Ale ja dziś nie o tym, to tylko refleksja z wczorajszego rozpoczętego i nieukończonego postu. Dopadły mnie takie przemyślenia przed kolejnym Bożym Narodzeniem.
Próbowałam w poprzednich latach wykrzesać z siebie nieco tej świątecznej radości, poczucia magii sprzed lat. Dziś otwarcie przyznaję: przespałabym najchętniej ten czas. Nie lubię presji przygotowań, nie jestem typem perfekcyjnej pani domu, która ze wszystkim zdąży i niczego nie pomyli. Nie chce mi się łazić gdzieś w gości, bo mi w moim zacisznym mieszkanku bardzo dobrze. Przyjęłam jednak zaproszenie teściowej mojej siostry, więc już pójdę. Trzeba będzie pomyśleć, co wziąć ze sobą, by nie przychodzić z pustymi rękami i żeby to wszystkim odpowiadało. Może jakąś zdrowotną, ładnie opakowaną naleweczkę dla siostrzanej teściowej? Nie umiem w prezenty, nigdy nie umiałam i mam na koncie wiele nietrafionych. Synowi wolę wręczyć pieniądze i niech się sam uszczęśliwia. Chyba, że wyraźnie poinformuje, czego sobie życzy, jak w tym roku.
Boli mnie, że po raz kolejny ten czas przeżywa się już bez rodziców. Mam poczucie, że częściowo sama umarłam wraz z nimi, choć życie dalej się toczy i niepozbawione jest radości. Dziś wybrzmiało mi to szczególnie mocno, bo dowiedziałam się, że ciężko chora jest mama szwagierki: przerzuty, szpitale... Nie miałam pojęcia! Tak mi przykro.
Słusznie powiedziała kiedyś znajoma, że koło pięćdziesiątki wchodzi się już w smugę cienia. Nie czarujmy się i nie oszukujmy ; coraz więcej znajomych odchodzi, a w końcu i na nas przyjdzie kolej.
Nie chce mi się słodko ćwierkać, że święta, że radość i rodzinne ciepło. To ostatnie dawajmy sobie każdego dnia! Nie chce mi się uganiać za rozrywkami, bo coraz bardziej potrzebuję spokoju.
Aczkolwiek dzisiaj wybieram się na spotkanie mojej sekty. Chyba będę miała z czego się zwierzać. Tam przyjmą mnie i zrozumieją. I nikt nie będzie przekonywał, że mam cokolwiek przeżywać inaczej niż przeżywam. I za to kocham te spotkania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz