niedziela, 9 lutego 2025

Zniżka... nie tylko temperatury.

Wpadłam we wredny nastrój.

Od kiedy Sjogren został moim dozgonnym towarzyszem, fatalnie znoszę zimno. Mam niewydolne krążenie, a dziś u Mateusza namarzłam się za wszystkie czasy. Zmarznięta jestem nieszczęśliwa!

Nastało kilka dni mrozów, może niezbyt dużych, ale spotęgowanych paskudnym wiatrem. U Mateusza było wskutek tego chłodniej niż zwykle ; zwykle jest cieplusieńko. Było jednak znośnie, bo przecież tam się ruszam z mopem, ścierką, szczotką do zamiatania i pościelą do wymiany. Musiałam jednak spędzić dłuższą chwilę na klatce schodowej, a nie przewidując takiej różnicy temperatur, wyszłam z mieszkania bez kurtki. Musiałam dłużej postać przy liczniku prądu (wywaliło korki i usuwałam awarię). Musiałam podejść do drugiego, nieogrzewanego, bo pustego, remontowanego mieszkania i dłuższą chwilę szukałam tam zapasowej pościeli i ręczników. Mateusz wszystko mi objaśniał przez telefon, a ja byłam tak podenerwowana tym zimnem, że w pewnym momencie, nie rozumiejąc jego objaśnień, rzuciłam: "Ja pier...ę!". Przeprosiłam zaraz oczywiście, wyjaśniając, że przemarznięta robię się nerwowa.

Od powrotu domu, około godziny piętnastej, nie mogę się rozgrzać. Rozpaliłam w piecu, wlazłam pod koc, wypiłam gorącą herbatę - a stopy wciąż jak sople lodu. Trzeba zaraz się ruszyć do jakiejś roboty w domu, bo ruch na krążenie pomaga.

Obejrzałam pod tym kocem stary polski film: "Twarz anioła", o którym wzmianka mignęła mi gdzieś w internecie. Niesłychanie przygnębiająca, morczna opowieść o dzieciach więzionych w specjalnie dla nich utworzonym obozie koncentracyjnym w Łodzi w czasie drugiej wojny światowej. To oczywiście na duchu mnie nie podniosło.

Jakieś myśli o Mamie mnie nawiedziły. Prawie trzy lata po jej śmierci wciąż potrafi do mnie wrócić żal i złość. Bo, do licha, niektórym dane żyć do osiemdziesiątki i zatruwać życie rodzinie. Tak się dzieje u bliskiej koleżanki, której matka od urodzenia choruje psychicznie, na stare lata choroba się pogłębia, ale fizycznie jeszcze całkiem krzepka z niej babka. Jest agresywna, dokucza, wyzywa własne dzieci, robi im na złość, pluje. I ma 81 lat, i wcale się nie zanosi, że niebawem łaskawie ulży swoim najbliższym - najbliższym biologicznie, bo nie emocjonalnie.

Eeeech!

sobota, 8 lutego 2025

Codziennostki - drobnostki

Nieodpowiednio się ubrałam na te wczorajsze łyżwy. Wczoraj było zimniej niż ostatnimi czasy. Nie miałam rajstop pod spodniami, a rękawiczki kiepskie. Może po dziesięciu minutach łyżwiarstwa zaczęło mnie dosłownie trząść z zimna. Musiałam przeprosić koleżankę i schronić się w pobliskiej restauracji, gdzie rozgrzewałam się gorącą, cudownie przyprawioną herbatą ; jakie śliczne są gwiazdki anyżu! Nigdy nie używałam anyżu w mojej kuchni, ale go chyba kupię.
Obawiałam się zawsze kumplowania się ze współpracownikami, nie wierzyłam w takie przyjaźnie. Może dlatego, że zaczynałam zawodową karierę z osobami w wieku moich rodziców i starszych.
Nie przekonuje mnie uzależnianie jakości relacji od wieku, ale to środowisko było specyficzne, babki wygadywały jedna na drugą, a wiodące tematy w pracy to było: "co dziś gotujesz, Marysiu?". Była rywalizacja i animozje. Mam wrażenie - chociaż i świadomość, że mogę się mylić, różnie bywa - że teraz jest bardziej po koleżeńsku, to młodsze towarzystwo nie jest tak małostkowe.
Fajnie więc było wczoraj z X.
Dziś dostałam SMS od Mateusza: robota jutro. I bardzo dobrze, dzisiejszy dzień ogłosiłam zatem dniem dla mnie i dla domu. Tę robotę traktuję jako okazję do ruchu, szkoda mi pieniędzy na jakieś fitnessy i aerobiki, skoro mogę ruszać się naturalnie i spontanicznie. Do Mateusza chodzę pieszo lub dojeżdżam w
rowerem, bo mieszka spory kawałek ode mnie.
Wodnikowa alias Wodniczka, alias Wodnik Szuwarek ;) napisała o akcji "denko" czyli zużywaniu kosmetyków do końca. Jest to obca mi sprawa, bo ja zawsze zużywam takie rzeczy do dna i jeszcze wyskrobuję, co się da, na przykład rozcinam plastikowe tubki. Natomiast powzięłam postanowienie czytania do końca książek, zanim sięgnę po trzy następne :) W ten sposób dorobiłam się niezłej góry tomów rozgrzebanych i doczytywanych miesiącami albo i nigdy. Oczywiście jeśli książka po wstępnej weryfikacji guzik mnie obchodzi, porzucam ją bez wyrzutów sumienia. Często jednak są to pozycje najzupełniej wartościowe, tyle że wypierają je kolejna, ciekawsze. Należy zrobić z tym porządek, bo te zaczęte z nadzieją na dokończenie zalegają moje stoliki, półki, parapety, o terminach w bibliotece już nie wspominając. Precz z bałaganem!
Pisałam też, że chciałabym się bardziej przyłożyć do domowej kuchni i gotowania. Dzisiaj zasuwam do miasta po mięso, ryż i kapustę. Zacznę dziś akcję "gołąbki", bo tę czasochłonną pracę zawsze dzielę na dwa dni.
Dzisiaj zjem cokolwiek, bo jestem sama w domu. Ostatnia porcja zupy pomidorowej czeka w lodówce na zmiłowanie. Dobry gospodarz jedzenia nie wyrzuca, zawsze mnie uczono, że to grzech, więc staram się nie grzeszyć.

piątek, 7 lutego 2025

Się dzieje!

