sobota, 15 sierpnia 2020

Porannoniedzielnie

Taki oto widok mam latem za oknem:

 

 


fot: moja skromna osoba :)



Cóż więcej dodać?

Zawsze marzyłam, żeby mieszkać w bliskości natury, więc mam chociaż namiastkę.\

Od razu, gdy zobaczyłąm to mieszkanie, zapragnęłam go.

Nie szkodzi, że noszę węgiel do pieca (i przerzucam przed sezonem jak Zenza), nie szkodzi, że sąsiedzi to istna "galeria potworów".

Lubię charakterystyczność tego miejsca, lubię lokalny koloryt, choć gdybym w opisie skupiła się na wadach, zjeżyłby się niektórym poprawnym i takich, co to "ą i ę" włos na głowie. Kiedyś może opiszę, bo otaczająca mnie rzeczywistość jest barwna niczym ze wspomnień Grzesiuka.

Tak, to ten klimat. Sąsiedzi się znają od lat (choć rotacja nowych, takich tylko na "dzień dobry - dzień dobry" też ma miejsce), jeden na drugiego czasem ponarzeka, ale gdy pan S. był chory, sąsiadka zapukała do drzwi, żeby sprawdzić, co się dzieje, wezwała pogotowie. Chłopaki od pani Jadzi zza ściany "łoją" jak się patrzy, ale zawsze pomogą, gdy wypadną mi z zawiasów drzwi od garażu, zawsze przy powitaniu buchną w mankiet: "Witam sąsiadkę!". Wpadają często dwie siostry chłopaków, jedna z dwójką dzieci, druga z trzyletnim synkiem. Dzieciarnia jest sympatyczna, taka podwórkowa -  umorusana, wesoła, za pan brat z sąsiadami i już ze mną zaprzyjaźniona. Coraz dalej za mną czasy matkowania maluchowi, więc z przyjemnością zaspokajam swoje macierzyńskie niedosyty. Wczoraj trzymałam jednego bąka na kolanach, a drugiemu odpowiadałam na pytania, gdy przesłuchiwał mnie trzymając na muszce odpustowego karabinu.

Matki Bożęj Zielnej to wielkie święto w naszej lokalnej parafii. Coroczne odpusty słyną na całą okolicę i w ogóle dominikanie, ludzcy i otwarci na ludzi (zapewne nie wszyscy, ale taki mają wizerunek), cieszą się dużą popularnością w naszych stronach. Od kilku lat jednak obserwuję malejące zainteresowanie świętem i kramami, nie ma już dawnych tłumów, przez które z trudem przeciskałam się z małym synkiem. Wciąż jednak mam w sobie dzieciaka, który tylko po to wędruje wśród kramów, by nacieszyć oczy drewnianymi konikami, kogucikami z gliny i pierniczkami. Nie muszę niczego kupować, ale zawsze muszę pochodzić, popatrzeć...


Pisałam kiedyś na forum z grupą kobiet o samotności po rozwodzie. Mnie też przez pewien czas doskwierało to uczucie, bo w końcu przywykło się do mieszkania najpierw z rodzicami i rodzeństwem, potem z mężem i dzieckiem, w międzyczasie w internacie, gdzie nigdy nie byłam sama. Jednak poczucie osamotnienia nie trwało u mnie długo. Nie jestem w związku, nie tęsknię za nim, choć nie twierdzę, że nie chciałabym. Mam jednak coś bezcennego: osadzenie. To, o czym pisał Zenza i co jest mi bardzo bliskie: że zna się panią z warzywniaka, że nie przejdę ulicą nie wymieniwszy jakiegoś "dzień dobry", że z sąsiadką podrzucamy sobie własnej roboty wypieki i wiemy, co która ma dzisiaj na obiad.

Nie jestem sama, o nie.


***


Nie piszę tu za wiele o R., bo to mocno prywatne, a R. to postać kontrowersyjna.

Z kontrowersji zdawałam sobie sprawę i wcale  nie wskoczyłam w znajomość na łęb, na szyję. Jednak ujął mnie dowcipem, inteligencja, zaradnością i energią. Postanowiłam spróbować, zweryfikować. Możę swoje zrobiło, że byłam wtedy przytłoczona niedawną śmiercią Byłego, zmianą mieszkania, ogromem nowych spraw do ogarnięcia. Właśnie od prośby o pomoc się zaczęło.

Bez porównania lepiej czułam się z nim niż z zupełnie chybionym (niestety - mea culpa) mężem. Był luz, dużo śmiechu, wyrównany poziom intelektualny (tak, to też dla mnie ważne, a brakowało mi tego bardzo z byłym mężem, prostym, choć wrażliwym człowiekiem).

Powoli jednak wylazło szydło z worka i poznałam go od gorszej strony. Od strony niebezpiecznej.

Odsunęłam go od siebie, on jednak nie dawał za wygraną, więc uznałam, że mogę zaakceptować wizyty i pogawędki przy kawie. Ten jednak wciąż ponawiał próby zmniejszenia dystansu pomimo moich protestów.

Okazało się, że miło było, póki wszystko przebiegało po myśli pana R/ Gdy zaczęłam nazywać rzeczy po imieniu, miło być przestało. Doszło wczoraj do kłótni, po której stwierdziłam, że nie mam innego wyjścia, ja tylko przeganiać niczym psa.

Szkoda. Przez pamięć dobrych chwil zależało mi na zachowaniu resztek sympatii, a przynajmniej wzajemnego szacunku. Cóż jednak, skoro pan R. sam do siebie szacunku nie ma i nie potrafi uszanować mojej woli.

Coś czuję, że czeka mnie mała wojenka.


Nie żałuję, że przeżyłam tę znajomość, ale wnioski na przyszłość wyciągnęłam niebagatelne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz