sobota, 30 listopada 2024

Sorki!

Przysiadłam na moment nad blogami, by skomentować posty znajomych, i moment zamienił się w godzinę z hakiem.
A obiad w przysłowiowym lesie.

Dyscyplina to nie jest moje drugie imię, uwielbiam luz. Bywa to jednak zgubne.
Tak więc pokrótce tylko a propos komentowania...

Dwa posty na różnych blogach skomentowałam wczoraj bardzo impulsywnie. Dopiero potem zaczęłam myśleć.
Kurczę, sztuka uważnego słuchania odnosi się nie tylko do ustnej rozmowy. Nie mniej, a pewnie nawet wiecej dyscypliny wymaga trzymanie się tematu rozmowy, gdy się pisze. A ja popłynęłam za swoimi myślami, skojarzeniami itd.

Ciekawy wgląd, wezmę to pod uwagę.
Swoją drogą prawdą jest, że pewne rzeczy łatwiej zobaczyć w kontakcie z innymi niż marynując się we własnym sosiku (ciekawy temat na inny post).

Dziewczyny, sorki!

czwartek, 28 listopada 2024

O synchronicznościach i pragnieniach serca.

 Przeczytałam post na blogu Wodnikowej Panny i odezwała się moja wrodzona przekora.

Mowa była o minimalizmie i pozbywaniu się rzeczy.
Jest to trend, który mnie... poniekąd wkurza. Bo ja, proszę państwa, minimalizm pojmuję po swojemu.
Czy nie lepiej, zamiast wyrzucać, po prostu mniej nabywać?
Dlaczego jakiś przemądrzały poradnik ma mi dyktować, co potrzebne, a co niepotrzebne, by zrobić przestrzeń na nowe i ruszyć z miejsca.

A może ja, kurrrrde, nie chcę nic zwalniać i nigdzie ruszać, hę?

Może chcę pamiętać dawne chwile, również te trudniejsze, bo i one mnie budowały, bo były autentyczne, bo bez nich (i bez żadnej w ogóle) to nie byłabym ja?

...Uwielbiam sklepy z wyposażeniem domowym, śliczną porcelaną, zachwycającymi firankami itd. - ale najczęściej wystarcza mi zachwyt, dochodzę do wniosku, że nie potrzebuję tych rzeczy. Gdzie miałabym to na moich trzydziestu metrach przechowywać? Komu by się chciało przemywać kilka razy do doku te niekończące się kieliszki, pucharki, "rodowe srebra"? Dziś przecież można urządzić przyjęcie w lokalu albo wypożyczyć naczynia na imprezę. A ileż takich przyjęć miałam okazję urządzić w życiu? Zero! Moi znajomi, których goszczę, nie marudzą, że każdy kubek mam "z innej parafii", wino pili z literatek i jakoś nikomu się krzywda nie stała. Nie przepadam za oficjałkami, mogę na nich gościć, ale na litość boską, nie każcie mi tego samej organizować! Nie potrafiłabym urządzić poważnego przyjęcia, nie mam doświadczenia. Trochę się boję, czy nie stanę kiedyś przed taką koniecznością, gdy ożeni się syn... a może wybierze sobie taką abnegatkę jak jego matka? ;) Moja aktualna "synowa" to niezależna dziewczyna, która nawet na swoją studniówkę nie poszła, oświadczając, że jest aspołeczna.

To, co jednak nabywam, jest dla mnie ważne. Musi mi się podobać, wywoływać emocje. Moje przedmioty nie są tylko przedmiotami, każdy coś opowiada, pamiętam okoliczności ich nabycia, pamiętam emocje. Są wśród nich rzeczy dla niektórych może zupełnie absurdalne, jak nieużywane krawaty mojego zmarłego Taty, pluszowy miś, którego włożyła do łóżeczna mojemu synkowi-noworodkowi jego kuzynka i którego trzymał w rękach w ostatnich dniach życia jego ojciec (ten misiek miał być śladem naszej wizyty w szpitalu, bo były mąż był już półprzytomny i pytał, czemu syn go nie odwiedza). Drugi misiek leży w skrzyni kanapy, ale będzie w domu, póki jestem ja, bo jest po prostu bardzo ładny i przyniesiony kiedyś mojemu dziecku przez moje koleżanki. Może kiedyś podaruję go jakiemuś wnukowi? Przechowuję otrzymane listy, które się kiedyś pisało odręcznie i choć do nich nie wracam, czekają w piwnicy na chwilę nostalgii. Są w niej czasopisma z dawnych lat: "Płomyk", "Jestem", "Filipinka" i "Luz", są kolekcjonowane przez Mamę "Poradniki Domowe", kiedyś świetne, ambitne i pełne ciepła pismo. Za Chiny nie dam wyrzucić, chociaż nie mam zanadto czasu, by do nich wracać. Ale je lubię po prostu.
Mam się pozbyć części siebie? A figę!

Czy nie za wielu "mędrców" próbuje nam dyktować, jak żyć?

A ja cenie (i tu zgrabnie przejdę do tytułowych synchroniczności po przydługim wątku o wyrzucaniu i gromadzeniu) Pati Garg, bo ona uczy, by podążać za swoją prawdą i własnymi potrzebami.
Właśnie dziś wysłuchałam lekcji o pragnieniach własnego serca, rozpoznawaniu ich i niemyleniu z tym, co wynika z chęci sprostania cudzym oczekiwaniom.

Stwierdziłam, że spotkała mnie synchroniczność, pojęcie, które również poznałam dzięki Pati.
Synchroniczności to zastanawiające, rezonujące z nami, pozornie niezależne od siebie zbiegi okoliczności, których doświadczamy pod wpływem tego, co dzieje się w naszym życiu. Dużo w tym intuicji, wyostrzonej uważności, naszych interpretacji i skojarzeń.

Basia napisała mi pod ostatnim postem, jak sobie radzi w chwilach gorszego nastroju i samopoczucia. Bardzo to do mnie przemówiło, wręcz olśniło prostotą i trafnością. Był to prawdziwy wgląd we mnie samą i rozpoznanie. Dotarło do mnie, jak bardzo potrzeba mi zwykłego odpuszczenia, bardziej wspierających wyborów, pozwalania sobie na relaks i odpoczynek.
Słuchając dziś Pati, nagle poczułam, że już wiem, czego pragnie moje serce. Pragnie relaksu, odpoczynku, przyjemności - a to wszystko po to, by przestać wreszcie żyć w permanentnym trybie przetrwania. Idealnie połączył mi się ten wgląd z tym, co uświadomiła mi Basia.

Nie marzę o wielkiej miłości, o podróży do Indii, domku z ogródkiem. Pragnę najbardziej na świecie żyć w rozluźnieniu, odprężeniu i pogodzie ducha.

środa, 27 listopada 2024

Panta rhei

Wczoraj kupiłam sobie żelazo w tabletkach. "Inteligentne" jakiesik, stopniowo uwalniające w trzewiach swoje właściwości - zobaczymy, czy postawi mnie na nogi. Już mi się zdarzało trafiać do szpitala w stanie "żyć-mi-się-nie-chce" i okazywało się, że a to czerwonych krwinek za mało, a to leukopenia... Choroby przewlekłe same upominają się o uwagę - weź tu, nie gadaj o nich i nie myśl. Moja i tak jest z tych łagodniejszych. Pojem sobie więc tych tabletek, a jak nabiorę energii i chęci do działania, przeproszę się z sokowirówką i sokiem z czerwonych buraków. Trzeba zadbać o jakość swojego życia.

Póki co, postanowiłam być dla siebie łagodna i nie katować się powinnościami. Dbam tylko, by dziecko nie było głodne, ale obiady robię szybkie: Wczoraj na przykład kuskus (zbawienny w takich trudnych momentach!), kupne tarte ogórki kiszone, oraz kawałek wędliny rzucony na patelnię ; dziś zamiast wędliny - gotowe kotlety rybne, które wystarczyło podgrzać.
I leżę, i czytam, i piszę. Naczynia "potoknę"* rano, przed pójściem do pracy, mam gdzieś, że będą leżeć w zlewie przez noc. Rano mam znacznie więcej energii niż po przyjściu z pracy.

W pracy jakoś przytłaczająco, a i przemijanie daje o sobie znać. Kilka koleżanek niemal równocześnie odeszło na emeryturę. Przepracowałam z nimi ćwierć wieku i choć podtrzymuję pogląd, że w pracy trudno o przyjaźń, przecież przyzwyczaiłyśmy się do siebie, poznałyśmy swoje wady i zalety, po swojemu się zżyłyśmy i nawet na mniej lubianą B. przez ostatnie lata patrzyłam pobłażliwie, wybaczając słabości, a przyznając, że w gruncie rzeczy nie taka to najgorsza osoba - ot, ma swoje zagrania po prostu.
Nowa dyrektorka ma sto pomysłów na minutę, wdraża jakieś innowacje. Widzę, że koleżanki, które bardziej bezpośrednio jej podlegają, czują się przytłoczone, zmęczone i niezadowolone. Stres daje się we znaki - ale może to przejściowe, może chwilowe?

Wczoraj poczułam smutek. Już długo na emeryturze przebywa pani S., która wydawała mi się zawsze nieodłączną częścią naszego miasta, Była to osoba aktywna, energiczna, żywotna. Niestety wszystko do czasu. Jest to już ponad osiemdziesięciolatka. Bywałam do niej posyłana w różnych służbowych sprawach jak doręczenie jakiegoś pisma, pobranie potrzebnego podpisu, gdy już przestała wychodzić z domu. Widziałam odchodzenie: coraz szczuplejsza, coraz bardziej nieporadna i zagubiona. Wczoraj dowiedziałam się, że jest w szpitalu: straciła w mieszkaniu przytomność i upadła tak nieszczęśliwie, że złamała biodro. W tym wieku to bardzo groźne, pewna moja wiekowa znajoma nazwała to początkiem końca
I weź tu nie myśl, że znowu ktoś umiera.

Takie to normalne, a tak trudne.


*Jakie ładne zapomniane słowo! Spotkałam je w jakiejś  książce kucharskiej i sprawdziłam, co znaczy. Znaczy: opłukać. W "Placówce" Prusa też kiedyś czytałam, jak żona Ślimaka potoknąwszy byle jak naczynia, położyła się do łóżka.


Lubię smakować słowa.

poniedziałek, 25 listopada 2024

Rodzeństwo, Mama i ja.

Przyszłam do domu po pracy. Napaliłam w piecu, odgrzałam kupne pierogi, bo czasami z lenistwa, braku czasu lub dla wygody kupuję na obiad "gotowce". Zjadłam...
I przeokrutnie zachciało mi się zdrzemnąć. Poszłam za tym pragnieniem, a po półgodzince, choć zaczęłam się krzątać, wcale nie czułam się wypoczęta. To diabelskie zmęczenie! Skąd, u licha?!
Zdecydowalam się odpuścić, co można i po prostu odpocząć. Zajęłam się blogiem - i dopiero to naprawdę mnie zrelaksowało. Za chwilkę wyskoczę do Biedronki, okrężną drogą, w rytmie slow jogging. Warto się dotlenić i zadbać o jaką taką fizyczną sprawność ; a nuż to mnie dzisiaj rozrusza.

Basia obszernie i frapująco skomentowała mój post o odchodzeniu Mamy. Pisząc o swoim rodzeństwie, skłoniła mnie do zastanowienia się nad relacją z moimi siostrami i bratem.

Jest między nami dość poprawnie. Spotykamy się z własnej nieprzymuszonej woli, nigdy nie miałam cienia wątpliwości, że mogę liczyć na ich pomoc, sama też nie wyobrażam sobie zostawić siostrę czy brata samych w kłopocie. Mimo to rozdźwięki istnieją, czuję je.

W dzieciństwie nieraz braliśmy się za czuby, rozkwasiłam kiedyś bratu nos, a on mnie poczęstował pięknym prawym sierpowym. W siostrę rozzłoszczona rzuciłam kiedyś garnuszkiem, a ona nie pozostała dłużna... Było to dla nas naturalne, że można się na siebie wściec, a zaraz za chwilę się pogodzić, szybko zapominaliśmy o tych spięciach.

W dorosłym życiu takie zachowania już nie uchodziły, zresztą gdy zamieszkaliśmy osobno, te konflikty naturalnie się wyelimimowały.

Wraca jednak do mnie poczucie inności wśród naszej czwórki. Zawsze byłam na uboczu, chodziłam swoimi drogami, miałam swój osobny świat...

To poczucie wróciło do mnie, od kiedy zaczęłam większą uwagę zwracać na swoje uczucia, potrzeby - na swoją wewnętrzną prawdę.
Zauważyłam, że spotkania z rodzeństwem, chociaż chętnie w nich uczestniczę, nudzą mnie i męczą po jakimś czasie. Nauczyłam już siebie i ich, że w pewnym momencie po prostu uprzejmie się z nimi żegnam i wracam do domu. Zrezygnowałam latem ze wspólnego całonocnego wyjazdu na działkę siostry, bo stwierdziłam, że nie dla mnie gadanie o niczym i do znudzenia przewidywalne imprezowe "klimaty" podlane alkoholem.

To drobiazgi. W czasie umierania Mamy jednak musiałam tłumić niekiedy żal i złość.
Do informacji lekarskiej i dokumentacji upoważniła Mama najmłodszą siostrę. Ta przekazywała nam na bieżąco wiadomości o Mamie. Z powodu panującej wówczas pandemii widywaliśmy Mamę znacznie rzadziej niż ona, na nią też spadło najwięcej obowiazków: a to coś Mamie dowieźć, a to wziąć bieliznę do prania, coś dostarczyć. Czułam się przez to nieco winna, odsunięta.. Chciałam pomóc w miarę możliwości, nie być tylko biernym świadkiem.
Siostra rozważała zabranie Mamy do domu, ale obawiała się, że to okaże się zbyt trudne. Ona i szwagier do pracy, dzieci do szkoły... Do domu trzeba byłoby sprowadzić jakaś opiekunkę, pielęgniarkę - zupełnie obcą osobę.

Pamiętam, poszperałam wtedy w internecie i znalazłam stronę domowego hospicjum w naszym mieście. Zaproponowałam siostrze taką możliwość... Siostra zareagowała złością. Odpowiedziała (dokładnie już tego nie zacytuję, ale zachowuję sens wypowiedzi), że jak mi się tak podoba, mogę sama wszystkim się zająć. Odebrała moją dobrą wolę jak chęć rywalizacji?
Druga sytuacja: siostra kurczowo chwytała się każdej nadziei. Tak się złożyło, że ma sporo znajomości i ktoś jej polecił jakiegoś "innowacyjnego" onkologa z Warszawy. Podobno doktor miał znakomite rezultaty w swojej pracy. Siostra telefonowała, umawiała, rozmawiała - a mnie chciało się krzyczeć, że jest naiwna, że dla jej widzimisię Mamę tylko umęczą w tej Warszawie, wyciągną pieniądze, a nie pomogą. A Mama umrze tam samotnie i nawet się z nami nie pożegna. Najostrożniej, jak umiałam, próbowałam przekazać swoje obawy i znowu spotkałam się ze złością siostry. Kazał mi szukać lepszych rozwiązań, skoro jestem taka mądra, stwierdziła, że ona robi, co może, a ja ją "dobijam"... Znowu mur niezrozumienia. Nie był to czas na głupie swary, więc się po prostu przestałam odzywać. Mamie tylko wyznałam swoje rozterki, gdy raz do mnie zatelefonowała. "Wiesz - powiedziałam - kiedy Mała (tak ją czasami nazywam) tak szukała ratunku dla ciebie, chciało mi się krzyczeć, żeby nie była taka naiwna, a teraz sama myślę, że może jednak trzeba jeszcze próbować i szukać". "Już nie trzeba i twojej siostrze powiedziałam to samo" usłyszałam w słuchawce.
Nie wiem, czy to dobrze o mnie świadczy (a może też wykazałam egoizm?), ale na chwilę poczułam rodzaj ulgi.
Siostra doniosła potem, że kolejny lekarz też nie widział już dla Mamy ratunku i doradził opiekę paliatywną. Siostra zawiadomiła, że Mama chyba z ulgą przyjęła wiadomość o umieszczeniu jej w miejscowym hospicjum - w pobliżu swoich najbliższych.

A teraz z siostrą o Mamie po prostu się nie rozmawia. Czasem, gdzieś między wierszami... Nie zabiegam o to, mam od wygadywania się przyjaciółkę, blog i drugą siostrę, która z charakteru jest bardziej otwarta.
My, rodzeństwo i ja jesteśmy trochę samotnikami. Pewne emocje wolimy przeżywać w pojedynkę. Przed pierwszym Świętem Zmarłych bez Mamy, zapytałam siostry, czy chce, bym razem z nią wybrała się na grób. Odmówiła.
I ja też najchętniej chodzę tam sama.
I Mama najchętniej sama odwiedzała swojego nieżyjącego męża.

Tak już mamy.


niedziela, 24 listopada 2024

Co zrobisz, jak nic nie zrobisz?

 No, dobra, zaraz ruszę szanowny zadek z kanapy, ale jeszcze coś napiszę...

W marcu miną trzy lata od śmierci Mamy. Nie mogę uwierzyć...
Nie zawalił mi się świat, nie chodzę zrozpaczona i załamana, ale odczuwam brak. Wspomnienia wracają przy byle okazji, zdarza się przelotny, ale mocny bunt, ból.

Bo to niesprawiedliwe!
Ktoś gdzieś napisał o swoich dziewięćdziesięcioletnich rodzicach, nad którymi opieka bywa trudna, męcząca i ciężka. Moi rodzice nie zdążyli się zestarzeć. Nieraz myślę, że załatwili sprawę swojego umierania tak, jak żyli: konkretnie - krótko i na temat.
Zabrał mi los całe obszary, jakie przeżywają dorosłe dzieci swoich rodziców: różnice poglądów, oceny i wartości, stopniową zamianę ról, gdy to rodzice zaczynają być naszymi podopiecznymi. Nie wiem, czy dobrze to, czy źle dla nas, dzieci i dla nich.
Któraś koleżanka skarżyła się, że ojciec się jej czepia, inna narzeka, że starzejący się tata ma pomysły nie z tej ziemi... To wszystko mnie ominęło.
Inna koleżanka napisała, że tak jej żal, że nie doczekała etapu, gdy mama jest jak ukochane dziecko, które otacza się troską i miłością, że tak bardzo chciałaby mieć ją blisko... a ja nie wiem, czy to "właściwe" myślenie, czy takie oczekiwania nie są naszym egoizmem, zachcianką. Bo przecież wiąże się to z fizycznym cierpieniem tejże osoby.

Moja Mama miała okrutną śmierć, którą złagodziliśmy, jak się dało. W hospicjum zabezpieczono ją podobno przed bólem. Nie zauważyłam jego oznak, ale to nie znaczy, że Mama nie cierpiała. Wymiotowała prawie bez przerwy, żywiona była pozajelitowo, przeraźliwie schudła, coś mi napomknęła o odleżynie... Gdy zmarła, stwierdziłam, że ma już, biedna, spokój.

Może już Jej lepiej. Może tak właśnie miało być, jak jest. Kolejna z moich licznych koleżanek mawia: "Co zrobisz, jak nic nie zrobisz?".
Czegokolwiek byśmy chcieli - nie nasze to rządy i wcale nie jest pewne, że to właśnie byłoby lepsze.

Codzienności

Pobielało za oknem pierwszy raz w tym roku. W rynnie słychać kapanie ; nie utrzyma się ten pierwszy śnieg.
Z przyjemnością spędzam czas w domu, rozkoszując się ciepłem pieca i brakiem konieczności wychodzenia gdziekolwiek. Aczkolwiek spacer mam w planach.

Dopiero krytykowałam Facebook, ale nie zaprzeczę - część moich relacji przeniosła się właśnie tam. Wielu znajomych mam poza moim miastem, na wsi ; między innymi najbliższą przyjaciółkę, siostrę z wyboru. "Prawie siostra" poważnie choruje, niemal nie opuszcza domu, a odwiedzenie jej na wsi w dzisiejszych, niby postępowych czasach to trudne przedsięwzięcie, gdy się nie ma prawa jazdy ani samochodu. Telefon, Messenger i Facebook zastępują nam kontakt bezpośredni.
Wczoraj przyjaciółka wstawiła zdjęcie z młodości w jasnej kurtce. Ktoś skomentował kolor i wyraził swoje upodobanie do bieli. Spontanicznie odpisałam, że właśnie wczoraj spod kontenera PCK wzięłam biały, a raczej kremowy płaszcz, który mnie zaciekawił, ale niestety okazał się mieć niekorzystny dla mnie fason. Kobieta odpisała, że chętnie przymierzyłaby i zobaczyła, a w ogóle jeśli kiedykolwiek będę miała coś białego do oddania, ona chętnie przygarnie. Obiecałam jej zatem, że przejdę się pod kontener (odniosłam płaszcz tam, skąd go wzięłam) i sprawdzę, czy jeszcze tam nie leży. Będę miała okazję nauczyć się wysyłać paczki przez paczkomat, czego jeszcze nigdy nie miałam okazji robić (a chciałabym co nieco wystawić na sprzedaż przez Internet).

Ten płaszcz spotkałam w drodze do mieszkania, które mój kolega wynajmuje ludziom "na doby". Kolega nie mieszka w naszym mieście, od kilku lat jest związany z kobietą z centralnej Polski i mieszkają tam razem. Trudno mu co kilka dni pokonywać znaczną odległość, więc od czasu do czasu pros mnie o przyslugi: posprzątanie, wymianę pościeli i ręczników, pranie. Lubię X., lubię pomagać, lubię czuć się potrzebna i doceniana, toteż nie odmawiam wsparcia. Mieszkanie jest niewielkie, niezagracone i na bieżąco zadbane, wiec się tam zanadto nie przemęczam. Początkowo odbywało się to na zasadzie "przysługa za przysługę", ale tym razem X. zapytał, ile bym sobie życzyła za tę pracę. Wprawił mnie w lekkie zakłopotanie, bo zupełnie się nie orientuję w cenach takich usług. Praca nie jest ciężka, ale jednak trzeba się pofatygować, poświęcić trochę swojego czasu. Nie chciałabym sama siebie stawiać w roli tzw. frajerki, nie zasługującej na szacunek, ale też nie chcę potraktować X. jak pierwszego lepszego klienta, z którym się człowiek nie patyczkuje: płacisz tyle i tyle albo fora ze dwora.
Jakoś się dogadamy, popytam znajomych, którzy mogą się orientować w tej sprawie.

Hmmm... A może by... A może tak... poprosić o pomoc za pomoc, gdy X. przyjedzie? Potrzebuję uprzątnąć garaż, by go udostępnić klientom. Nosiłam się z zamiarem wynajęcia go, nawet zamieściłam ogłoszenie, ale pierwszy chętny zrezygnował, gdy się okazało, że trzeba z niego wynieść parę rzeczy. Oferowałam pierwszy miesiąc wynajmu gratis w zamian za pomoc w uprzątnięciu, to jednak nie przekonało znajomego. Stwierdził, że to zbyt kłopotliwe i wycofał się. Gdyby tak wykorzystać sytuację z X.? Kto pyta, nie błądzi, więc zapytam, co on na to.

Eureka! :)

piątek, 22 listopada 2024

Poucz nas, że pod słońcem Twoim nie masz Greczyna ani Żyda

Pod tym fragmentem "Kwiatów polskich" Tuwima podpisuję się oburącz, a gdybym umiała, to nawet wszystkimi czterema kończynami.

Zawsze było to dla mnie oczywiste, że o moim stosunku do innych decydują ich indywidualne cechy, moralność, osobowość. Absurdem jest szufladkowanie, umowne podziały, ocenianie zbiorowości na podstawie poczynań niechlubnej jej części.

Na pewno wpływają na nas szersze konteksty, przekazy kulturowe, historyczne itd., ale to tylko część prawdy o każdym z nas. No i na każdego wpływają inaczej.

Uważam się za indywidualistkę.

Stronię od polityki, bo nie "widzi" ona człowieka w obywatelu. Upraszcza, a jednocześnie komplikuje sprawy, nie jest empatyczna, wrażliwa, a pod płaszczykiem idei ukrywa zupełnie przyziemne pobudki - pragnienie władzy, chciwość, wygórowane ambicje. Gdzieś wyczytałam, była to chyba sentencja Napoleona Bonaparte, że największą siłą rządzącą światem jest fantazja - o tak! Gdzie indziej przeczytałam, że wielkie poczynania rodzą się gdzieś w dziecięcym pokoju - o tak!

Nie jest tajemnicą, że Hitler czy Stalin mieli trudne dzieciństwo i potrzebowali to sobie zrekompensować. Od takich rzeczy się zaczyna... a potem mamy wojny, afery... a potem recytujemy wierszyki na szkolnych akademiach... brrr!

Nie przepadam za tzw. patriotyzmem - tym czysto zewnętrznym, nadętym i pełnym pozorów.

Dla mnie patriotyzm to zwykła, nudna wręcz przyzwoitość, uczciwość, wywiązywanie się ze swoich obowiązków.

Gdyby każdy tego przestrzegał - czy patriotyzm w ogóle byłby potrzebny?

Czy naprawdę muszę być przypisana miejscu, językowi itd.? Lubię swoje miejsce na ziemi, kocham język, którym mówię od urodzenia - ale czuję się obywatelką świata, a nawet wszechświata.

Może moje rozmyślania są chaotyczne, bezładne, nie zawsze łatwo ubrać je w słowa. Nie jestem też osobą "politycznie wyrobioną". Piszę jednak poruszona tym, co zobaczyłam... na Facebooku.

Koleżanka zaangażowała się w lokalną politykę, działa też w miejscowej radzie parafialnej. Kobieta w gruncie rzeczy sympatyczna, więc się nie odzywałam, nie komentowałam "wrzuconego" przez nią zdjęcia. A zdjęcie przestawiało jakiś fragment Lwowa, na którym to tle dużymi, wyraźnymi literami napisane było, że Lwów ileś tam wieków dłużej był własnością Polski i że Ukraińcy powinni o tym pamiętać.

No, kurrrde, zdenerwowalam się!

Kiedy skończymy z tą narracją: moje, twoje, więcej, mniej? Kiedy przestaniemy się segregować, nie pamiętając już nawet czasem, o co szło?
Było jak było, ale w ten sposób nigdy nie dojdziemy do zgody, za chwilę wybuchnie jakaś kolejna wojna. Czy nie lepiej zostawić to w spokoju? Mamy przecież otwarte granice, każdy może sobie do tego Lwowa pojechać, a nawet w nim zamieszkać. O ile wiem, nie zabrania się tam jeszcze mówienia we własnych językach, pielęgnowania własnych tradycji. Czy nie można współistnieć bez antagonizmów? Po prostu żyć?

Historia pokazała, że współistniały obok siebie różne nacje, dopóki nie przyszedł jakiś idiota i nie namieszał ludziom w głowach. A ludzie lubią, gdy ktoś za nich myśli...

Eeeeech...

Ale może ja głupia jestem i naiwna? Wymięknę w pierwszej lepszej dyskusji, ale głęboko czuję to, co napisałam.

Facebookowa agresja

Facebook strasznie schamiał.
Dawniej lubiłam tam zajrzeć, poczytać, popisać. Sporo z niego korzystałam, zawdzięczam mu na przykład spotkanie tak bardzo mi potrzebnych i pomocnych osób jak Pati Garg czy Ania Bajorek-Dołba. Częściowo tam odbywało się moje życie towarzyskie.
Od pewnego czasu, a szczególnie chyba odkąd zaczęła upowszechniać się tzw. sztuczna inteligencja, obserwuję zalew tandety, bzdur, miałkości i wspomnianego chamstwa.

A ostatnio nawet poczułam się zagrożona - na szczęście strach miał wielkie oczy.

Przeczytałam książkę o tym, jak traktowani są uchodźcy na granicy polsko-białoruskiej. Dzieją się tam rzeczy niezgodne z prawem, a nam media wmawiają fałszywy obraz rzeczywistości. Wprawdzie pewien mój znajomy, były policjant ze wschodniego województwa twierdzi, że i ta druga strona medalu nie jest taka, na jaką wygląda. i ja również zdaję sobie sprawę, że oceny i przedstawianie rzeczywistości bywają różne, niekoniecznie obiektywne. Jednakże "Jezus umarł w Polsce" Mikołaja Grynberga ogromnie mnie poruszył i sprawił, że gdy ujrzałam na Fb petycję Amnesty International o godne traktowanie imigrantów - nie namyślając się wiele, podpisalam ją.

Jestem świadoma, że petycja nie musiała być prawdziwa, ale stwierdziłam: a nuż...

Długo nie czekałam na reakcję innych ; zostałam zwyzywana od głupich bab, pomstowano na mnie, żebym wzięła sobie "ciapatego" do swojego domu i zobaczyła, czym to pachnie (hola, hola! nad przygarnięciem obcego rodaka też solidnie bym się zastanowiła, bo przyznać ludziom prawo do bycia ludźmi, nie oznacza naiwności)... Mój agresor przespacerował się po moim profilu, za każdym razem pod innym nazwiskiem (podejrzewam, że była to ta sama osoba), wyśmiał zdjęcia, stwierdził, że jestem tak brzydka, że aż żal patrzeć i zapytał, kto mi to zrobił - rozbawiając mnie tym niepomiernie.

Tym wszystkim nie przejęłabym się, ale zaczęła mi w pewnym momencie pracować wyobraźnia... A może to jakiś psychopata, przestępca... Przyznaję, zjeżyły mi się włosy na głowie.

Na szczęście po dwóch dniach napastnikowi się znudziło.
Koleżanka stwierdziła, ze być może to ktoś z reala, kto mnie zna, a nie miał odwagi zaatakować wprost. Niewykluczone.
Udało mu się, tak czy owak, trochę mnie przestraszyć.

Zarządziłam trzymanie gęby na kłódkę i czterokrotne zastanowienie się, czy warto cokolwiek pisać wszem i wobec.

poniedziałek, 18 listopada 2024

Dodupizm przewlekły, postępujący

 Czuję się beznadziejnie. Jestem zła, smutno mi i przykro.

Zła jestem na swoje wciąż, jak bumerang, powracające roztargnienie. Zgubiłam klucz do garażu, gdzie przechowuję opał. I jak ja się tam teraz dostanę?
Pilnuję się, uważam, staram się pamiętać, gdzie co odłożyłam. Nic nie pomaga, nieuchronnie przychodzi pięć minut nieuwagi... Mam siebie samej dość! Ile już posiałam w życiu rzeczy i pieniędzy!

Czuję dzisiaj, że zupełnie nie radzę sobie z życiem. Tyle jest do zrobienia, a mnie przez te nieszczęsne klucze zupełnie opuściła energia, boli mnie wszystko. Może te fizyczne odczucia to wina po prostu pogody? "Reumatyczni" mają prawo źle się dzisiaj czuć. Ale jestem maksymalnie wkurzona na tę swoją niewydolność i beznadziejność.
W domu mam tyle zaległości, a zanim je nadrobię, nawarstwiają się kolejne i kolejne. A tu jeszcze zbliżają się te znienawidzone świąteczne przygotowania. Dziś miałam ambitnie zagnieść ciasto na staropolski piernik z przepisu Margarytki ; nie mam siły, idę spać, chociaż dopiero po dwudziestej.

Jutro wywiadówka, znowu wrócę późno i nie będzie mi się nic chciało.

Czasami sobie myślę, że nie nadaję się do normalnego życia.
Chodząca, wiecznie zmęczona i nienadążająca beznadzieja.

Pogłaskajcie!

czwartek, 14 listopada 2024

Nie kosztem siebie czyli o tym, co moje.

 Jeszcze jedno pozwoliła mi zobaczyć ta cała scysyjka o "starą babę".

Rzekomo jestem nią, bo otwarcie mówię o swojej chorobie i trudnościach z nią związanych. Nie zamierzam jednak oszukiwać siebie ani nikogo, że odchorowuję sobotnią pracę na działce.

Doszłam do wniosku, że to przegrzanie (przy ognisku) na przemian z chłodem dnia sprawiło, że od początku tygodnia odczuwam wewnętrzne zimno. Jakieś dreszcze, spowolnienie, lekkie rozbicie. Wszystko to jest niespecyficzne, mało intensywne, ale ewidentnie pogarszające moje samopoczucie - a w zakładzie pracy  trzeba... pracować. Życzę sobie, aby ta praca nie była katorgą, skoro wykonana być musi. Mogę sobie pozwolić na swobodny tryb życia w domu, a nie na etacie.

Podjęłam decyzję, że rezygnuję ze zbliżającego się kolejnego wyjazdu. Jest już za zimno, nie służy mi to. I niech kto chce, nazywa mnie starą babą.

I wiecie... myślę sobie...

Wyłania się to, co "moje", klaruje się kolejność i ważność potrzeb. Klaruje się, że może właśnie Życie robi mi miejsce na sprawy bardziej mnie dotyczące, a zaniedbywane. W swojej mądrości mówi: "Daj sobie spokój z działką siostry, a dokończ wreszcie i podomykaj swoje sprawy".
Oczywiście to nie znaczy, że nie chcę już tam jeździć, nie chcę pomagać. Bardzo lubię to zachwycające miejsce, praca też jest miłą odskocznią od siedzenia przy biurku - ale już nie chcę być usłużna kosztem siebie.



Ze świeżych wiadomości - Pati Garg ogłasza zapisy na kolejny Rok Przebudzenia, a dla powtarzających ten kurs oferuje sporą zniżkę. Na tyle sporą, że zapragnęłam z niej skorzysta. Wiem, czuję, jak wiele dał mi mój pierwszy rok z Pati. Kolejny rok dałam sobie na zweryfikowanie tego, czego się nauczyłam, w codzienności, na "przetrawienie" i "uleżenie".
O, tak! Rok Przebudzenia naprawdę daje efekty i dlatego chętnie go powtórzę, pogłębiając i ugruntowując to wszystko, czego się nauczyłam do tej pory. Uczestnictwo w nim to nie tylko pożytek, ale i wielka satysfakcja, radość, przyjemność, poczucie, że jest się z innymi w tej samej "bajce".
Budżet mam napięty, ale dam radę. Z czym już sobie nie dałam?

Jestem (i będę!) starą babą i basta!

 Ten ostatni, niewielki zresztą, ale znaczący konflikt z bratem i siostrą był mi... potrzebny.

Zobaczyłam wyraźnie, co mnie boli - to jasne. Przyjrzałam się, dlaczego boli, i znalazłem sporo cieni przeszłości. I ustosunkowałam się do tychże na nowych, własnych zasadach, jako samodzielna i niezależna dorosła osoba.

Wsparła mnie mocno znajoma, której się zwierzyłam. Wsparła mnie tak zdecydowanie, że aż sama nie wierzyłam, że tak mocno i stanowczo mogłabym stanąć po swojej stronie. Dobrze było poczuć własne prawo do bycia sobą i wyrażenia siebie. Ważna i cenna to lekcja.

Dziś już spokojniej myślę o tym zajściu z rodzeństwem. Siostra prawdopodobnie zażartowała sobie, w jej mniemaniu, lekko i niefrasobliwie. Nie podzielam jednak zupełnie jej i brata poglądu na sprawę, pozwalam sobie mieć zupełnie inny. Wiem, że mamy odmienną perspektywę i niech sobie każdy zostanie przy swojej, jeśli tak potrzebuje.

Empatia, wrażliwość to ważne dla mnie wartości. Sprawy egzystencjalne zawsze żywo mnie obchodziły. Obchodzi mnie postawa wobec przemijania, słabości, tego, co ostateczne. Te sprawy skłaniają mnie do refleksji i zatrzymują.

Na marginesie - właśnie dziś rozmawiałam z koleżanką, która świeżo straciła ojca po ciężkiej chorobie i nie zamierzam tego bagatelizować. Byłam z nią i jestem sercem w tym trudnym doświadczeniu. I będę, choćby pół świata nazywało mnie starą babą. Pana Jana (imię zmienione) znałam, miałam z nim bezpośrednią styczność. Dlaczego mam być obojętna na to, że zniknął spośród żywych? To oczywiste, że ludzie odchodzą, ale oczywiste też, że wszystko, co nas spotyka, budzi w nas emocje.

Tak, że jestem sobie "starą babą" i będę. I basta!

wtorek, 12 listopada 2024

Jeszcze kilka słów o tematach tabu

 Nie wiem, czy zaliczam się do szczególnie wrażliwych, wydaje mi się że znam sporo osób bardziej w tej kwestii zaawansowanych. Faktem jest jednak, że nieraz długo "trawię" sprawy, nad którymi inni już dawno przeszli do porządku dziennego.

Wlazła mi odrobinę do głowy ta ostatnio rozmowa o chorobach i umieraniu.
Zastanawia mnie... czy czasem tego tematu nie unika się... ze strachu? Strachu niekoniecznie uświadomionego.

Z moją siostrą nie rozmawia się o Mamie. Nie wspomina, chociaż wiem, pamiętam, jak mocno przeżywała Jej odchodzenie. Ostatniego zdjęcia Mamy, mój szwagier, który je widział, nie pozwolił pokazać swojej żonie, chcąc ją chronić, bo Mama na tym zdjęciu nie wyglądała pięknie ani przyjemnie. Bratu jednak, jak mi powiedział, coś kazało sięgnąć po telefon i utrwalić jej wizerunek. Nie wiedział jeszcze, że widzi Ją po raz ostatni. Widział Ją jako ostatni z Jej dzieci. Opowiadał potem, jak ciężko oddychała, chwytała go mocno za rękę. "Gdybym wiedział, że to już koniec, zadzwoniłbym do pracy, że się spóźnię" - żałował potem. Mama zmarła wkrótce po jego wyjściu z hospicjum (pandemia była, odwiedziny mieliśmy ograniczone, wynegocjowane i wyżebrane).
Brat coś jednak napomknął, a siostra zupełnie zamknęła temat.
Każdy radzi sobie z emocjami po swojemu - a może jej przez to jeszcze trudniej?
Siostra jest bardzo z charakteru podobna do Mamy: konkretna, nie dzieląca włosa na czworo, nie przepadająca za jakimś gadaniem o uczuciach, chociaż czasami w jej zachowaniach przebijała się wielka wrażliwość. Może to rodzaj obrony?

Druga siostra jest bardziej otwarta i z nią mogę swobodniej o tym wszystkim mówić. Mogę też z przyjaciółką, którą nazywam siostrą z wyboru.
Dobrze, że mogę.

Ale jest czasami bariera nawet między ludźmi najbliższymi pokrewieństwem.
Ameryki pewnie nie odkrywam.

poniedziałek, 11 listopada 2024

Niepopularne tematy

 Za bardzo się czasem przejmuję - ale się przejmuję.

Przedwczoraj byłam z rodzeństwem na działce siostry. Po drodze rozmawialiśmy sobie o wszystkim i niczym, wspomniałam o moich sąsiadach i gadka zeszła na "uroki" wieku emerytalnego - bo ci moi sąsiedzi to przeważnie emeryci, którzy mają "za dużo" czasu na zajmowanie się bzdurami.

Siostra półżartem wytknęła, że i ja zdradzam pierwsze oznaki starości. "Bo ty, Marta, gadasz o swoich chorobach, o tym, że ktoś umarł...".
Ubodło mnie to nieco, przyznaję, ale i zastanowiło.

Nie chciałabym, aby tego typu sprawy były jedynymi, jakie mnie zajmują, ale też - czy potrzebuję udawać, że nie istnieją?

Gdy przyszłam do pracy jako dwudziestotrzyletnia dziewczyna, dziwiły mnie słyszane między sporo starszymi koleżankami rozmowy. No właśnie - pogrzeby, choroby, dom. Dziś mniej się dziwię, a więcej rozumiem.

Przesada w niczym nie jest wskazana, sądzę też, że mając szersze zainteresowania (a ja mam), nie jesteśmy zagrożeni monotematycznością. Czy jednak ta smutniejsza, prozaiczna strona życia nie jest jego naturalnym elementem? Czy mam udawać, że nie, ależ skąd, nie jestem wcale poruszona śmiercią pięćdziesięcioletniej znajomej, z którą wiele razy rozmawiałam, której ojciec (też już pod drugiej stronie) wynajmował mi kiedyś mieszkanie? Czy mam ukrywać, jak bardzo poruszyła mnie ciężka choroba, która w piorunującym tempie zabrała koleżankę z pracy, uprzednio fundując jej tyle cierpienia? Mam tłumić emocje po odejściu najbliższych?

Jeśli ktoś opowiada, że jego też boli tu czy tam, ale nie kwęka, tylko sobie radzi - to uważam, że takiej osoby jeszcze nic porządnie (i długo) nie bolało.
Mnie się już zdarzyło, że z obawą myślałam o przyszłości, że nie dawałam rady wykonać prostych czynności. Na szczęście były to tylko epizody, ale na tyle mocne, że po prostu nie były, nie są mi obojętne.

Nie szukam współczucia, gdy czasem powiem o chorobie. Dzielę się tym, co mnie porusza, tak samo jak powiedziałabym o zachwycającym mnie obrazie, oburzającym zdarzeniu, zabawnej przygodzie. Temat jak każdy inny, czasem ważniejszy, a innym razem niewart wspomnienia.

Dziś nie wiem, z jakiego powodu czuję zawroty głowy. Łagodne, ale kilka razy zatoczyłam się w kuchni. Przeszłam nad tym do porządku dziennego, ale w chwili, gdy miało to miejsce, poczułam irytację, bo wolałabym być w pełni sprawna, szybka, skuteczna, zamiast uważać na swoje ruchy i każdą pracę wykonywać w zwolnionym tempie. Mam udać, że tak nie było? Mam nie pomyśleć z obawą, że to może coś znacznie więcej niż tylko zawrót głowy? Nie, nie produkuję czarnych myśli na zapas, ale nie będę się oszukiwać, że nie są moim udziałem poważne schorzenia i że nikt mi nie obiecał, że się nie zaczną pogłębiać.

A rodzeństwo? No, cóż... zawsze byłam od nich inna, inną miałam wrażliwość i zupełnie inne doświadczenia. Nie zamierzam brać sobie zanadto do serca tej naszej różnicy zdań, ale wiem, że to jest pewna bariera i porozumienia tu nie znajdę. Na szczęście znajduję gdzie indziej.

niedziela, 10 listopada 2024

Co za ludzie!

 Na tym spotkaniu z koleżankami było miło, a moje obawy co do D. nie spełniły się.

Kontakt się wznowił, ale jestem uważna na moje granice. Ona chyba tak samo. Jesteśmy w kontakcie, ale z zachowaniem odrobiny dystansu. Po prostu trochę rzadziej, trochę mniej...
D. podjęła ważną i trudną życiową decyzję. Wspieramy ją psychicznie.

Lecz ogólnie - chyba staję się aspołeczna.
Dawniej miałam więcej życzliwości dla innych, więcej zaufania. Nie lubiłam tak powszechnego utyskiwania, jacy to ludzie są niedobrzy i miałam mnóstwo kontrargumentów. Nadal zresztą twierdzę, że spotkało mnie naprawdę wiele aktów bezinteresownej życzliwości od innych.

Ale im więcej przybywa mi lat, doświadczeń, relacji - tym bardziej się upewniam: tam gdzie ludzi jest więcej, tam zawsze pojawią się animozje, różnice zdań konflikty. Jedni potrafią je rozwiązywać pokojowo i nie tracić przez to więzi, a inne więzi, niestety, idą w odstawkę.

Chciałabym żyć w zgodzie z sąsiadami, mieć relacje  niczym w rodzinie, bo mieszkamy tuż - tuż, obok siebie, w jednym domu. Czemu nie miałoby być miło i serdecznie?

Ale nie da się!

Wysłuchuję gadania jednych na drugich. Osoba, która sama jest nieźle ciekawska, piętnuj wścibstwo innej, wypowiadająca się z dezaprobatą na temat kogoś, kto obgaduje innych, sama robi to z wielkim upodobaniem.

W moje usta włożono niedawno coś, czego nie powiedziałam, i choć to bzdura, błahostka, pozwolę sobie to dla zilustrowania  opisać.

Syn zamówił przez internet  nowy fotel, do swojego biurka. Ogromny karton po fotelu wyrzuciłam do kontenera na śmieci - bo gdzie niby indziej?

Na drugi dzień sąsiadka T. mówi do mnie: "Wiesz, Iksińska (z zarządu wspólnoty mieszkaniowej) czepiła się, że wyrzuciłaś ten karton, bo makulaturę zbierają pod kościołem (bardzo blisko, ale jednak trzeba podejść) i tam można wynieść". Postukałyśmy się w głowę obie na te wymysły, coś tam skomentowałyśmy i zapomniałam o sprawie. Na drugi czy trzeci dzień T. zaczepia mnie pod domem: "Marta, powiedziałam Iksińskiej, że ty powiedziałaś, że skoro ona coś tam wyrzuciła, to i ty możesz". I co teraz myśli Iksińska na mój temat? W co wierzy?

Oczywiście do otwartej konfrontacji nie doszło, bo takie sprawy u nas załatwia się gadaniem za plecami. A ja postawiona jestem w nieprzyjemnej sytuacji, bo nie chcę być skłócona z najbliższą sąsiadką. Czy T. łaskawie nie mogłaby wypowiadać się za siebie?
Uznałam, że na taką bzdurę szkoda tracić czasu i energii i nie zareagowałam.

Inna sytuacja, z innej beczki: Poszłam kiedyś do piwnicy, która znajduje się u nas w osobnym budynku po starej kotłowni. Za chwilę aż podskoczyłam w wrzaskiem, bo za plecami usłyszałam czyjś głos. T. przyszła zobaczyć, kto łazi po piwnicy, bo córka jej doniosła, że widziała światło w okienku. Nożżżż, ja pierrrniczę, jaka troskliwa!

I trzecie zajście, które mnie wprost rozsierdziło, ale i szczerze rozżaliło: T. zadzwoniła do mnie w piątek, gdy byłam w pracy, z pytaniem, czy mój syn jest w domu. Akurat tego dnia miał wyjątkowo później miał wyjść do szkoły, więc potwierdziłam. "A bo twój kot gania koło domu i miauczy, wskakuje mi na parapet, żeby go wpuścić. Szkoda go". Gdyby tylko to powiedziała - o.k.,ale padły dalsze słowa: "Są już na podwórku pomysły, żeby go gdzieś wywieźć". Spytałam zatem, kto taki mądry. "Nie mogę powiedzieć". W porządku, może ktoś obok słuchał, wiec tylko rzuciłam w słuchawkę coś o debilach i zakończyłam rozmowę, aby skontaktować się z synem.
Na drugi dzień, wczoraj pracowałam na działce mojej siostry. Pracę przerwał telefon od T. (że też był zasięg!). "Marta, jest twój syn (nie było go w domu)? Bo twój kot znowu gania i miauczy, szkoda mi go". Wyjaśniam kobiecie, że kot jest przyzwyczajony do wychodzenia, kiedy mu się podoba i z samego rana miauczał wnieobogłosy, że chce na dwór. "Nic mu nie będzie" - uspokajałam. "Ale on po parapecie łazi, okna mi brudzi". Jak najbardziej rozumiem, że można się o to zdenerwować, ale znowu padło: "Mówiłam ci, jakie są pomysły...". Znowu zapytałam, kto na ten pomysł (pozbyć się kota) wpadł i uslyszałam to samo, co poprzedniego dnia. Z głupia frant dopytałam: "A jak przyjdę do ciebie zapytać, to powiesz mi po cichu?". "Nie, nie powiem".