Dopiero przyszłam do domu, odgrzałam kupione krokiety ze szpinakiem (leniu śmierdzący, przeprosiłabyś się z kuchnią!), wypiłam gorącą owocową herbatę. Teraz w buciorach rozwaliłam się w salonie, by "skrobnąć" kilka słów. Nie ma sensu na razie sprzątać bałaganu, którego sprawcą jest Mruczysław (zwalił z półki doniczkę z roślinką, wygrzebał popiół, ze starej blachy do pieczenia ciast, bo tam wysypuję ten z piecowego popielnika, po czym wynoszę do śmieci, na co tym razem nie miałam rano czasu), bo niebawem znowu wychodzę. Umówiłam się z koleżanką z pracy na łyżwy na nowo otwartym dużym lodowisku na naszym miejskim rynku. Nie wiem tylko, co na to mój ból... ogona, ale raczej ruch dobrze mi robi, byle tylko nie upaść.

Żart o ogonie wymyśliła księgowa w pracy. Wciąż ból ma się dobrze, ale przełamałam opory przed nadużywaniem leków i kupiłam środek przeciwbólowy i przeciwzapalny. Pomaga, da się żyć.

Dostałam dziś grupową wiadomość przez Whats'up z powiadomieniem o kolejnych warsztatach w R. Dziś niestety, nie skorzystam, bo jak mawiała moja Mama, z jedną d...ą na dwa targi nie jadą ; idę na łyżwy, ale cieszę się niezmiernie, że złapałam taki kontakt i punkt zaczepienia. Od dawna z zainteresowaniem czytałam o różnych warsztatach, kręgach rozwojowych i żałowałam, że w naszym mieście nic takiego się nie odbywa. Do R. nie jest bliziutko, ale w zasięgu moich możliwości. Dziś ma być o snach, a te moje ostatnie były tak wyraziste, wręcz dosłowne ; porozmawiałabym o tym

Doświadczam chyba tych słynnych synchroniczności, o których często się wspomina w kręgach rozwoju osobistego. Gdy zaczynamy słuchać siebie, głosu serca, jesteśmy bardziej wyczuleni na pojawiające się możliwości i okazje. Tak więc mam te swoje warsztaty, a w pracy złożyłam deklarację przystąpienia do Polskiego Towarzystwa Biblioterapeutycznego. Z największą chęcią zdobędę nowe umiejętności, bardziej korespondujące z moją osobowością, zainteresowaniami niż drętwe opracowanie zbiorów.

Moja koleżanka nigdy na łyżwach nie jeździła, więc umówiłyśmy się, że nic na siłę, wcale nie musimy dotrwać do końca seansu i zawsze możemy przenieść się do jakiejś miłej kawiarenki. Już się cieszę na miły wieczór.

Rozpalę jeszcze w piecu, by nie wracać do zimnego mieszkania jak się już ogień ustabilizuje, dorzucę do niego na zapas, po czym ruszam w miasto.

...Mateusz coś się nie odzywa, widocznie nikt nowy nie zgłasza chęci wynajmu mieszkania. Nie narzucam się, poczekam, aż sam da mi znać. Mnie na weekend przyda się czas dla siebie i własnego domu.

poniedziałek, 3 lutego 2025

Sny, marzenia i ból d...

Myślałam, że oszaleję dziś w pracy - tak mi naiwaniał ten ogonowy odcinek kręgosłupa. Najgorzej właśnie, gdy siedzę, widocznie zachodzi jakiś ucisk. Koszmar! Dopiero plaster rozgrzewający, na którego pomysł wpadłam, przyniósł mi ulgę. Wróciłam jednak do domu bardzo wymęczona. Dobrze, że nie muszę dziś gotować, bo gar zupy pomidorowej wystarczy jeszcze na jutro.

Nie potrafię już streścić swojego wczorajszego snu (w ogóle rzadko pamiętam swoje sny), ale śniło mi się coś o D. i w tym śnie olśniło mnie, dlaczego tak mnie ona irytuje. I wiecie, choć snu nie pamiętam, wyraźnie jeszcze czuję ulgę doznaną we śnie. Jakoś i na jawie ją czuję, bo dotarło do mnie, że wszystko jest w porządku, po prostu tak, jak miało i ma być. Jest, co jest, czuję, co czuję i ona zapewne również. Po prostu takie są fakty.

Dzisiejszej nocy śniło mi się, że mam możliwość kupić stary dom mojego Taty albo w jego rodzinnej miejscowości - nie pamiętam, ale myślę, że ten szczegół większego znaczenia nie ma. Odkrywam we śnie, że jest to w zasięgu moich możliwości, choć nie tak łatwe. Rozentuzjazmowana podejmuję pierwsze kroki, wyobrażam sobie, jak będzie cudownie mieszkać na wsi i mieć własne podwórko, gdy nagle... uświadamiam sobie: przecież na tej gospodarce trzeba się ogromnie naharować. Przecież to nie ma nic wspólnego z sielanką typu "Dom nad rozlewiskiem". Przecież ja się nie znam! przecież ja nie lubię nie mieć czasu na czytanie ksiażek! Przecież ja nie chcę zaprzedawać duszy i całego wolnego czasu!
I entuzjazm znika... I w tym momencie budzę się. A sen "pracuje" we mnie i daje do myślenia. Bo dokładnie tak jest: marzenia mają swoją cenę i nawet na nie trzeba uważać.

A może prawdziwe, takie naprawdę z serca marzenia są wtedy, gdy nieistotne stają się ofiary i wyrzeczenia? Może, skoro się waham, to nie są marzenia prawdziwie moje?

Ba! I bądź tu mądry! Którym marzeniom wierzyć?


PS. Przywiozłam sobie z piątkowego kręgu książkę ; zgodzili się pożyczyć z biblioteczki, która w głównej mierze służy za element wystroju pomieszczenia. "Ze wspomnień Samowara" Benedykta Hertza już dawno chciałam przeczytać, bo gdzieś mi kiedyś mignęła i wydała się zachęcająca. Jest nieco inna niż się spodziewałam, raczej dla dzieci, niemniej urocza to lektura i bardzo relaksująca.


PS.2 Mama skończyłaby dziś 71 lat - jak mogłam zapomnieć o tym napisać?

Gdziekolwiek, kimkolwiek i czymkolwiek jesteś - bądź szczęśliwa i spełniona.

Bądź.

O to ostatnie właściwie nie muszę prosić, bo jesteś. Zawsze, ciągle...

Bądź.

niedziela, 2 lutego 2025

Atrakcyjność

Jakaś mnie wena "najszła" pod wieczór.
Pod wpływem wpisów koleżanki, która dba o figurę i wagę, nawiedziły mnie myśli o atrakcyjności.

Ja niestety nie jestem kobietą skupioną na urodzie. Lubię dobrze wyglądać, owszem, ale zabiegi wokół tego nudzą mnie i irytują. Minimalizuję tę sferę.

Własne doświadczenia mówią mi, że wygląd nie jest podstawą atrakcyjności. Zdarzało mi się wyglądać dość niedbale, a jednak spotkać się z zainteresowaniem... zainteresowanych ;)

Nie wtedy wcale, gdy wyglądałam "jak ta lala", ale gdy pozwalałam sobie na spontaniczność, żywiołowość i pełną energii radość. Gdy wchodziłam w kontakt i okazywało się, że umiem słuchać i rozmawiać.

W czasie ostatniego pobytu w sanatorium nie miałam zębów. Usunięto mi wszystkie w narkozie. "Zastępczego" uzębienia nie zdążyłam sobie sprawić przed wyjazdem. Krępowało mnie to, ale zdecydowałam, że skoro jadę do sanatorium w celach leczniczych i przy okazji turystycznych, a nie na konkurs piękności, nie będę się tym przejmować i ani myślę przekładać turnusu. Komu się nie spodobam, ten niech łaskawie skieruje wzrok w inną stronę.
I co?
I na dancingu pod gołym niebem, gdzie tańczyłam w grupie innych kuracjuszy, przyłączył się do mnie pewien pan. Przez cały turnus szukał potem mojego towarzystwa, a na koniec otrzymałam od niego pamiątkę - słonika z jakiegoś szkła. Nie brałam tego pana pod uwagę jako partnera, bo nie krył, że jest żonaty oraz że nie stroni od romansów, ale widziałam wpatrzone we mnie oczy i szukanie ze mną kontaktu. Dobrze się bawiliśmy na dancingach i pogawędkach przy tężni. Dał się lubić, pomimo iż nie pochwalałam jego romansowych ciągotek. Przed Bożym Narodzeniem zadzwonił do mnie z życzeniami. Miło mi było - ot, co.
Miałam jeszcze kilka podobnych sytuacji i jestem głęboko przekonana, że komu się mamy spodobać, stanie się to bez specjalnych zabiegów z naszej strony. Mogę być, na przykład, umorusana węglem przy pracy nad rozładunkiem (coroczna robota przed zimą), ale roześmiana i żywa - to wystarczy.

Więc choć przyjemnie jest czuć się piękną, programowo dystansuję się do tego zawracania głowy. Piękniejsza jest radość życia i bycia... sobą.

To ostatnie i na wygląd się przekłada, bo zupełnie inną energią emanuje kobieta (i w ogóle osoba) świadoma swojej wartości, nawet jeśli "nie wygląda", niż ładna, lecz pełna niewiary w siebie smutaska. Znam i takie kobiety, sama kiedyś byłam albo bywałam jedną z nich.

Małgorzata Musierowicz fajne, celne słowa włożyła w usta swojej książkowej bohaterki, nastoletniej Idy Borejko: "Trzeba najpierw uwierzyć w siebie, a potem o sobie zapomnieć".

Wieczorne postscriptum. Słówko o postanowieniach noworocznych

Wstyd się przyznać, ale wciąż jeszcze nie ukończyłam kursu korekty. Miewam potężne przestoje, opór, o którym dużo czytałam u Sylwii Kocoń, sabotuje moje poczynania aż "miło". Zawzięłam się jednak, że akceptując własne tempo jednak ten kurs ukończę. Choćby miało to trwać dziesięć lat!
Dzięki temu, co już wiem o oporze, udaje mi się go pokonywać i znowu ruszam z miejsca. Łatwo nie jest, materiał obszerny, ale odnotowuję kolejne małe kroczki i postępy. Dziś mordowałam się z przypisami do tekstów i jestem z siebie dumna, bo rozgryzłam kolejną trudną kwestię. Zachęca mnie to do niepoddawania się.

Walczyły we mnie dzisiaj dwie pokusy: wyskoczyć na łyżwy, bo otwarto u nas na rynku duże lodowisko, albo ulec słodkiemu lenistwu i zostać w domu. Wybrałam to drugie, ale obiecuję sobie jutro po pracy spędzić wieczór na sportowo. Już nawet wiem, jaki obiad zrobię wcześniej na następny dzień, by nie zajęło mi to wiele czasu.

Mam nadzieję, że  ból palców w łyżwiarstwie mi nie przeszkodzi: spadło mi dziesięciokilogramowe opakowanie brykietu drzewnego (mój opał do pieca) na stopę w samej skarpetce. Na szczęście poruszam palcami, więc raczej nie doszło do poważniejszej kontuzji. Tak zaklęłam z bólu przy tym wypadku, ze sąsiedzi za ścianą chyba podskoczyli :)

Wodnikowa Panna porusza temat postanowień noworocznych. Rzadko takowe podejmuję, jednak tym razem chciałabym:

- częściej robić domowe gołąbki i pierogi. W minionym roku karygodnie wyręczałam się gotowcami ze sklepu. Mój syn lubi domowe jedzonko, a i ja bardzo je kojarzę z atmosferą ciepła i bezpieczeństwa;
- nie żałować sobie takich spotkań jak ostatnie (i pierwsze w moim życiu) w tzw. kręgu. To było cudowne, piękne doświadczenie;
- ruszać częściej tyłek z domu. Na łyżwy, za miasto, na wycieczki z PTTK itd.

To taki "zrąb główny". W ramach tegoż mam kilka konkretnych marzeń i projektów, z którymi zobaczę, co da się zrobić. Chcę też choćby najmniejszymi kroczkami, ale konsekwentnie (z)realizować nieszczęsny kurs korekty. a jeśli mi się wreszcie uda go sfinalizować - odważyć się na drobne - na początek - zlecenia korektorskie.


P.S. Moja przyjaciółka - ze wsi - poprosiła mnie o pomoc w zredagowaniu ogłoszenia do lokalnej gazety o sprzedaży koguta (kogutów jest kilka, są wojownicze i zbytnio dokuczają kokoszkom). Ułożyłyśmy je do rymu i jaki efekt? Ludziska dzwonią nie po to, by kupić kuraka, ale by powiedzieć, jak bardzo im się spodobał tekst :) A kogut wciąż jeszcze niesprzedany!

Codziennostki i wglądy w siebie

Ból d... ma się znakomicie. Na szczęście ruch mi pomaga, więc nie czuję się zbytnio ograniczona. Wyzwaniem jest wysiedzenie w pracy przy biurku.

Och! Jak bardzo bym chciała wiedzieć wreszcie jasno i klarownie, czego w życiu pragnę, jakie zajęcie byłoby zgodne ze mną, satysfakcjonujące i karmiące. Nie mam tej jasności, łatwiej mi powiedzieć, czego mam dość, niż zaproponować coś w zamian. Wiem, co lubię, owszem, ale jak to przełożyć na konkrety, a nie mgliste fantazje? Wyznaczę sobie chyba tę intencję na nadchodzące dni i tygodnie: uważnie się sobie przyglądać i rozpoznać swoją drogę. O, tak!

