Nic jeszcze nie zapowiada maciejki, ale wierzę, że przyjdzie czas na upajanie się wieczornym zapachem.
A deszcz pada i pada, i chwała mu za to!

środa, 13 maja 2020

Sprawa załatwiona.

Już ustalono tu, na blogu, że piszę go przede wszystkim dla siebie, choć dzielę się z publicznością.
Coś z siebie wyrzucam, coś w sobie porządkuję, coś sobie wyjaśniam.

Dlaczego tak a nie inaczej pokierowałam swoim epizodem z R.? Dlaczego w ogóle w to weszłam?
Wiedziałam co robię, choć niektórym się wydawało, że wręcz przeciwnie.
To odezwały się braki z  młodości. Poczucie pozbawienia ważnych doświadczeń. Żal za straconymi możliwościami, przy czym mam na myśli możliwość przeżywania pewnych emocji.
Wierzcie lub nie, moje sceptyczne koleżanki z reala (nie wiedzą o blogu), ale zadowolona jestem, że choć przez kilka miesięcy cieszyłam się wspólnym... cieszeniem się. Że gdy w domu czekał na mnie ciepły obiad, czułam się szczęśliwa. Że gdy mogłam się przytulić, wciąż nie było mi dość. Że nie walczyłam sama z wyzwaniami codzienności. Że ktoś podziwiał upieczony przeze mnie chleb i chwalił się nim przed swoją matką.
Nieważne, jak się skończyło. Warto było.
Wiele się o sobie dowiedziałam, podreperowałam swoje kobiece poczucie wartości (jako niepełnosprawna całe życie miałam z nim problem), dowiedziałam się, czego potrzebuję od drugiego człowieka, a czego nie zdzierżę (i na co zwracać uwagę od początku)
Nie, nie żałuję.

Teraz już mogę znów być sama. Coś istotnego umieszczam na liście spraw załatwionych (jak to strasznie zabrzmiało!). Nie będę już ze smutkiem, tudzież filozoficzną zgodą myśleć, że nie dane mi było...

Za tobą nie...

Nie ma cię już w moim życiu...
Daruję sobie patetyczne wielkie litery, bo na koniec zupełnie straciłeś w moich oczach.
Nie ma Cię zatem i nie rozpaczam z tego powodu, bo byłam na to przygotowana. Po moich trudnych przejściach i w moim wieku już się człowiek na łeb, na szyję nie zakochuje.
Nie ubolewam nad swoimi błędami, bo świadoma byłam ryzyka i dużej możliwości błędu. Uznałam, że skoro tak dobrze spędza nam się razem czas, tak nam intelektualnie po drodze razem - to mogę spróbować, przekonać się, ile to warte. Najwyżej zakończę tę znajomość - myślałam... przyznam dziś, że naiwnie, bo zgoda na rozstanie  bynajmniej  nie  byłą obopólna.
Pozbawiona pewnych doświadczeń w młodości (a i z ograniczoną trochę przez niepełnosprawność percepcją) nie od razu nauczyłam się rozpoznawać sygnały, które dziś wydają mi się oczywiste. Z czasem jednak stały się niepokojące, a gdy zaczęłam jawnie dawać temu wyraz - alarmujące. Na koniec stało się coś, czego nie przewidziałam w najśmielszych snach. Pozwolę sobie zachować szczegóły dla siebie.
Wyrzuciłam za drzwi, ucięłam wszelki kontakt.
No i dobrze, mam święty spokój, w którym tak się już rozsmakowałam, zanim pojawiłeś się na moim horyzoncie. Do którego to spokoju wzdychałam w chwilach narastającego podenerwowania i niepokoju.
Ale...
Trochę brakuje...
Pitych razem kaw;
rozmów o sprawach poważnych i banalnych;
słownych szermierek, wygłupów i przekomarzanek;
przytulania się "do czegoś ciepłego";
wspólnych zakupów i gotowania;
pracy w ogródku i koło domu;
wpadania razem do znajomych;
tańców przy muzyce w kuchni;
słuchania Daukszewicza i Kaczmarskiego;
po prostu dzielenia codzienności.

Za tym czuję nostalgię. Za tym, czego dzięki tobie doświadczałam dobrego, ciepłego, radosnego.
Ale za tobą - nie.

Dziś tak ponuro, a to nostalgii sprzyja.
Wnet ją przepędzę.
Na początek zrobię sobie gorącej herbaty.

środa, 6 maja 2020

Kapuśniak wszechczasów i syn-pleciuga

To takie błahe domowe anegdotki:

Korzystam z przywilejów osoby niepełnosrawnej i do pracy chodzę na dziewiątą. I tak wstaję wcześnie, ale uwielbiam się nie spieszyć, mieć czas na poranny "rozruch".
W ramach rozruchu nastawiłam dziś kapuśniak ze świeżej, nie kiszonej kapusty.
Gotowanie szło sprawnie i spokojnie - w końcu rutyna! Nie byłabym jednak Martą, gdybym czegoś nie sknociła.
Do kapuśniaku dodaje się, choć niekoniecznie, koncentratu pomidorowego, więc chwyciłam słoiczek stojący w lodówce z napoczętą zawartością. Jakiś za ciemny wydał mi się jej kolor, ale uznałam, że widocznie z powodu nieco zbyt długiego przechowywania po otwarciu słoika.
Niewiele myśląc wrzuciłam do zupy hojną łyżeczkę ingrediencji. Łyżeczkę oblizałam - i poczułam dziwną słodycz! Skosztowałam jeszcze trochę ze słoika...
Okazało zię, że użyłam jakiegoś domowego dżemu podarowanego mi kiedyś przez koleżankę. Na etykiecie słoiczka jak wół napisane: "koncentrat pomidorowy" i logo firmy Pudliszki.


***


R. nadal mnie odwiedza, a ja go pomimo wszystko lubię, choć bardzo stanowczo (momentami ostro) ograniczyłam kontakt. Cieszy się z tego ograniczenia syn i garnie się do mnie aż miło.
Pewnego wieczoru, przedwczoraj chyba, siedzialam nad blogiem. Syn na to:

- Mama! "Gruby zeszyt" przeminie, a chwała Syna* trwać będzie na wieki!


Oczywiście chodziło o to, bym zajęła się nim zamiast blogiem.
Uwielbiam tego mojego pleciugę!


*Tu, narutalnie, padło imię, ale z oczywistych względów nie wymieniam.

Taka Pollyanna

Spotykam się czasem z pobłażliwym skwitowaniem kogoś: taka Pollyanna. Uważa się często, że optymizm tej literackiej bohaterki to naiwne nieliczenie się z rzeczywistością, okłamywanie samej siebie.
Pozwolę sobie nie zgodzić się z tym. Wielokrotnie powtarzałam, że ta pozornie naiwna powieść dla dzieci skrywa głęboką życiową prawdę. A za prawdę uważam maksymę Marka Aureliusza: życie jest takie, jakie czynią je nasze myśli.
Zgadzam się z nią całkowicie! I tu wcale nie chodzi o samooszukiwanie, o mówienie. że deszcz pada, gdy plują nam w twarz. Po prostu nie należy zapominać, że nigdy nie brakuje w życiu powodów do uśmiechu. Są nawet gdy chwilowo ich nie zauważamy. I właśnie o to zauważanie chodzi!
Od wczoraj - nomen omen! - pada i to dość intensywnie. Ziemia potrzebuje deszczu, podobnie jak moje działkowe uprawy. Tylko niezapominajki jakoś omdlały. Czyżby źle zniosły przesadzanie?
Pomna braku wody w przyrodzie nie poddaję się ponurej i zimnej aurze. Sprawdzonym sposobem szukam pozytywnych drobiazgów wokół siebie, by nie tracić dobrego nastroju. I znajduję na przykład krople, które lśnią na szybie jak srebrne paciorki (wiem, wiem: banał - ale ładny).
Może to nieco sztuczna praktyka, ale przekonałam się, że pomocna. Oprócz samego faktu, że jednak zauważam, co mnie spotyka dobrego, odczuwam satysfakcję z tego, że potrafię, że mnie na to stać. I mimowolnie się uśmiecham, i tym chętniej wyłapuję kolejne "okruszki".
Proszę mi zatem nie wyśmiewać Pollyanny!

poniedziałek, 4 maja 2020

Pijawki

Miałam ochotę zamieścić dla ilustracji zdjęcie pijawek, ale uznałam stworzenia za zbyt odrażające.
Wśród ludzi też zdarzają się pijawki. Nie zawsze tak paskudne, często skrywane pod całkiem pociągającą powierzchownością i zachowaniem.
Zachowanie jednak wprawne oko demaskuje szybko.
To takie biedne, nieszczęśliwe osóbki. Skrzywdzone przez wszystko i wszystkich...
Okrutna jestem? Długo myślałam, że okrucieństwem i brakiem empatii jest surowa ocena tych osób.
Tak długo, dopóki na własnej skórze nie przekonałam się, że można w życiu wziąć się w garść i stanąć na własnych nogach. Dopóki nie uwierzyłam, że mam wpływ na to i owo.

Już pisałam, że lata bez męża bardziej mnie rozwinęły niż całe dekady wcześniej. Widzę teraz pewne rzeczy wyraźniej, choć pewnie od niedoskonałości nie jestem wolna.

Biedne osóbki wciąż zabiegają o cudzą uwagę i współczucie. Otrzymują wiele gestów wsparcia, ofert pomocy, bo budzą instynkty opiekuńcze.
Z czasem jednak ratownikom opadają ręce, bo żadna forma pomocy nie okazuje się odpowiednia. Bo "złej tanecznicy przeszkadza rąbek u spódnicy". Załatwisz jej pracę - biedactwo jest chore i nie może... Albo znowu się upije i wyleci z roboty... W zależności od bohatera (bohaterki) dramatu przyczyny są różne, ale łączy je jedno - ten okrutny, wrogi świat, ci wredni ludzie, ten paskudny pech. I wcale nie chodzi im o uzyskanie pomocy, ale audytorium dla swoich lamentów.

Dawniej, za młodu, imponowało mi, że jestem potrzebna,  że mogę pomóc. Lubiłam się opiekować i wspierać, dowartościowywało mnie to.
Z biegiem lat dziwnie tej empatii mi ubyło.
Rzecz jasna, mocno ironizuję, nie jestem przecież pozbawiona współczucia i zrozumienia. Wiem, że nie każdemu starcza w życiu siły i woli, ale też widzę, że to przede wszystkim wybór. I że choćbym stanęła na głowie, nie wyręczę innych w uszczęśliwianiu ich.
W ostatnich miesiącach odpadło ode mnie kilka emocjonalnych pijawek. O jednej z nich pozwolę sobie wspomnieć: to K., o której pisywałam na swoim najstarszym blogu (kto wie, ten wie). Wznowiłam tę relację, powodowana między innymi współczuciem. To wartościowa osoba, a jednak po kilku spotkaniach stwierdziłam, że  masochistką nie jestem. K. potrzebowała przede wszystkim areny dla swoich dramatów. Uznałam, że nie zasługuję na to ogromne zmęczenie i poirytowanie, które odczuwałam po każdej jej wizycie. Atakowała mnie ostro, gdy wyraziłam pogląd sprzeczny z jej poglądami. Napisałam jej wreszcie, że rezygnuję z naszej znajomości i żeby przestała się ze mną kontaktować.

I wiecie, nie czuję wyrzutów sumienia, ale ulgę.
Posprzątałam trochę to swoje podwórko i dobrze mi z tym.
Niech sobie pijawki poszukają innego żywiciela.

Zaimponował mi

Zachciało mi się jeszcze uzupełnić post o R.
Otóż jestem pełna podziwu i szacunku dla mądrości... dzieci.
Dzieci, nieobarczone jeszcze skrzywieniami, obiekcjami, uprzedzeniami i stereotypami, oceniają innych zgodnie z tym, co czują. My dorośli, nie zawsze ufamy swoim przeczuciom czy spostrzeżeniom.
Ja czekałam, testowałam, sprawdzałam, miałam nadzieję... Syn po pierwszych niepokojących sygnałach wiedział, co myśleć i niezbyt przychylnie odnosił się do R. Łaskawie go tolerował.
Dostarczył mi refleksji, że za mało polegam na ewidentnych ostrzegawczych sygnałach.
Pomimo omylności uważam się za niegłupią osobę. Traktuję całą historię jako lekcję.
A mój pryszczaty 15-latek szczerze mi zaimponował.

Niezapominajki i inne bajki :)

Prześliczne niezapominajki dostałam w sobotę od mamy R. Wyrwała je z korzeniami, bym sobie zasadziłą na działce. Już zdobią mój ogródek i cieszą oko swoim  błękitem. Uwielbiam te niepozorne, a tak urocze kwiatki.



Źródło zdjęcia: https://www.swietokrzyskie.pro/dzien-polskiej-niezapominajki/



Z samym R. postanowiłam wreszcie jednak się rozstać. Coraz więcej czasu spędzanego razem ujawniło poważne przeszkody dla wspólnej przyszłości. Szkoda tylko, że pomimo najszczerszych moich chęci rozstanie nie przebiegło przyjaźnie. R. walczy o moje względy, a ja odpieram "ataki". Niestety, jak wyraził się kiedyś mój kolega (w rozmowie o toksycznej koleżance), tu potrzeba będzie "trochę chamstwa". A tak chciałam kulturalnie i w przyjaźni. Jego też ponoszą emocje i nie jest miło...
Nic to. Dam radę, bo jestem już silniejsza i mądrzejsza niż z byłym mężem.

Nie chcę na blogu opisywać sprawy w szczegółach, ale jedno mnie zastanawia...
Podobno powtarzające się w naszym życiu historie mówią coś ważnego o nas, naszych wyborach, naszych błędach.
Nie byłam w życiu w wielu związkach, mogę powiedzieć zaledwie o dwóch: z moim byłym mężem i teraz z R.
Dlaczego dwukrotnie trafiłam na takich, którzy nie dają się wyprosić z mojego życia? Hmmm? Którzy nie chcą przyjąć do wiadomości rozstania, nie potrafią mojej decyzji uszanować i zachować się z klasą?
Bardzo, bardzo ciekawe...


Mimo wszystko będę tę półroczną relację wspominać ciepło. Nie zaznałam wcześniej związku, gdzie radość sprawia przebywanie razem, bliskość, wspólna praca i zabawa, niekończące się rozmowy. To cenne doświadczenie, dające mi wiarę, że może być w życiu jeszcze lepiej.
A sama też mogę być. No problem :)
Fajny ten święty spokój i czas dla siebie, z którego właśnie korzystam.

Melina u Marty. W dniu 2020-04-21

W żartach nazwałam kiedyś mój nowy dom Meliną. Nie spodobało się to niektórym koleżankom, zaczęłyśmy się spierać o znaczenie tego słowa.
Potraktowano je bardzo dosłownie, a przecież - licentia poetica! A gdzie zrozumienie metafory, żartu, choćby i grubszego, choćby niezbyt ugrzecznionego?
Zamelinować coś, znaczy ukryć. W mojej Melinie ukrywa się mój świat, moje marzenia, zapach mojego piekącego się chleba i śmiech syna. W mojej Melinie mogę zamelinować się przed nie zawsze dobrym światem. To cudownie, a więc moja Melina niech będzie cudowna.
A określenie wzięło się z zabaw syna, któremu przed przeprowadzką jeszcze pozwoliłam bywać w nowym mieszkaniu z kolegą, i który oznajmił, że będzie to ich melina. Niech mówią, co chcą, ci, co to "ą" i "ę", a mnie się podoba mieszkać w takiej Melinie - Melinie u Marty.

Okruszki. W dniu 2020-04-20

To takie błędne koło: gdy mam dobry nastrój, chce mi się działać. Gdy działam - czuję radość i satysfakcję. Czasem warto więc trochę na siłę przełamać marazm i pozytywnie się "nakręcić".
W ramach tego błędnego (ale jakże chwalebnie błędnego!) koła, piekę ostatnio domowy chleb. Do niedawna pszenny, z dodatkiem gotowanych kartofli - przepyszny! - a dziś odważyłam się popełnić chleb żytni na osobiście wyhodowanym zakwasie. Popełniłam jakiś błąd w sztuce, chleb przywarł do dna keksówki i za nic nie chciał się odkleić, ale i tak czuję dumę. Wbrew pozorom nie jest to trudny wypiek, jednak długo zbierałam się na odwagę, by go zrealizować.
Duma mnie rozpiera też dlatego, że dokonałam pierwszych wiosennych zasiewów: wyglądam nieśmiałych siewek marchwi, rzodkiewki, cebuli i buraczków ćwikłowych. Wysiałam też koperek (ach, te młode ziemniaczki...) i szpinak - moją wielką, choć niepodzielaną przez domowników miłość (no i dobrze, więcej dla mnie!).
A najbardziej cieszy mnie posprzątany wreszcie, nieludzko wcześniej zagracony garaż. To R. zarządził porządki ściągnął kolegę i we troje szaleliśmy cały dzień wyrzucając niepotrzebne graty, porządkując i systematyzując to, co potrzebne, wydzielając kącik na węgiel i miejsce na ogrodniczy sprzęt. Teraz to i samochód by się w moim garażu zmieścił!
Dobrze mi. Gdybym miała złapać jutro koronawirusa i zejść z tego świata, wiem jedno: żyłam, widziałam słońce, kwiaty i motyle. Czułam promienie i pachnącą ziemię. Jeden taki dzień wart jest więcej niż miesiąc domowego aresztu i trzęsienia się ze strachu.

czwartek, 30 kwietnia 2020

Okruszki. W dniu 2020-04-16

A moje okruszki? Jakie dzisiaj są?

- posiałam: cebulę (ciekawe, jak wyrośnie z nasion, bo podobno z sadzonek jest o wiele łatwiej), marchewkę, rzodkiewkę, buraki ćwikłowe, koperek i szpinak. Na swoją kolej czeka fasolka szparagowa, brukselka i szpinak. Już mi ślinka cieknie na myśl o plonach!
- Mijają kolejne dni pandemii. A to znaczy, że każdy dzień... przybliża nas do końca ;)
- Pracujemy krócej, więc mam więcej czasu na odpoczynek i zajęcia domowe - a te, o dziwo, sprawiają mi sporą radość.
- Pogoda dzisiaj wprost bajeczna.
- Jak to dobrze, że mam gdzie wyjść z domu i że mam sąsiadów!
- Jak to dobrze, że mogę żyć normalnie, choć w tak niecodziennych okolicznościach!
- Jak to dobrze powiedzieć: "Jak dobrze!" :D
- I jak niewiele potrzeba...
- No i jeszcze: przed chwilą telefon od R. z prośbą o wytyczne odnośnie obiadu. A obiad taki, jak sobie zażyczyłam: "Ryż kryzysowy" z pewnej kucharskiej książki.
Mniam, mniammmmm! Jak ja lubię dobre jedzonko! :D

Jeszcze trochę bezładnych przemyśleń. W dniu 2020-04-16 (z luźnych notatek... ;) )


Ja, wójt, Wam to mówię! - nie wiem, skąd pochodzi ten cytat, ale często się nim posługuję, bawi mnie niezmiennie.
Otóż ja, wójt Wam to mówię, że da się żyć optymistycznie, radośnie i cieszyć się życiem na przekór wirusom, kryzysom i burzom huczącym wokół nas.
Zarzuciła mi koleżanka eskapizm, a ja świadomie stosuję rzeczony. Cóż mi da smucenie się i dramatyzowanie? Jaki z tego pożytek dla moich bliskich? Niech syn widzi matkę uśmiechniętą, niech czerpie z tego siłę i poczucie bezpieczeństwa. Niech się uczy!
Najcenniejszą lekcją wyniesioną z mojej małej życiowej katastrofy (rozpad małżeństwa - totalnej życiowej pomyłki) jest świadomość, że bardziej odpowiadam za swoje samopoczucie i stosunek do życia, świata, niż mi się wydawało. Że emocjami można sterować, zamiast bezwolnie się im poddawać.
Jest to o tyle paradoksalne, że sprawę bardzo utrudnia zwalczanie złych emocji za wszelką cenę. O nie! One muszą wybrzmieć, nie wolno się oszukiwać. I dopiero takie wybrzmiałe mają szansę ustąpić miejsca rozsądkowi i pogodzie ducha.
Na odzyskanie i zachowanie optymizmu wciąż poznaję nowe sposoby. Niezawodna w moim przypadku jest praca w ogródku i w ogóle ruch na świeżym powietrzu. Wycieczka na rowerze, masz z kijami nordic walking czy bieganie (tego akurat nie lubię, ale czasem ogarnia mnie chętka). Dobre są po prostu zajęcia, które sprawiają przyjemność, odwracają uwagę od przykrości, rozluźniają i relaksują.
Kontakt z przyrodą działa na mnie jak balsam. Kocham spacerowanie po lasach, łąkach lub zwykłych bezdrożach, które w każdym mieście można odnaleźć - mam takie swoje ulubione "krzaczory" wzdłuż torów kolejowych, nieopodal mojego miejsca zamieszkania. Podobno można spotkać tam nawet lisa - miał to szczęście syn, który podobnie jak ja lubi samotne włóczęgi.
Lubię też tworzyć, sprawiać, żę coś dzięki mnie powstaje. Jest to radość odkryta wraz z nabyciem mieszkania i uprawnej działki. Dotychczas zupełnie nie przywiązywałam wagi do tego, jak mieszkam, jak wygląda moje otoczenie, bo moim życiem rządziła permanentna prowizorka. Teraz odkrywam,jak wdzięczna może być praca "na swoim".

Wybaczcie, że tyle gadam, że może nudzę. Piszę dla siebie (nawet jeśli dla innych). Aż kipi we mnie od przemyśleń i wielkich-małych odkryć.
Lubię nadawać sprawom głębsze znaczenie, odczytywać błahostki jako znaki, sygnały i potwierdzenie dla mojej intuicji (która podobno właśnie na tym polega).

No i co mi jeszcze mówi ta moja intuicja? Że jakoś mi ciasno w starych ramach. Że mam ochotę odważyć się na jakieś zmiany. Że ważna jest dla mnie wolność, przestrzeń i swoboda i że korci mnie wreszcie choć odrobinkę do marzeń się przybliżyć. Że to, co do niedawna wydawało mi się nieosiągalne, być może jest bardziej dostępne, niż sądziłam. Najtrudniejszy pierwszy krok, a potem... Trzy razy coś spieprzysz, ale w końcu się nauczysz - powiedział R.
Powiedział to na temat upraw w moim ogródku, więc uznając słusznośc jego słów, posiałam, wyplewiłam i czekam na pierwsze roślinki. Czy urosną? Nie przekonam się, jeśli nie spróbuję!

Strumień świadomości (z luźnych notatek na poczcie e-mail). W dniu 2020-04-14:

Dzisiaj polecę, że tak to kolokwialnie ujmę, strumieniem świadomości (że tak z kolei niemal naukowo się wyrażę). A więc myślami mało może uporządkowanymi, ale płynącymi z głębi serca - szczerymi i osobistymi.
Dobrze mi w domu. Dobrze mi bez zgiełku świata, bez wieści o koronawirusach, z własnym tempem i rytmem.
Dobrze mi z moją działką, na której wysiałam nieco warzyw. Z gotowaniem i urządzaniem swojej przestrzeni. Dobrze mi bez robiących aferę z niczego osób, bez uważania na słowa i gesty (bo a nuż jakaś przewrażliwiona lub nieżyczliwa koleżanka zinterpretuje je na moją szkodę).
Jednym słowem, coraz częściej i bardziej marzy mi się praca w domu, bez sztywnych ram czasowych, dress-codu (co prawda w mojej pracy nie ma ściśle określonych wymogów w tej kwestii) i ukrywania faktu, że najchętniej w deszczowy dzień położyłoby się głowę na biurku.
Swoboda mi się marzy. Niezależność. Nieoglądanie się na cudze widzimisię. Praca zespołowa nie jest dla mnie. Plotki, niesnaski i afery o bzdury do niczego mi nie są potrzebne.
Nie mam jeszcze odwagi pójść za marzeniem, ale coraz większą czuję na to ochotę, coraz częściej nawiedza mnie nieśmiała myśl, że stać mnie na więcej niż mi się wydaje i niż dałam sobie wmówić.


*** 

Ostatnie lata, od kiedy ponownie zostałam singlem (jak to mówią, z odzysku), lata rzekomo strasznej samotności - to były najbardziej rozwojowe lata mojego życia, szalenie wartościowy czas. Czas obcowania ze sobą, docierania do siebie i poznawania samej siebie. Nie wspomnę już o tym, że samotność to tylko nasza interpretacja i nasz wybór. 
Jeśli ponownie zostanę singlem (teraz w moim życiu jest R.), nigdy, ale to nigdy nie powiem, że jestem sama. Mam Boga (wstaw dowolne) i Martę-autorkę niniejszych słów. A inni ludzie, których każdy mniej lub więcej potrzebuje (ja lubię, ale zapotrzebowanie mam umiarkowane), też zawsze się znajdą.

Inną zaletą "samotności" był czas na przemyślenia, wsłuchanie się w siebie. Owocuje to m.in. przemyśleniami z początku postu.

*** 

Tak... Docieram do siebie. Odnajduję, co dla mnie w życiu ważne i dochodzę do wniosku - że chyba przede wszystkim wolność. Życie na swoich zasadach (nie bez wrażliwości na innych ludzi), według swoich wartości.
Nie przemawia do mnie kroczenie utartymi ścieżkami, choć niejedną wybieram świadomie, niejedna pokrywa się z tą wybraną przeze mnie osobiście. Ale nie potrzebuję, by moją moralność wyznaczał kościół czy ludzkie gadanie. Mam swój rozum, za błędy i grzechy biorę odpowiedzialność. Decyzje podejmuję zdając się na własny rozum i osąd (co nie znaczy, że nie zdarza mi się szukać rady czy opinii) i już się przekonałam, że jeżeli słuchamy siebie, również gdy intuicja podszeptuje niezbyt miłe dla nas rzeczy - raczej damy sobie radę.
Tak! Zdarzyły mi się decyzje, które kwitowano: "Czy ona wie, co robi?!", i nie żałuję żadnej.

*** 

Jestem teraz w relacji dosyć kontrowersyjnej, ale czułam, że chcę ją sprawdzić, chcę poznać człowieka, że niepotrzebne mi do niczego wielkie deklaracje i zapewnienia. Że nie boję się popełnić błąd, bo sobie z nim dam radę.
Nie żałuję, przeżyłam wartościowe chwile, dowiedziałam się wiele o sobie i byciu z drugim człowiekiem. Dowiedziałam się, jak smakuje relacja, gdzie się rozmawia, słucha nawzajem, bawi, pracuje i wspiera. Wiele nauczyłam się od R. i może kiedyś o tym napiszę.

*** 

...To chyba wszystko w moim strumieniu świadomości. Przynajmniej na razie.
Napisałam ten post bardziej dla siebie niż innych, ale potrzebuję uzewnętrznić swoje nagromadzone myśli. Jeśli kogoś zainteresują, skłonią do zabrania głosu - będzie to dla mnie miłe (oby ;) ) i interesujące. Jeśli nie - post i tak spełnił swoją rolę pozwalając mi się zwyczajnie wygadać bez zanudzania realnych znajomych.

sobota, 4 kwietnia 2020

Zostań w domu!

Zostań w domu! - nawołuje się ze wszystkich stron. Poniekąd słusznie zresztą. Niestety, nie dla wszystkich to realne.
Ponieważ nie dysponuję środkiem transportu, zakupy targam na własnym grzbiecie (lub targa je R.), więc zapasy żywności raz w tygodniu są zupełną abstrakcją. Bywam w Biedronce co drugi dzień przynajmniej. Przed chwilą też wróciłam z zakupów.
Nie jest dla mnie żadną torturą spędzanie czasu w domowych pieleszach, jednak łyk świeżego powietrza i przestrzeni poprawia mi samopoczucie i pozwala nie zwariować po całym dniu w pracy, gdzie mówi się wciąż o jednym.
Stanowczo odcinam się od dramatycznych wieści. Nie mam dziś pojęcia, ile osób zmarło, ile zachorowało i czuję się o niebo lepiej, niż gdy bombardują mnie te informacje.
Jeśli mam zachorować - zachoruję niezależnie od wiedzy o ofiarach choroby. Jeśli mam umrzeć - umrę, choć niespecjalnie mi się to uśmiecha.
Powtórzę: dziwi mnie brak dystansu osób, które zachowują się tak, jakby dopiero teraz odkryły kruchość życia.
Chciałabym jeszcze pobyć tu, na ziemi. Wychować syna, może spełnić kilka marzeń i planów. Mimo to jestem wdzięczna Bogu za każdy dotychczasowy dzień i mam świadomość, że  nie każdemu podarował ich tyle, co mnie.
Jako osoba "wierząca po swojemu", osoba, która z instytucją kościoła niewiele ma wspólnego, oświadczam: mój los w Twoich rękach i przyjmę, co mi dasz, bo jesteś większy i mądrzejszy niż ja, bo Twoje wyroki mają sens, którego często nie pojmuję, ale wierzę, że jest.
Jestem częścią większego planu, większej całości.
I dziękuję za dzisiejszy pełen słońca i gwiżdżących kosów dzień. Jeszcze jeden z moich dni.

wtorek, 31 marca 2020

Kryzys

Nie wyrabiam jednak.
Chodzę do pracy, zajmujemy się swoimi wewnętrznymi sprawami, dla interesantów zamknęliśmy na czas pandemii. Atmosfera w pracy bardzo, bardzo ciężka, mocno mnie obciąża.
Koleżanki mają dzieci za granicą, martwią się. Bardzo opanowana i subtelna kierowniczka niemal się dzisiaj rozpłakała i rzuciła: "Szlag by to trafił!", gdy myszka komputera odmówiła jej posłuszeńtwa.
Ja szczególnie teraz mocno odczuwam świadomość śmierci - po prostu, bez owijania w bawełnę. Jestem w grupie podwyższonego ryzyka z powodu autoimmunologicznej choroby. Wiem, że kiedyś na każdego przyjdzie kres, że mądrością jest akceptować wyroki boskie, a jednak ciężko... To nawet nie jest strach... To ciężar, którego nie sposób zrzucić, o którym można jedynie na chwilę zapomnieć.
Chcę tylko przetrwać do końca (jaki by nie był) i nie zwariować. Chcę zachować spokój i równowagę.
Smutno mi, wiecie?
Moje dziecko nie ma już ojca...
Jeśli straci matkę?
Ma ciocie, które je kochają...
Jakoś się ułoży...
Świat się nie zatrzyma...

