Fasolka szparagowa zebrana i zjedzona, ogórki zakiszone w dwóch wielkich słojach, kompoty z wiśni, otrzymanych od znajomej, zamknięte w słoikach. Uwielbiam wiśnie i kocham lato w kuchni.
Niestety, całe to sielskie życie, niczym z Kalicińskiej, kosztuje mnie bolesność stawów i smutne myśli o ograniczeniach. Skłania do rozmyślań o tym, czego chcę, a czego nie muszę.
To mój stały problem, że chciałabym zbyt wiele, a do końca nie wiem, czego naprawdę. Chciałabym też znacznie więcej niż mogę. Dziś niestety mogę już to stwierdzić. Zespół Sjogrena daje o sobie znać i dyktuje warunki życia.
A dawniej... Dawniej było gadanie dorosłych: A po co ci to? Nie dasz rady!
Było to w pewnej mierze wygodną wymówką, by nie podejmować pewnych aktywności. Z drugiej strony - no, właśnie! - ograniczało, powodowało brak wiary w siebie, obawę przed dezaprobatą, autocenzurę ("no tak, w sumie to bez sensu, nie wymyślaj, babo, skoro dobrze jest jak jest").
Inaczej dziś wychowuję syna. Nie mówię mu, co według mnie powinien, a czego nie powinien się podejmować. Mówię: "Spróbuj, zobaczysz, czy ci to odpowiada". Syn pozornie jednak nie jest typem ciekawskiego eksploratora, ma "swój świat", lubi posiedzieć w domu, pograć na komputerze, pochichrać się z kolegami przez internet. To, według moich obserwacji i wniosków, introwertyk, któremu domowe zacisze zupełnie do szczęścia wystarczy. Ze mnie ma zamiłowanie do samodzielnych wycieczek po okolicy - nieraz z zaskoczeniem dowiaduję się, które zakamarki miasta już odwiedził zupełnie nie wiadomo kiedy. Tak czy siak, pozwalam mu próbować, sprawdzać, przymierzać się do różnych rzeczy. Syn jest spokojnym chłopakiem i nie nadużywa mojego przyzwolenia.
...Więc dawniej dorośli wmawiali mi, że tego nie mogę, tamtego nie powinnam, a tamto to już zupełna głupota. Dziś nikt mi nie dyktuje, a jednak sama siebie cenzuruję, oceniam, mówię sobie, że nie mam czasu ani pieniędzy na "duperele".
A jednak... Marzę o duperelach!
O nauczeniu się gry bodaj na gitarze.
O kursie krawieckim.
O zmianie pracy, bo obmierzło mi serdecznie siedzenie za biurkiem i udawanie, że nie, wcale nie jestem zmęczona i nie czuję się źle.
Marzy mi się praca w domu i czas na te wszystkie wiśnie i fasolki szparagowe.
Marzy mi się, że gdy poczuję obezwładniające zmęczenie w środku dnia, przerwę sobie pracę na pół godziny, położę się, a robotę dokończę w moich ukochanych wieczornych godzinach.
Marzy mi się, żeby pracować sobie w piżamie jak moja siostra i mieć w d... konwenanse.
Kurczę, wciąż po głowie chodzi mi to szycie i jakaś własna działalność w przyszłości!
Kurczę, a jeśli to mrzonki?
Jak to rozpoznać? Jak MĄDRZE i rozsądnie, a jednak zmienić coś w swoim życiu?
P.S. Aniu, inspiracją do napisania tej notki był
Twój post o rzekomo uwalniającej pracy. Dziękuję.