W pracy, pomimo wszytko, czuję się lepiej niż za "starej gwardii". Jakoś tak normalniej, bardziej po koleżeńsku. Moja kierowniczka to kobieta do rzeczy ; przeprosiła mnie za wspomniany zgrzyt, rozmówiłyśmy się spokojnie i życzliwie. No, po prostu normalna jest babka :) Lubię ją.

Ja sama, po długim okresie różnych trudności i buntów odnalazłam chyba balans i właściwe podejście do tej swojej roboty. Nie zapałałam wielką miłością do płaszczenia "czterech liter" przed komputerem i spędzania czasu nie u siebie (w sensie nie tylko dosłownym), ale zdołałam jakoś tak się "ustawić", że jednak zmalało moje zmęczenie, poprawiła się motywacja i koncentracja. Po dużym kryzysie czuję się wreszcie dobrym pracownikiem, a dobrze jest to czuć.

W tym mijającym tygodniu odnalazłam DOM. Takie poczucie ogarnęło mnie podczas spotkania - kręgu w naszym wojewódzkim mieście. Dowiedziałam się o nim od koleżanki z wirtualno - duchowych przestrzeni, które spontanicznie zawiązały się dzięki Pati. Na kręgu poznałyśmy się osobiście. Niesłychanie nakarmiło mnie to spotkanie! Będę poszukiwać podobnych i regularnie w nich uczestniczyć, bo to jest TO!
W swoim codziennym środowisku sporadycznie mam okazję porozmawiać z kimś naprawdę głęboko, szczerze i osobiście o sprawach, które najbardziej mnie obchodzą: o duchowości, filozofii, osobistych refleksjach i emocjach. Owszem, moje relacje są szczere, ale tak głęboki poziom łączy mnie tylko z jedną przyjaciółką. Brakowało mi "swojego stada", gdzie tak bardzo mogę być sobą i czuć się przyjęta, akceptowana, rozumiana, To jest tak bardzo moje, że postanawiam być częstszą bywalczynią podobnych przestrzeni.

Dzięki Mateuszowi zyskuję parę groszy na tego rodzaju fanaberie :)

U Mateusza pracowałam wczoraj trzy godziny. Ostatni lokatorzy zostawili niesamowity syf! Wyrzuciłam m. in. zużytą prezerwatywę walającą się koło łóżka. Jako bonus za dobrą pracę przygarnęłam pozostawione pudło ciastek. Pojadłam dzisiaj zamiast śniadania i zostało ich jeszcze dla synusia, gdy wróci do domu w weekendowego wyjazdu.

I znowu wgląd - o ile więcej energii dała mi ta krzątanina niż tkwienie w biurze. Właściwie nie lubię sprzątać (czy aby na pewno?), a codzienna rutyna może stałaby się uciążliwa. Ale potrzebuję urozmaicenia w pracy, naprzemiennych aktywności ; to mnie ożywiło i wprawiło w dobry humor. Mogłam sobie przy robocie pogadać do siebie, pośpiewać - mogłam być sobą. W biurze to mało realne.

środa, 29 stycznia 2025

Uroki pracy zespołowej.

 Czy jestem księżniczką na ziarnku grochu? Obawiam się czasami, że tak.

Nietrudno mnie zranić, chociaż często ratuję się dystansem, rozsądkiem i niepokazywaniem po sobie.

Kolega kiedyś skwitował moje wynurzenia: "Wrażliwiec". Może i tak, ale chyba nie powinnam zasłaniać się całe życie wrażliwością. Wrażliwość bywa bardzo wygodną wymówką od pracy nad sobą.

W pracy teraz młyn: sprawozdania roczne, podliczenia, podsumowania, statystyki jakiesik.
Rozchorowała się nowozatrudniona referentka do spraw administracyjnych ; jest po operacji. Jej poprzedniczka przeszła do mojego działu na stanowisko kierowniczki. Nadaje się, jest zorganizowana i bardzo sumienna. Ja w życiu nie podjęłabym się tej roli, choć mam już długi staż pracy. Zbyt jestem roztargniona, za łatwo się rozpraszam i męczę.

Na kierowniczkę nałożyli teraz obowiązków jak na wielbłąda, bo oprócz swojej zwykłej, wytężonej teraz pracy pomaga w obowiązkach osobie, która zastępuje "administracyjną". Była dziś przemęczona i podenerwowana.
W najlepszej więc wierze sama pod jej nieobecność zorganizowałam sobie kolejny etap pracy i co się okazało? Źle zrobiłam, powinnam była zapytać - a ja nie chciałam dziewczynie zawracać głowy!
Potem wywiązała nam się krótka rozmowa, w której odniosłam się do tej sytuacji, do jej przeciążenia. Usłyszałam: "Ty nie tak narzekasz".
Nożżż, do cholery! Owszem, jak mam ochotę to sarknę czasem na swój obolały i mocno dokuczający kręgosłup, na zawrót głowy, ale nie sądzę, bym przesadzała. A jeśli już, robię to z humorem. Kierowniczka też zachowuje się dość swobodnie, co mnie bardzo cieszyło, bo we wcześniejszym składzie musiałam bardzo uważać na każde słowo. Poczułam się bardzo nieprzyjemnie i pilnowałam się, by nie gadać do moich opracowywanych książek. Milczeniem dawałam też do zrozumienia, że poczułam się urażona.

Myślę, że to się rozejdzie po kościach, obie się zreflektowałyśmy, ale została zadra na resztę dnia.

Nie lubię pracy zespołowej.

wtorek, 28 stycznia 2025

Codziennostki

Entuzjazm do życia zmalał.
Do zawrotów głowy dołączył się ból... d...y. Dosłownie niemal. Pewnie to sprawa kręgosłupa, który boli mnie tam właśnie, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Wystarczy nieostrożna zmiana pozycji, zwłaszcza po zbyt długim siedzeniu, a przecież wykonuję pracę siedzącą. Do bólu końca kręgosłupa dołącza się pulsowanie w głowie, które ewidentnie ma związek z tym jakże odległym od głowy miejscem. Czasami aż słabo się robi i czuję się, jakbym za chwilę miała zemdleć. A o kłopotach z równowagą już pisałam.
Kurczę! przypomina mi się pogrzeb matki klasowej koleżanki dawno temu. Miała 42 lata i zmarła na raka kręgosłupa. Proszę mi wybaczyć makabryczne skojarzenia, ale nie będę się ich wypierać.
Jeszcze nie chcę odchodzić, choć przez całe niemal życie towarzyszy mi świadomość, że jestem tylko gościem na tym świecie.

Wymęczyły mnie dolegliwości dzisiaj i znowu mam ochotę tylko leżeć i pachnieć. Ruch jednak mi pomaga i wyraźnie lepiej służy niż siedzenie, więc się do niego przemagam. Wczoraj było aktywnie, bo pojeździłam rowerem (musiałam bardzo uważać na tę moją kiepską równowagę), by załatwić kilka spraw na terenie miasta, a potem sprzątałam mieszkanie Mateusza (a niech mu tak będzie na potrzeby blogowania).

Byłam w naszej międzyzakładowej kasie zapomogowo - pożyczkowej, gdzie złożyłam podanie o umożliwienie mi spłaty pożyczki wkładem własnym, który przewyższył już wysokość rat pozostałych do spłacenia. Jeśli rozpatrzą pozytywnie, co jest bardzo prawdopodobne, zostaną mi trzy stówy miesięcznie na koncie. Nie byle co. Drugą pożyczkę, też po trzy setki na miesiąc, może spłacę ze zwrotu podatku rozliczanego co roku - i będzie wreszcie święty spokój. Jeszcze tylko doczekać końca kredytu dobranego na zakup mieszkania - 700 zł. z hakiem co miesiąc, od kilku lat. Będzie to w listopadzie bieżącego roku - o rany!!!
Byle tylko dożyć i nie rozchorować się poważniej. I wcale nie mówię tego żartem, bo widywałam już wielkie nadzieje, które siła wyższa brutalnie gasiła. Na szczęście widywałam też szczęśliwsze przypadki.
Ze szczęśliwych przypadków, to być może czekają mnie koszty utrzymania na studiach potomstwa - che, che!
Furrrrda! Damy radę!

Z Mateuszem dogadałam się, że będzie mi płacił 25 zł. za godzinę pracy. Mam te godziny notować, oszukiwać nie zamierzam, bo przyjaciół się nie oszukuje i przyjaciele nie oszukują. Nie będzie to wielka forsa, ale zawsze coś. Ze dwa - trzy miesiące i może pozwolę sobie na zakup maleńkiej przenośnej zmywarki do naczyń na takie trudniejsze, leniwsze dni jak dziś. I będzie grosz na wymarzone wypady poza moje miasto!

Uwierzycie, że bardziej zmęczyło mnie dzisiaj siedmiogodzinne tkwienie za biurkiem niż "gimnastyka"w mieszkaniu kolegi?

Za chwilę spacer do Biedronki po zakupy na jakiś szybki obiad, bo już późno, a nie miałam po południu siły ani ochoty na krzątanie się przy garach - za to się przespałam. A po powrocie z "Biedry", jak mawiał Tata - siusiu, paciorek i spać.

Miał być test z korekty, ale padam na ryjek. Aczkolwiek ostatniego słowa jeszcze nie powiedziałam.

poniedziałek, 20 stycznia 2025

Pospiesznie, bo padam na ryjek.

Godzina dwudziesta z minutami, a ja już w koszuli nocnej i pod kołdrą. Za chwilę gaszę światło.
Moje życie to zmęczenie co drugi dzień. Kto tego nie doświadcza, nie pojmie.

Dlaczego nie mogę funkcjonować normalnie, być pełną życia i energii?

Coż? Nie pozostaje nic innego jak się do takiego stanu rzeczy dostosować. Liczę na to, że nad ranem przebudzę się wcześniej i dokończę robienie obiadu na jutro oraz pozmywam stertę garów w zlewie.

Teraz padam na ryjek, jak mawia jeden mój znajomy.

niedziela, 19 stycznia 2025

Jadę po facetach. Wchodzisz na własną odpowiedzialność :)

Dawniej wmawiano mi, że ambitna dziewczyna nie myśli o chłopakach, bo ma ważniejsze i mądrzejsze sprawy. Ale czy to jest jedyne, co mnie zaprząta? Przecież nie. A po co udawać, że mnie takie sprawy nie dotyczą? Chcę być sobą, do kroćset, i będę sobie pisać, o czym tylko mi się podoba.

Wodnikowa Panna napomknęła o niechęci do mężczyzn, której przez jakiś czas doświadczała wskutek niełatwych doświadczeń. Chyba jestem na podobnym etapie.

Rozumowo wiem, że są na świecie panowie wartościowi, uczciwi, szczerzy i myślący. Jednakże w głębi serca chyba trudno mi w to uwierzyć. Miałam fajnego i mądrego ojca, który bardzo wysoko cenił uczciwość, więc teoretycznie powinnam przyciągać podobnych - tak przynajmniej wynika z tych wszystkich czytywanych "psychologizmów". A jednak...

Tu uwaga: panowie, którzy, być może, to czytacie, będę po Was "jechać".

Moje kontakty damsko - męskie w dużej mierze przeniosły się do internetu i stąd może jakiś mój wykrzywiony obraz. Ale na litość boską, czy sami jacyś "niedorobieni" szukają kontaktów tą drogą? Rozumiem, że komunikacja nie wprost rządzi się innymi prawami, ale czy to usprawiedliwia brak kultury, hamulców, a wręcz - odnoszę wrażenie - jakieś deficyty umysłowe?

Znam całkiem udane pary, a nawet małżeństwa skojarzone tą drogą. Są to zupełnie normalni faceci, toteż zastanawia mnie, czemu ja takich nie spotkałam. Za wysokie wymagania? Zbyt ciasno ustawione granice?

Trudno, nie pogodzę się z pewnymi sprawami. Zawsze uważałam swoje oczekiwania za normę i standard, sądziłam, że tak funkcjonuje większość ludzi, a tymczasem mocno się zdziwiłam i wciąż jestem zadziwiona pomimo przybywających lat i doświadczeń.

Standardem było (i jest?), że znajomości zaczynają się neutralnie, często przypadkowo. Rozmawia się o codziennych sprawach, szuka wspólnego języka. Nikt na tzw. dzieńdobry nie formułuje oczekiwań: "szukam blondynki, metr osiemdziesiąt, wagi 25 kilo (;) ), zresztą w "realu" widzi się od razu, kogo się widzi. A w internecie? Nawiązywanie kontaktu w internecie przypomina mi kupowanie ziemniaków na bazarze. Niezmiernie rzadko zdarzał mi się rozmówca, który zaczynał inaczej niż: "A kogo tu szukasz?", "A sama jesteś czy w związku?" itp. A jest przecież tyle możliwości zagajenia rozmowy, od których można zgrabnie i płynnie przejść do - owszem - dość istotnych pytań.

Trudno mi pojąć samą ideę "szukania", bo dla mnie chęć bliższej relacji to wynik poznawania się, pewnego procesu, który zajmuje trochę czasu.

Kiedy chcę się spotkać, chcę "tylko" porozmawiać, wyczuć, czy nam miło płynie czas w swoim towarzystwie, czy jestem danej osoby ciekawa. Panowie, których spotykałam, może nie dosłownie, ale bardzo szybko skracali dystans. Nie mówię tu nawet o seksualnych nadużyciach, ale nie zwykłam chodzić za rękę z kimś zupełnie obcym, widzianym pierwszy raz w życiu, nie zwykłam odpowiadać na osobiste i nieraz intymne pytania. Na samym starcie znajomości bądźmy po prostu życzliwymi sobie znajomymi!

Co jeszcze mam do Was, panowie?

Nudzą mnie tacy, którzy niczym się nie interesują, nic nie mają do powiedzenia. Nudziły mnie komplementy (zapewne miały nimi być): "Marta, jaka ty jesteś szczupła!", choć oczywiście w małych dawkach mogą być miłe. W ogóle jakoś nie bardzo lubię być oceniana wyłącznie pod kątem wyglądu, to takie płytkie i banalne. Złościło mnie, gdy jeden z rozmówców nieustannie zanudzał mnie o kolejne zdjęcia (o czym mu w końcu powiedziałam), a nawet nie zapytał, co to za zespół, ta Kapela ze Wsi Warszawa, gdy mu napisałam, że byłam na koncercie.

Nie stronię od dwuznacznych żartów, ale doszłam do wniosku, że z facetami lepiej nie zaczynać. Był tylko jeden, z którym opowiadaliśmy sobie kawały o bzykaniu, świetnie się przy tym bawiąc, ale bez żadnych osobistych wycieczek, zbytniej bezpośredniości. Większość zupełnie nie wyczuwała umiaru, granicy dobrego smaku i wychowania. Jeden po randce, całkiem zresztą udanej, rozochocony palnął: "piersi widziałam, wydają się obiecujące" (w ubraniu - żeby nie było...). Nożżż, kur... zapiał! Inny, też po pierwszym, zapoznawczym spotkaniu napisał, że chciałby się ze mną kochać, czym całkowicie ostudził moją początkową ciekawość i przychylność.

Jednym słowem: mężczyźni, z którymi "espekrymentowałam randkowo", byli albo nudni i prymitywni, prostaccy, albo zbyt prędcy i natarczywi. Albo niezainteresowani kontynuowaniem znajomości, ale do tego akurat każdy ma prawo, także i ja przecież.

Jak to robią inne kobiety, że poznają ludzi wartościowych? Czy ja mam takiego pecha, czy też popełniam jakieś kardynalne błędy? A może oczekuję czegoś nierealnego? Tylko - sorry! - nie mam ochoty na ustępstwa wobec samej siebie.

Nie żebym usilnie zabiegała o bycie w parze, ale chciałabym powyższą zagadkę rozwikłać.

Codziennostki

Pół dnia już śmignęło, a tyle chciałam zrobić i przeżyć. Spacer się marzył, wizyta u Mamy (czyli cmentarz, gdyby ktoś nie wiedział)... A jak co do czego, to tak błogo leżeć z laptopem na kanapie!

Odbyło się kolejne spotkanie z Pati. Dobra, serdeczna atmosfera i wiele przydatnego wsparcia. Czuję błogie ukojenie, doznałam realnej pomocy. Trwało dość długo, więc zastaje mnie południe - i lekki dylemat: robić obiad czy rzucić wszystko i wybrać się na spacer w ten cudowny słoneczny dzień.

Wiem, co powiedziałaby Pati (i zapewne nie tylko ona): zatrzymaj się i poczuj, czego naprawdę pragniesz.

Zdecydowanie pragnę wyjść i skorzystać z dobrodziejstw natury. Idę na cmentarz, a do domu wrócę okrężną drogą. Za cmentarzem są tory, a wzdłuż torów polna ścieżka i krzaki - głóg, dzikie róże, tarnina, wśród których buszuje ptactwo. I na to właśnie mam ochotę!
No, to idę :)

Z aktualności moich prywatnych i domowych: zepsuł się bojler po czterech może latach od zakupu. Z nieocenioną pomocą przyszedł sąsiad ; stanowczo umiejętności techniczne i mechaniczne, smykałka do różnych napraw u mężczyzn są seksi! :) Daję prawo obu płciom do różnych predyspozycji i upodobań, ale to jest męskie, seksi i basta :) I jak fajnie mieć blisko takie wsparcie. No i sąsiad jest uczciwy, choć regularnie muszę go ?ochrzaniać za spóźnianie się ze zwrotem pożyczanych od czasu do czasu pieniędzy. On akceptuje moje ochrzanianie, a ja się chyba przyzwyczajam, że od czasu do czasu trzeba mu "nawsadzać". Grunt, że "wsadzanie" skuteczne :D

Tę awarię uznałam za test mojego spokoju i niepanikowania w obliczu problemów. Wyskok z kasy był dość spektakularny, ale czuję głęboką pewność, że jak z wieloma rzeczami, tak i z tą sobie poradzę. Ba, już sobie poradziłam.

A pieniądze? - to tylko pieniądze, wszak po to są, by je wydawać.

niedziela, 12 stycznia 2025

Odzyskuję spokój i ustawienia fabryczne

 Nic właściwie nie mam do napisania. Ot, wyszłam wieczorem, zanieść tę pościel do kolegi, śnieg już nie padał, a ten pod nogami z wolna zamienia się w breję - i po całej magii.

Zamieniłam dwa słowa z D. przez Messengera. Drętwo się rozmawiało. D. układa sobie życie od nowa, rozstała się ze swoim partnerem po wielu rozterkach i "nerwówkach". Znalazła sobie jakieś fajne towarzystwo i cieszy się życiem. Mam wrażenie, że jest na podobnym etapie, co i ja dziesięc lat temu - zachłyśnięcie się swobodą i chęć korzystania z rozrywek. Zresztą zawsze lubiła się bawić, tańczyć, oddawać się życiu towarzyskiemu. Niech więc robi, co jej służy. Ja jednak już nie czuję dawnego porozumienia z nią, oddaliłyśmy się od siebie, nad czym już nie ubolewam.

Zagadała też Aśka. Opowiedziałam jej, co u mnie słychać, wspomniałam, jak mile zaskoczyła mnie gratyfikacja finansowa od mojego kolegi. A ona na to: "To wasza sprawa". Wiem, że był to zupełnie neutralny komunikat, ale poczułam się niemiło - tak jakby zarzucała mi wciąganie jej w te nasze sprawy. Aśka ma i zawsze miała specyficzny styl, ale zastanowiło mnie, czy nie jestem zbyt czepialska lub przewrażliwiona. A także - czy muszę się godzić na niemiłą komunikację.

Wspominałam kilka razy o czymś, co ktoś nazwał ustawieniami fabrycznymi w naszej psychice. Moja znajomość z Aśką i D. była aktem otwarcia się na ludzi innych niż dotychczas, w ogóle otwarcia się bardziej. Jednakże po paru zgrzytach dochodzę do wniosku, że moje fabryczne ustawienia funkcjonowały nie najgorzej i nie warto ich kwestionować. Owszem, mogę czasem wyjść poza nie, ale mogę też spokojnie im zaufać. Kogo jak kogo, ale koleżanki zwykle przyciągałam bardzo właściwe,  nadające na wspólnych falach, a te dwie to wyjątek. Gorzej natomiast z rodzajem męskim, ale tym się w tej chwili i w tym poście nie zajmuję.

Odzyskuję spokój po silnych emocjach odnośnie tych dwóch osób.

Niedziela, czas dla mnie.

Pierwsze spotkanie z Pati już za mną. Czuję się bardzo nim zbudowana i wsparta, wzmocniona. Czuję pozytywną energię.

A teraz myślę, co dalej, z tak pięknie zaczętym dniem.

Myślałam, żeby zrobić sobie cudowny zimowy spacer w padającym śniegu. Tak biało i cudnie na świecie. Ale marzy mi się też dłuższy seans w łazience, zrobiło się też późno i niebawem pora na obiad. Był pomysł, by zjeść w mieście, lubię się tak czasem porozpieszczać. W lodówce jednak czeka mięso pozostałe z poprzedniego obiadu ; nie pozwolę, by się zmarnowało, dorobię sos, ugotuję makaron, machnę surówkę... A do mieszkania kolegi wybiorę się później, choćby nawet wieczorem, bo muszę zanieść wypraną pościel. I jak mi "palma odbije", może w drodze powrotnej zaproszę się na ciastko w jakimś lokalu.


Kurrrrde, czy napoczęta, zamknięta w słoiku przeszło rok temu henna do włosów na coś się jeszcze przyda? Ufarbowałabym sobie wreszcie łeb na rudo, bo lubię być rudzielcem. Boję się jednak, że skończę jak Ania z Zielonego Wzgórza, która akurat rudości chciała się pozbyć i włosy "wyszły" jej zielone.

Hehehe, henna rok w słoiku...., widać, jak wielką wagę przywiązuję do kwestii urody. Wiele kobiet to uwielbia, a dla mnie - cóż... czas, który mogłabym przeznaczyć na rzeczy znacznie bardziej mnie interesujące. Nuuuuda! Ale miło mieć efekty.

sobota, 11 stycznia 2025

Nowinki z mijającego tygodnia.

 Wróciło się do pracy i ma się mniej czasu na blogopisanie. Ale dziś sobota, w dodatku samotnie w domu. To mogę popisać, co się działo w tygodniu.

Zatem dostałam od lekarki "rodzinnej" skierowanie do neurologa. Do specjalistki, którą mi polecało kilka osób, terminy były odległe, więc znalazłam inną, która przyjmie mnie jedenastego lutego. Grunt to złapać punkt zaczepienia i zrobić pierwszy krok do lepszego zaopiekowania się sobą. Drugi specjalista - reumatolog - w dniu urodzin mojej Mamy, a więc trzeciego lutego. Myślę, że jak zwykle, skieruje mnie na oddział reumatologiczny, którego jest ordynatorem. Nie będę się wcale przed tym bronić, traktuję te pobyty jak nadprogramowe wakacje, a regularne badania to w niektórych chorobach priorytet ; wygodniej wszystkie zrobić na oddziale niż "latać" po przychodniach.

Kolega, któremu pomagam w mieszkaniowych interesach, zwrócił mi poniesione koszty i dodał to tego jeszcze coś od siebie. Ucieszył mnie ogromnie i choć nie lubię się przechwalać, podzielę się swoją radością: kupiłam za to buty (w szmateksie, wiec niedrogo) koleżance, która żyje w bardzo trudnych warunkach, a potrzebuje specjalnego obuwia, bo choroba zdeformowała jej stopy. To była wielka radość, że mogłam sprawić jej prezent. Szkoda tylko, że prezent okazał się nietrafiony ; buty - śniegowce, choć większe o numer, okazały się za ciasne w podbiciu. Skoro jednak kolega płaci, może jeszcze nadarzy mi się okazja.

Napisałam też dzisiaj do Aśki rzeczowy, szczery i zwięzły list. Aśka odpisała równie rzeczowo i konkretnie. Jestem jej wdzięczna, że nie okazała się osobą zawziętą i pamiętliwą. Mam nadzieję, że obie wyciągniemy właściwe wnioski z nieporozumienia. Ludzi lubię, potrzebuję ich, aczkolwiek chyba zaczynam odzyskiwać poczucie tłumionych przez całe życie granic... Nie, nie tłumionych, ale nieuświadomionych. I to uważam za postęp. Trzeba tylko się nauczyć pilnować ich asertywnie. Zasługa to Pati i regularnego czytywania jej.

Pati otwiera jutro nowy Rok Przebudzenia, w którym zdecydowałam się wziąć udział. Jutro pierwsze spotkanie online. Czekam jak na święto!

"Nudne" szczęście.

Blogowe koleżanki napisały, że lubią "nudne" życie. O tak, ja też! Sztuką jest przeżywać zwyczajność niczym coś niezwykłego. Bo czy oczywiste jest, że żyjemy? Na forum napisała mi kiedyś koleżanka, że to, nad czym się rozwodziłam - mianowicie, że receptą na smutki i samotność jest docenianie każdego drobiazgu, który nas spotyka - to "pierdoły tworzące codzienność". Poczułam głęboki sprzeciw. To nie są pierdoły, pierdołą jest to, co za nią uznamy, podobnie jak sami nadajemy znaczenie poszczególnym sprawom. Nie godzę się na lekceważenie zwyczajności.

A więc chwała nudzie i codzienności! Mojemu kotu, który, wbrew temu, co się mówi o kocim indywidualizmie, przemieścił się za mną do kuchni w poszukiwaniu towarzystwa. Mojej pralce, która wiruje tak, że niemal zagłusza moje myśli. Mojemu piecowi, w którym tak wspaniale huczy ogień i mojemu szlafrokowi w żółte kwiaty. I stu tysiącom wszystkich innych spraw.

Zastastanawiałam się też, pod wpływem różnych rozmów, które chwile w swoim życiu uważam za najszczęśliwsze. Wniosek: nie chwile, lecz emocje ; nie emocje nawet a to głębokie poczucie, że jestem połączona ze sobą i całym światem, życiem. Stan głębokiej akceptacji i zgody - harmonii. Bywało to w różnych momentach i nie zawsze były to momenty, w których "działo się". Szczęście to stan duszy, umysłu, serca. Szczęście jest bardzo dostępne.

Więc jestem sobie dzisiaj szczęśliwa.

niedziela, 5 stycznia 2025

Siedzę w domu

Dzisiaj spokojny dzień w domu. Ogarnięcie jakichś domowych drobiazgów, smaczny, udany obiad...

A wieczorem spotkałam się z... samotnością i jakąś pustką, wewnętrznym niepokojem. Próbowałam napisać o tym post, ale wychodził jeden wielki bełkot. Z tego bełkotu jednak wyłoniły się niegłupie, konstruktywne wnioski. Warto więc było.

Brakuje mi D. i Aśki, ale nie czuję już dawnego porozumienia, wkradł się dystans i chłód. Choć pokazałam i ja swoją niezbyt chwalebną i niezbyt miłą część - czuję, że taka, a nie inna jest moja prawda. Po prostu jakoś się zrobiło nie po drodze. Nie wiem, czy to się zmieni, nie zamykam się na to, ale na razie - jest jak jest.

Za długo już chyba siedzę w domu i za dużo myślę.

sobota, 4 stycznia 2025

Trzy dni.

Nie wiem, czy uda mi się uniknąć chaosu w moim poście, bo chcę pokrótce streścić ostatnie dni, w których miałam mniej czasu na pisanie. Jest późno, wiec nie chcę się rozwlekać.

Do pracy wróciłam w czwartek, sfrustrowana już przedłużającym się samotnym pobytem w domu. Pracowało mi się wspaniale, psychiczny odpoczynek, oderwanie od codziennej rutyny bardzo zaprocentowało i przełożyło się na jakość pracy. Niestety już drugi dzień okazał się nie tak różowy. Odczuwałam zawroty i ból głowy, totalny brak koncentracji, osłabienie. W połowie dniówki poddałam się i poprosiłam dyrektorkę o zwolnienie. Wróciłam do domu i natychmiast zasnęłam w swoim ciepłym łóżeczku.
W domu funkcjonuję już nieźle, ale w domu żyje się innym rytmem, ma się możliwość położenia na chwilę, odpoczynku. Jestem ciekawa, jak poradzę sobie we wtorek.

Ze spraw domowych przydarzyła mi się awaria pralki. Obawiałam się, że może czeka mnie kupno nowego sprzętu, ale chwała Bogu, poprosiłam o pomoc sąsiada i temu udało się naprawić szkodę. Z wnętrza pralki wydobył - piłeczkę pingpongową, która dostała się pod obudowę i zatkała pompę odprowadzającą wodę. Zapewne tkwiła tam kilka lat, ale z czasem zassała się w tej pompie, skutecznie ją zatykając.
Powiedziałam sąsiadowi, że go kocham (jak brata) ;D  Odwdzięczę się jakimś prezentem.

Na dzisiejszy wieczór zaprosiła mnie do siebie siostra. Spędziliśmy przyjemny wieczór w towarzystwie naszego brata i bratowej oraz siostry męża. Czas umilały nam oglądane w internecie kabarety. Nie pamiętam już wykonawców, ale byłam zdegustowana. Nigdy nie poświęcałam współczesnym kabaretom należytej uwagi. Z własnej inicjatywy wybieram zupełnie inne rzeczy do oglądania, a w towarzystwie nigdy nie śledziłam kabaretów uważnie, bo przecież toczą się też różne rozmowy. Miałam jednak zawsze wrażenie, że rozrywka jest raczej kiepska. Dziś to wrażenie potwierdzam z całym przekonaniem.

Co za prymitywizm! Wręcz debilizm. Pewnie nie wszystkie kabarety są na podobnym poziomie, ale to była istna żenada, humor rodem spod budki z piwem. Nie jest mi obce mniej subtelne poczucie humoru, nie pozuję na wyrafinowaną intelektualistkę, znam niejeden świński kawał, przeklinać też potrafię, ale zostawmy prostactwo tam, gdzie jego miejsce. Oto przykład humoru, z którym dane było mi dzisiaj obcować: "...Jest taką totalną chłopczycą, że w ogóle nie używa podpasek". Inny tekst był o tym, jak pewna kobieta (cytuję! tylko cytuję) "jedzie p...dą po bandzie" a najlepiej jej ta jazda wychodzi, gdy ma "te dni", a jeszcze inny, że "Jedyne, czego Pudzian nie może podnieść to jego k...as". I oczywiście "k...a" w co drugim zdaniu.
Ludzie! Co za dno! Kabaret kojarzył mi się ze szlachetną rozrywką i inteligentnym poczuciem humoru, a to???
W końcu oświadczyłam, że mnie to nie kręci i że odzywa się we mnie introwertyk spragniony już odosobnienia, po czym poszłam do domu.

Zanim jednak poszłam, zatrzymałam się z bratową na papieroska (ja nie palę). Wywiązała się przykra rozmowa o kłopotach bratowej, opiekującej się dementywnie chorą matką - a to nie jedyna bolączka w jej życiu. Emocje popłynęły niepowstrzymanym strumieniem. Bratowa dała upust całemu zmęczeniu, złości, pretensji do losu. Było to bardzo nieprzyjemne. Niestety, nie wiem, czy potrafię jej pomóc, a jest w fatalnym stanie psychicznym i moim zdaniem bezwzględnie potrzeba jej wsparcia, którego najbliżsi nie zapewniają. Opieka nad pacjentem z demencją to oprócz różnych kłopotów z jego psychiką - również zwykły brud i smród, fizjologia i fizyczna praca.

Tak oto wyglądały moje ostatnie trzy dni.

Miałam dziś jeszcze być na pogrzebie, ale tak nieuważnie czytałam klepsydrę, że pomyliłam godziny. Gdy dotarłam na cmentarz, było już po wszystkim.
Odeszła z tego świata nasza emerytka, wieloletnia pracownica oddziału dla dzieci naszej biblioteki. Wychowała pokolenia czytelników, wielu znajomych w wieku moich rodziców, przychodziło do niej po książki w dzieciństwie. Odeszła nieodłączna - zdawało się - część naszego miasta. Obserwowałam jej powolne, ale nieubłagane odchodzenie (chociaż długo była sprawna), bo od czasu do czasu posyłano mnie do niej z pracy w różnych sprawach, jak na przykład zanieść dokument do podpisania.

Powoli życie oswaja nas z myślą o własnym finiszu.