Nie moje to rządy... nie moje...

środa, 18 marca 2020

Moj eskapizm

Wirusy-świrusy szaleją, świat wokoło oszalał, a gołębie grzywacze żyją jak żyły, dając mi cenną lekcję:



To mój prywatny eskapizm, bo jednak nie do końca jest mi obojętne to, co dookoła, jednak mnie dotyka. Jestem zmęczona i rozbita, w czym zapewne "pomaga" mój niezależny od aktualnej sytuacji na świecie stan zdrowia. W ramach dbania o siebie uciekam w swój świat.

wtorek, 17 marca 2020

Okruszki

Okruszkami nazywam te wszystkie małe i błahe rzeczy, które po zsumowaniu owocują dobrym nastrojem i przyjemnością z życia. "Pierdoły tworzące codzienność" - skwitowała znajoma, jednak ja pierdół bronię i cenię je, bo właśnie codziennonść chcę przeżywać pozytywnie. Co za sztuka znajdować radość w odświętnych zdarzeniach przeżywanych raz do roku, a może kilka razy w życiu? Mogę być szczęśliwa już, teraz, zaraz... i jestem w ogólnym rozrachunku, bilansie :)
Dlaczego mam się nie cieszyć, że:

- Zrobiliśmy sobie na kolację z R. przepyszne drobiowe wątróbki. Miały być na obiad, ale zostały unicestwione natychmiast po usmażeniu.
- Ugotowałam zupę z kurykurydzy z puszki. Została mi taka jedna, więc postanowiłam wykorzystać na coś innego niż oklepaną sałatkę, i wyszło przepysznie, choć nie kierowałam się żadnymi gotowymi przepisami, a jedynie własną inwencją. R. pochwalił - ach, jak to przyjemnie karmić takiego wszystkożernego faceta! :D
- Słoneczko świeci aż miło, marzę o jakiejś wycieczce do lasu.
- A kilka dni temu w drodze z pracy spotkałam przebudzone już ze snu kowale bezskrzydłe - robaczki takie 😏 :

Precz z histerią!

Gryzę się w język przez szacunek do cudzych emocji. Gryzę się, by oszczędzić sobie konfliktów i nie obrażać innych. W duszy jednak narasta we mnie irytacja, złość (nawet złośliwość, o zgrozo), ironia.
Amerykę ludzie odkryli! Nagle się okazało, że istnieją choroby i istnieje śmierć. Nagle się okazało, że w domu się "siedzi", a z bliskimi rozmawia. Nagle mędrcy na Facebooku zaczęli nam doradzać, jak spędzać czas z dziećmi, małżonkami, rodzicami.
Na litość boską, czy to nie są codzienne, zwykłe sprawy? Czy dostąpiliśmy objawienia w obliczu Apokalipsy? Czy trzeba nienormalnej sytuacji, by zwrócić uwagę na... normalność?
Normalnym jest dla mnie, że się spędza czas we własnym domu: gotuje się, sprząta, rozmawia z bliskimi. Gra się z synem w szachy i rozmawia z mężem (wstaw właściwe ;) ). Czyta się książki i ogląda filmy. Niczego innego nie robiłam w czasach sprzed koronawirusa.
Wkurza mnie też atmosfera paniki siana przez co niektórych. Nie wierzę w cuda, że samym siedzeniem w domu uchronię się przed chorobą, choć oczywiście zmniejszam prawdopodobieństwo zarażenia. Nie wierzę też, że niewystawianie nosa poza swój próg jest realne.
Na litość boską, ograniczmy nieco swoje aktywności, wyjścia, nie gromadźmy się bez potrzeby, ale żyjmy, do kroćset, normalnie!  Czasem i tak, mimo ostrożności, błahy przypadek wystarczy, choćby się nawet uważało...
Przebywam więc w w domu zupełnie jak przed zarazą. Wychodzę z domu też właściwie tak samo, bo na co dzień spacery po galeriach do niczego nie były mi potrzebne, a i w kinie czy innych gromadnych przybytkach codziennie wszak nie bywałam.
Bywam w sklepie po chleb i mleko, gdy mi trzeba leków (a trzeba), maszeruję do apteki. Żyję zwyczajnie i wydaje mi się, że rozsądnie. Jak mam złapać wirusa, to go złapię, a i to jeszcze nie wyrok śmierci. A nawet jeśli? Niespieszno mi, jeszcze kilka spraw na tej ziemi mnie trzyma, jeszcze mi się tu bardzo podoba (mimo wszystko), ale śmierć w końcu każdego z nas czeka, nad czym tu wydziwiać?
Że trzysta osób w jakimś kraju zmarło w ciągu doby? Według statystyk każdego dnia w naszym nie największym kraju dziennie umiera ich znacznie więcej. Ile osób odchodzi z tego świata po długich nowotworowych cierpieniach, ginie w wypadkach?
Jestem pełna "podziwu" dla szerzącej się tu i ówdzie ciemnoty, powtarzanych bzdur i plotek, dla ludzkiej arogancji i naiwności (ta wiara, że na wszystko mamy wpływ), które teraz obnażają się tu i ówdzie w pełnej krasie.
A może i mnie udziela się wszechobecny stres, powodując moje podenerwowanie wyżej wymienionymi sprawami?
Gryzę się przeto w język i tylko na blogu pozwolę sobie ulżyć.

środa, 11 marca 2020

Nasze dialogi dwa

Lubię zbierać z tego, co przeżywam, co mnie otacza różne "okruszki", drobne radości, małe wielkie mądrości itp. Za pewną nastoletnią poetką (niestety nie pamiętam jej nazwiska) z niegdysiejszej "Filipinki" (ach, gdzież są pisma z tamtych lat?!) powtarzam, że "właśnie to jest ważne, co nieważne". Że skrzypią drzwi od łazienki, mama posypała rosół pietruszką, a jej ręka jest wąska. Przemawia do mnie bardzo poezja codzienności i zwykłych rzeczy - tylko pozornie banalnych.
Banalne zapewne są dialogi z R., ale gdy tylko je sobie przypomnę, zakwita mi na twarzy uśmiech.

Dialog I:
Ja: - Kurczę, chce mi się piec chleb czy nie?
On (z mocno podejrzaną gorliwością): - Chce ci się!!! Nawet o tym nie wiesz, ale widzę to w twoich oczach!

Dialog II:
R. jest chory, więc donoszę mu herbatki, głaszczę po główce i opieprzam za zwlekanie z wizytą u lekarza.

On: - Dziękuję ci, że jesteś taka dla mnie dobra.
Ja: - Bo ja w ogóle jestem miła i dobra... tylko czasem wredna.
On: - Wiadomo, ideałów nie ma... Ideałem to tylko ja jestem!

...I moje post dictum: - A nieprawda, bo ja!

wtorek, 10 marca 2020

Motyl i... sukienka

Szafiarką nie jestem, nie mam cierpliwości ani zamiłowania do szczegółu, aby każdego dnia pracowicie cyzelować swój wizerunek. Nie jest dla mnie problemem, że mi torebka nie pasuje do butów, jednak bliskie mi jest wyrażanie siebie poprzez strój. Lubię to, lubię w ubiorze rozmaite "klimaty", lubię gdy strój "opowiada" o jego właścicielu.
Wpadło mi dziś do głowy, że te błahe na pozór wycinki naszego życia opowiadają o nas bardzo wiele, wiele też mają do powiedzenia nam, stając się przyczynkiem do iście filozoficznych dywagacji..
Choćby to komponowanie garderoby, pragnienie posiadania tego czy tamtego, zazdrość, że ktoś coś ma, a ja nie...
Uważam, że trzeba być sobą, a jednak nieobce mi takie zachwiania równowagi, chwilowe utraty umiaru i rozsądku.
A przecież nie muszę mieć wszystkiego. Przecież nie muszę brać każdej rzeczy, jaką mi ofiarowują, w nadziei, że coś da się z nią zrobić (aczkolwiek to też bardzo przydatna umiejętność). Przecież o wiele korzystniej wychodzę na tym, że podążam za własną intuicją, wybieram to, co naprawdę "czuję". Przecież tyle razy się zdarzyło, że moja intuicja mnie nie zawiodła, że moje wątpliwości co do ulegania jej podszeptom, jednak rozstrzygały się na moją korzyść.
Coraz bardziej polegam na sobie w swoich wyborach i tak jest nie tylko w sprawie ubioru. I coraz więcej satysfakcji, radości daje mi bycie sobą.

...W piątek wygrzebałam sobie za złotówkę fantastyczną sukienkę-szmizjerkę w moim ulubionym stylu etno. Drobne kolorowe elementy ożywiają stonowaną, granatową całość. Jako że przypomina długą koszulę (aż za kolana), potraktowałam ją jak tunikę i zestawiłam z wąskimi dżinsami oraz ciężkimi buciorami (mam takie jedne charakterne i ukochane). Czuję się bardzo "klimatycznie" i w swojej skórze, choć koleżanki z pracy opowiedziały się za bardziej tradycyjną stylizacją, stwierdziły, że lepiej wyglądałyby do tej sukienki legginsy lub rajstopy z kozakami albo w ogóle lżejsze obuwie.
Ale ja i tak się sobie podobam, a wielość możliwości, jakie daje moja szmizjerka, jest wielkim atutem.

Zaliczam owe ciuchowe zdobycze do swojego programowego pielęgnowania małych radości, które budują wielką radość życia.
Dorzucę jeszcze jedną cegiełkę do tego budowania:
Ludzie, widziałam motyla!!! Na chwilę podniosłam wzrok znad roboty i spojrzałam w okno. A tam - najprawdziwszy cytrynek!
Wiosna zbliża się wielkimi krokami. Wcześnie przybywa w tym roku.

piątek, 6 marca 2020

Chwila słabości

Dziś mam ochotę pomarudzić, ale postaram się o zwięzłość.
Koronawirus, o którym tak głośno ostatnio, to zapewne nie jest, ale ewidetnie "rozbiera" mnie. Jestem zmęczona i rozbita, a moim marzeniem jest błogi sen po południu. Pozwolę sobie na niego z pełną odpowiedzialnością.
I tak czasem bywa, i tacy bywamy.
Przytulmy wtedy siebie z troską i uwagą.
"Nauczyłam się być dla siebie dobra, bo to mi daje siłę" - powiedziała pewna moja mądra i dobra koleżanka.
A filozof powiadał już wieki temu, gdy jeszcze świat nie słyszał o psychoterapeutach:


Źródło zdjęcia: internet

poniedziałek, 2 marca 2020

Piec - serce domu

Źróło zdjęcia: internet, fotka nie należy do mnie

Kuchnia węglowa była w pierwszym zapamiętanym przeze mnie domu, na Warmii.
Byłam wtedy sześcioletnim brzdącem.
Pamiętam plastry kartofli pieczone na blasze tej kuchni.
Pamiętam szmacianego pajaca, wrzuconego przez mamę do pieca przez fajerkę, bo był mocno zniszczony i sypały się z niego trociny.
Druga kuchnia była u moich dziadków, rodziców mamy. Ogrzewała całe mieszkanie, połączona z kaloryferami. Nie zwracałam na nią specjalnej uwagi - ale była, pamiętam.
Trzecia kuchnia stała u pani S., dobrej znajomej rodziców. U pani S. było zawsze tak czysto i przytulnie, piec białością kafli zapraszał: czekam, przyjdź, przytul się :)
Czwarta była i nadal jest u przyjaciółki. Suszy się nad nią pranie, na przypiecku drzemią koty, a na blasze parują garnki z wodą i przygotowywanymi posiłkami, szumi czajnik z wodą na herbatę.
Dziś i ja mam piec. Zawalidrogę w małym mieszkanku, producenta kurzu i brudu, do którego trzeba taszczyć opał i żmudnie rozpalać. Ile nerwów i przekleństw kosztowała mnie nauka rozpalania w zeszłym roku! Dziś jednak palę już jak "stary palacz" i nie sprawia mi to żadnego kłopotu. Wyprawy po węgiel traktuję jak formę rekreacji i ruchu na świeżym powietrzu. Nie dźwigam, bo sprawiłam sobie stary dziecięcy wózek do przewożenia ciężkiej węglarki. A piec polubiłam jak starego przyjaciela.
Za ciepło, którego nie da żaden kaloryfer. Za ogień, w który mogę się zapatrzeć (marzę o drzwiczkach z szybą, ale szkoda pieniędzy na rzeczy, które nie są priorytetem). Za wciąż ciepłą herbatę z "baniaka" na blasze. Za wieczory z książką i plecami przy kaflach. Za kartofle, choć ich jeszcze nie smażyłam, bo wciąż sobie obiecuję solidnie najpierw wyszorować blachę. I za proziaki - kto z Podkarpacia, ten wie, o czym mówię, a kto nie wie - zagadka do rozwiązania 😀
Żałuję tylko, że poprzednia właścicielka mojego mieszkania nie pomyślała o zainstalowaniu prawdziwej węglowej kuchni w pomieszczeniu do tego przeznaczonym. Mój piecyk na nóżkach stoi w rogu pokoju, nie ma fajerek i jest niewielki. W kuchni króluje płyta indukcyjna na prąd elektryczny - pomysł Mamy, która uznała, że tak mi będzie wygodniej, skoro w domu nie ma podłączenia do gazociągu. Kuchenka na węgiel zimą byłaby świetnym rozwiązaniem dającym przysłowiowe trzy pieczenie na jednym ogniu: zagrzałaby wodę na kąpiel, umożliwiłaby gotowanie i oczywiście ogrzała ciało i duszę.

czwartek, 27 lutego 2020

Wdzięczność

Korci poleniuchować, a tu praca czeka. A więc tylko na chwilę. Chwilunię... :)
Jestem z siebie dumna, że potrafiłam wydobyć się z "dołka", cenię sobie tę umiejętność i niepotrzebnie czasem o niej zapominam.
Powiedziałam kiedyś koleżance, że nie wierzę w słabych ludzi. Ludzie "słabi" nie wiedzą po prostu, że mają narzędzia do radzenia sobie z życiem i jego przeciwnościami.
Paradoksalnie nie wierzę więc również w ludzi silnych. Bo co to znaczy silny? Słabość często bywa siłą. Silny dla mnie to nie ten, który wszystko udźwignie, ale który nie boi się poprosić o pomoc, przyznać do lęku czy niewiedzy, który wie, jak sobie pomóc, gdy zawodzą go własne kompetencje. Nie wierzę w samowystarczalność jednostki, uważam przeświadczenie o niej za przejaw pychy.
Wydobyłam się zatem z dołka. Pomogła odrobina refleksji i zachwalana od wieków (nie tylko przez współczesną psychologię) praktyka wdzięczności - może Bogu, a może po prostu życiu. Lubię używać imienia Boga, choć nie zaliczam siebie do tradycyjnie religijnych osób.
Dziś wstałam wcześniej niż zwykle i z wdzięcznością przywitałam pogodny dzień. Wyskoczyłam po opał do garażu, delektując się po drodze haustami rześkiego powietrza. Stwierdziłam, że "chyba rozumiem tych zboczeńców", którzy rano wychodzą pobiegać - co za dawka energii! Wystarczyło mi czasu i na poranną herbatę (jak fajnie mieć piec, na którym stale podgrzewa się garnek z piciem!), i na miłą pogawędkę z synem.
Jestem radosna - da się? A jakże!

środa, 26 lutego 2020

Bądź dzielny, pingwinku, czyli jak się wnerwiłam

Wiecie, wnerwiłam się. A na kogo? Na tę marudną babę Martę.
Piszą różni mądrzy ludzie, że trzeba akceptować siebie w każdym momencie swojego życia, również tym nie najlepszym, równnież w tym całkiem do bani.
Owszem, zgodzę się z tym, ale dla własnego komfortu i zadowolenia warto jednak wziąc się w garść i od czasu do czasu ustawić samą siebie do pionu. Co też niniejszym czynię.
Dałąm się ostatnio ponieść negatywnym emocjom. Pora powiedzieć sobie DOŚĆ!
Pora przestać truć na blogu, za to poszukać w życiu powodów do uśmiechu. Pora przypomnieć sobie, co mi pomaga odzyskać optymizm i odpędzić czarne myśli.

Chlubnym, wspominanym już tutaj zwyczajem, zapisuję moje okruszki szczęscia:

- R. czeka na mnie z obiadem ;
- ...i z chlebem, który upiekł z przygotowanego przeze mnie ciasta ;
- Syn był ze swoją klasą na miejskim turnieju piłki nożnej, a tam spotkał pewną znaną w świecie sportu osobistość - o której nie miałam zielonego pojęcia, że pochodzi z naszego miasta! Opowiedziałam o tym R. i okazało się, że zna go osobiście, bo to kolega ze szkoły średniej ;
- sarkastycznie opowiedziałam koleżankom z pracy, że rozważam pomysł stania się tzw. żulem, jako że tacy zdają się żyć beztrosko, leniwie i radośnie (rzecz jasna, to kpina). K. wykazała refleks, entuzjatycznie wykrzykując, że właśnie wczoraj skończyła czytać "Tortilla flat" Steinbecka i że to dla mnie wymarzona instrukcja żulowskiego życia. Książka ponoć pełna specyficznego humoru. Wieczorem zabieram się do lektury! ;
- Ulubiona Sąsiadka uraczyła mnie mnóstwem słoików z żywnością, w którą firma zaopatruje jej męża-budowlańca. Jemu trochę się te słoiki przejadły, a ja cieszę się, że mam "gotowce" na te dni, kiedy nie chce się lub nie ma czasu gotować.

- I szczypta humoru na ostatek. Oto, co znalazłam dziś wśród bibliotecznych książek:





Podobno nic nie spotyka nas przypadkiem :)
A w dedykacji do książki - "Zawsze miejcie odwagę skoczyć". Znaczące, zaiste!


- I jeszcze: znowu znalazłam świetny blog. Tym razem Dojrzała mandarynka
 zaraża ciepłem i pogodą ducha.

środa, 22 stycznia 2020

Pochwala normalności

Z motyli w brzuchu, miłosnych ochów i achów chyba już wyrosłam. Raczej nie zaliczam siebie do romantyczek, a dokładniej - zżymam się na utożsamianie romantyzmu z ckliwym sentymentalizmem i tanią symboliką, z gwałtownymi namiętnościami.
Stanowczo bardziej cenię spokojną codzienność, wzajemną życzliwość, bliskość i ciepło niż szalone porywy. Osławiona adrenalina do niczego mi nie jest potrzebna i wcale mi się dobrze nie kojarzy.
Nie zachwycam się bezkrytycznie moim aktualnym przyjacielem, nie jest to człowiek bez skazy, ale niezmiernie doceniam NORMALNOŚĆ tej relacji. To że i ode mnie nie oczekuje się bycia ósmym cudem świata, kobietą bez wad, a jednak ceni się i podkreśla moje zalety, akceptuje się mnie w całości - co wcale nie znaczy, że R. nie zdarza się ofuknąć mnie, gdy zbytnio pozwalam się ponieść swoim gorszym nastrojom: złości, zmęczeniu, rozdrażnieniu. Czasami z kolei to ja tonuję jego ale to nie zmienia faktu, że to jest człowiek, który mi po prostu odpowiada. Który pasuje.
Jeszcze testuję, jeszcze się przyglądam, bo mam powody, ale gdy słucham zwierzeń koleżanki, która po rozwodzie związała się z nowym mężczyzną i szybko za niego wyszła, a teraz przeżywa duże rozczarowanie, czuję satysfakcję (wybacz, koleżanko!), że potrafiłam poczekać i nie zachłysnęłam się samym faktem, że ktoś się mną zainteresował.
Dla przykładu: wczoraj przyszłam z pracy zmęczona i rozdrażniona (między innymi pod wpływem pogody). Zbyt impulsywnie zareagowałam na zawód sprawiony mi przez R. (coś mi obiecał, lecz zwyczajnie zasnął, bo i jemu pogodowe przykrości dają się we znaki). On oczywiście nie dał sobie wejść na głowę, ale po chwili już rozmawialiśmy normalnie, dał się przeprosić (no, cóż... ewidentnie "przegięłam"), przytulił i stwierdził, że zdarza się w najlepszych rodzinach.
W moim dawnym związku miałabym kilka dni tzw. focha. Na nic zdałyby się moje przeprosiny.
Czy taka przychylna reakcja nie motywuje do pracy nad sobą bardziej?
Kocham normalność!

wtorek, 21 stycznia 2020

Potęga samoświadomości

Latałam swego czasu do psychologa.
Było to w czasach mojego bardzo trudnego i nieudanego małżeństwa ; próbowałam sobie z tym wszystkim poradzić, szukałam pomocy, więc bez wahania przystałam na propozycję spotkań z terapeutką. Mąż nie zgodził się na wspólne spotkania, ale i w pojedynkę sporo skorzystałam, poznałam lepiej siebie i rządzące ludźmi mechanizmy.
Nie zamierzam się na ten temat rozpisywać, to dawne już dzieje, ale jedną, najważniejszą moim zdaniem, lekcją wyniesioną z tych psychologicznych spotkań (oraz wielu lektur o ludzkich emocjach i międzyludzkich relacjach), podzielę się z Wami czytającymi ten blog.
Otóż w życiu ogromnie ważny jest wgląd w siebie, refleksja nad własnym postępowaniem, zadawanie sobie pytań, dlaczego tak się zachowuję, a nie inaczej, o co tak naprawdę mi chodzi, co mnie doprowadziło do takiego a nie innego stanu lub czynności.
Ja zawsze przejawiałam sporo cech introwertyka, więc zaglądam w siebie z ciekawością i bez przymusu. Od kiedy zaś zwróciłam na siebie większą uwagę, żyje mi się łatwiej wśród innych ludzi.
Na przykład przychodzę z pracy w kiepskim nastroju i jestem opryskliwa dla mojego Bogu ducha winnego przyjaciela (jeszcze jest :) ). Ogromnie doceniam jego umiejętność niechowania urazy, dążenia do zgody i porozumienia, ale i sama pracuję nad sobą.
Robię zatem "rachunek sumienia", który wykazuje, że tego dnia się nie wyspałam, że R. niespodziewanie zmienił nasze wspólne plany, co wytrąciło mnie z równowagi i niemile zaskoczyło, że denerwowałam się przed jakąś spodziewaną przykrością (do której nie doszło), że zwyczajnie jestem głodna i/lub zmęczona. Potrafię to już wyjaśnić, przeprosić i sama dzięki temu zadbać o poprawę swojego nastroju.
Często świadomość siebie pozwala mi też zapobiec niepożądanym sytuacjom. A mojemu przyjacielowi jestem wdzięczna za... normalność.
W relacji z moim byłym być może te moje umiejętności pomogłyby, lecz, jak powiadają, do tanga trzeba dwojga.

Pudding czyli prosto, szybko i... ekonomicznie

Miarą dobrego nastroju Marty jest chęć do działania.
Gdy Marta kombinuje w kuchni i ma milion pomysłów na obiady oraz kolacyjki, to znaczy, że dopisuje jej i humor, i energia. Widomym (tudzież pachnącym i smakowitym) tego znakiem jest wczorajszy puddingowy debiut.
Jaka to prosta i przyjemna rzecz - ten cały, pudding, znany mi jedynie z książek, ale za to licznych, jak chociażby "Ania z Zielonego Wzgórza"!
Nazbierało mi się w domu różnych chlebowych obrzynków, niezjedzonych przylepek i kromek ; tak to bywa, gdy się nie ma pewności, czy jest jeszcze w domu pieczywo i kupuje się nowe. Trzeba było zagospodarować resztki (niemarnowanie żywności zawsze  było dla mnie ważne), a że nie lubię mozolnego ucierania czerstwego chleba na panierkę do kotletów, postanowiłam zasięgnąć rady w niezmierzonej kopalni pomysłów - internecie. Na jakiejś kulinarnej stronie wyszperałam przepis na pudding z chleba, popularne danie kuchni angielskiej.
Puddingi przyrządza się na milion sposobów i ten chlebowy to tylko jedna z licznych wariacji.
Dziecinnie prosta sprawa! Suche kromki i przylepki (zwane tu i ówdzie także piętkami) zalałam mlekiem i pozostawiłam na noc w lodówce. Nazajutrz pogniotłam je tłuczkiem do kartofli, aby nadać jednolitą konsystencję powstałej masie. Do masy dodałam dwa jajka roztrzepane ze śmietaną, wymieszałam, przyprawiłam całość cukrem, cynamonem, sypnęłam garść rodzynków (rodzynek?), po czym wstawiłam w brytfannie do nagrzanego do 175 stopni piekarnika na jakieś 30-40 minut.
Wyszło proste, smaczne, bardzo sycące danie. Syn odniósł się do niego z umiarkowanym entuzjazmem, ale dość życzliwie (a to już nie byle co, bo syn ma dość wąski wachlarz ulubionych dań).
Puddingi przyrządza się przeróżnie, a więc także na wytrawnie, z dodatkiem warzyw, myślę, że można dodać i nieco wędliny, zastępując mleko wodą i adekwatnie przyprawiając. Włączam je na stałe do swojego kulinarnego repertuaru.

środa, 15 stycznia 2020

No i dobrze.

Znowu słońce. Ach, jak to lubię!
Ożywają marzenia o rowerze, spacerach w blasku dnia, kawie pod gołym niebem i rozmyślaniach nad wodą.. Dopiero połowa stycznia, a ja mam poczucie budzenia się z zimowego odrętwienia.
Myśląc o zmianach na lepsze, myślę też o swojej znajomości, której jeszcze nie śmiem nazwać związkiem, choć sporo drogi już przeszliśmy razem. Dałam szansę kontrowersyjnemu, ale pociągającemu mnie człowiekowi. Nie zachłysnęłam się tą relacją, postanowiłam przyjrzeć się, przetestować, zweryfikować. Czas pokazał, że to niekoniecznie tzw. człowiek na życie, ale jestem spokojna i pewna, że cokolwiek się stanie, poradzę sobie i nie będę żałować wspólnego czasu. Jeszcze trwamy, ale przygotowuję się na zakończenie tej historii. No, trudno...
Ta znajomość jednak coś mi dała, czegoś nauczyła, coś mi o mnie samej powiedziała. Mam poczucie, że zaspokoiła moje ważne emocjonalne deficyty i nawet jeśli była tylko na chwilę, warto było ją przeżyć. Poczułam, jak inaczej mogę być traktowana, niż to miało miejsce w moim małżeństwie. Co to znaczy doświadczać wsparcia, akceptacji, przyjaźni w związku, nie obawiać się reakcji na moje ciepłe gesty i tak dalej.
Niestety, nie wszystko między nami jest tak pozytywne. Zauważam niebagatelne trudności.
Latem pewnie będę znowu sama wygrzewać się przed domem w słońcu...
No i dobrze...

wtorek, 14 stycznia 2020

Zwykła, najzwyklejsza radość

Dzień dobry! :)
Kilka lat temu ktoś mi podpowiedział, abym załozyła sobie gruby zeszyt i notowała w nim wszystkie pomysły na "doła" jakie tylko przyjdą mi do głowy. Zmienne nastroje są bowiem moim dużym problemem, a gdy się już człowiek znajdzie w ciemnej dolinie, zwykle nie pamięta, jak w gruncie rzeczy nietrudno z doliny się wydostać.
Kupiłam zatem najpiękniejszy notes, jaki znalazłam w księgarni, duży i grubaśny jak się patrzy, ulubiony cienkopis, bo jakże celebrować pisanie byle jakim pisakiem - i ochoczo zabrałam się do notowania.
W zeszycie tym było wszystko, poszłam zbacznie dalej niż spisywanie pomysłów na chandrę. Notowałam wszystko, co pozytywne, choćby skończone błahostki. Były i zabawne powiedzonka syna, i przepisy na smaczne drobiazgi, takie co to w pięć minut poprawiają humor, gdy dzień chmurny i mglisty, i podnoszące na duchu sentencje wielkich oraz całkiem zwykłych ludzi.
Spisywałam też, wzorem Jamiego z "Pollyanny", radości, jakie mnie spotykały. Kolekcjonowałam je niczym perełki i nie było niemal dnia pozbawionego tychże.
Uwierzcie, zeszyt był prawdziwym przyjacielem i choć z czasem spowszedniał, zarzuciłam systematyczne pisanie, do dziś nie potrafię go otworzyć bez uśmiechu.
Dlaczego o tym piszę?
Bo dziś przyszła mi ochota zanotować moje drobne wielkie radości na blogu. Oto one:

- syn ma ferie zimowe, więc mogłam pospać pół godzinki dłużej, a śpiochem jestem nie lada;
- cudna, słoneczna, niemal wiosenna pogoda. Ja jestem na baterie słoneczne!;
- jest już widno, gdy wychodzę z pracy ; niedługo będzie można cieszyć się słońcem całe popoludnia. To prawie jak zmartwychwstanie po zimowym mroku!;
- na Youtube przygrywa mi Edward Simoni. Uwielbiam fletnię Pana;
- po kilku latach jakiejś intelektualnej niemocy przeczytałam szybko i sprawnie kilka książek. Z pasją i bez rozkojarzenia.
- dostałam trzy małe ciasteczka od koleżanki z pracy. na miły początek dnia;
- od miesiąca pracuję u nas moja Ulubiona Sąsiadka. Odbywa staż, a to dzięki mojemu wstawiennictwu. Fajnie komuś chociaż odrobinę pomóc i świetnie mieć w pracy "swojego" człowieka.

...A najfajniej na świecie jest czuć zwykłą, najzwyklejszą radość życia. Jest mi dobrze :)
Czego i Wam życząc, zmykam do swoich obowiązków.