Ha! To już mam całkiem wyraźne przypuszczenia, kto może być autorem "pomysłu". T. pierwsza - i struga w żywe oczy wariata.

Niech to szlag! To miejsce, tych ludzi małostkowych i obłudnych, tę nieżyczliwość.

Co za czasy, co za ludzie! Wszystko przeszkadza! Każdy tu prawie pochodzi ze wsi, a za złe ma psa, kota, drzewa, które urosły wysokie i "stwarzają zagrożenie". Na jakim ja świecie żyję?

Czas chyba przestać się bawić w sentymenty i grzeczności. Awansuję do  miana wrednej sąsiadki, co to bez kija nie podchodź, ale może w zamian przestanę wysłuchiwać gadania o rzeczach, których do niedawna ani by mi do głowy nie przyszło roztrząsać.

Już raz powiedziałam jednej w oczy, co myślę o jej zachowaniu wobec Andzi z naszego podwórka. Mogę czynność powtórzyć, nie muszą mnie wszyscy kochać.
Chciałabym tylko umieć zrobić to z klasą, by nie mieć sobie nic do zarzucenia. Na razie kipię złością.

niedziela, 3 listopada 2024

Wdrażam

 Jeszcze jeden szybciutki pościk, zanim wyjdę z domu.

Słuchałam wczoraj Pati i wdrażam to, czego się dowiedziałam.
Znałam już ten materiał, tę treść, ale wiadomo, że wiedza nie utrwalana i nieodświeżana idzie jakoś w zapomnienie. No i podobnie jak z gimnastyką czy zdrowym odżywianiem: wszystko się wie, a życie swoje... Dlatego warto wracać i wciąż na nowo wdrażać - aż wejdzie w nawyk.

Uprzytomniam sobie, jak bardzo tryb przetrwania był mi bliski. Uświadamiam sobie, jak często i jak bardzo - i jak zupełnie niepotrzebnie spinam się w ciągu dnia. Rzeczywiście odruchowo nie tylko spłycam, ale wręcz wstrzymuję oddech. Przyszło mi na myśl dzisiaj, gdy to zaobserwowałam, że to zupełnie, jakbym gotowała się do skoku albo odparowania ciosu. Walka i ucieczka! A brak porządnego oddechu - zamieranie, będące jedną z trzech atawaistycznych reakcji obronnych (walka, ucieczka, zamieranie w bezruchu).

Bezcenna jest wiedza, którą zdobywam, staram się z niej korzystać, choć jeszcze (jak widać - różnie mi to korzystanie wychodzi.

Rozluźniałam dzisiaj to moje oddychanie i ciało, kiedy tylko zauważyłam potrzebę. Jestem zadowolona z efektów.

Życie towarzyskie

Drgnęło coś w zawieszonym ostatnio życiu towarzyskim. Aśka (Kaśka, Baśka, Zośka - wstaw dowolne) zaprosiła do siebie mnie i... D.

No i troszkę mnie to zastanawia. Oczywiście pójdę z wizytą, bo brakuje mi tego, ale jak sobie poradzić z D., z moimi mieszanymi uczuciami?

Zdarzały mi się sytuacje, gdy uczciwie decydowałam się kogoś przeprosić za swoją impulsywność, przyznać, że byłam niesprawiedliwa, źle oceniłam czy zrozumiałam sytuację i po prostu nie miałam racji.
To jednak nie tego rodzaju sytuacja i - o dziwo! - jest tym trudniejsza. Łatwiej byłoby przyznać się do błędu.

A tymczasem nie czuję się w błędzie. Nic nie zmienia faktu, że zaczęły mnie coraz bardziej drażnić zachowania i cechy D. Uważam, że ma do nich prawo, wolno jej być sobą, ale mnie to już po prostu nie odpowiada.

Ciekawa jestem, czy dojdzie dzisiaj do konfrontacji czy też sprawa zostanie zamieciona pod dywan. A może po prostu pozostać z D. na dystans, ale wrogości? Jak najbardziej mogę z nią porozmawiać przez godzinkę czy dwie, ale obawiam się, że ona to potraktuje jak zaproszenie do zacieśnienia kontaktów, a ja nieszczególną mam na to ochotę.
Więc co? Migać się? Kłamać? "Nie mieć" czasu? Nie chcę jej wyznawać, że wkurza mnie jej bezsensowne czasem paplanie, brak trzeźwego spojrzenia na samą siebie i własne problemy? Myślę, że to zbyt ostro i nieżyczliwie, nie chcę jej tak ranić.

Ano, zobaczymy... Dopijam herbatę i zbieram się do wyjścia.

Ograniczam wizyty w szmateksie, ale ostatnio pozwoliłam sobie, bo miałam konkretny cel. Zamiast celu zdobyłam fajną koszulową bluzkę w kolorach, które pozwolą ją dopasować do wielu innych. We wzorze na materiale jest i czerwień, i zieleń, i błękit. Dopiero po zakupie zorientowałam się, że wzór przedstawia tak modne jeszcze bardzo niedawno, wszechobecne we wzornictwie tekstylnym liście monstery (nie żebym zaraz za modą goniła...). Bluzka fasonem nawiązuje do tuniki, więc bardzo dobrze wygląda noszona na wierzch spodni, co lubię.
No to się wystroję. Uwielbiam, gdy mi ubiór "w duszy gra".

Jak się nauczę "zamazywać" gęby na fotkach, to może czasem coś tu wrzucę ze swoich kreacji.
Jestem ciucharą, jak mawia moja bratowa.

sobota, 2 listopada 2024

Tryb przetrwania

Słucham sobie - nie pierwszy raz, ale potrzebuję sobie czasem coś powtórzyć - o trybie przetrwania. Uważam, że właśnie tu tkwi źródło kłopotów, o których do znudzenia ostatnio piszę.
Ogromnie cenię autorkę filmiku, bo właśnie dzięki niej wpadłam na właściwy trop, aby poprawić swoje życie. Właśnie ona pokazuje, że można pracować nad sobą bez przysłowiowego bata, strofowania i musztrowania siebie. Pokazuje, że samodyscyplina to nie to samo, co tzw. pruski dryl.
Wrzucam link, bo rozpowszechniania wartościowej wiedzy nigdy dość. A nuż komuś potrzebującemu pozwolę dotrzeć do tej wspaniałej specjalistki.
Mało która tak ze mną rezonuje. Z całego serca polecam!

piątek, 1 listopada 2024

To informacja!

Nie ukrywam: zaciekawiona jestem sobą i dlatego może za dużo (jak dla kogo), zbyt "upierdliwie" piszę o sobie, o przemyśleniach i "Amerykach", które odkrywam o sobie, życiu, ludziach. Zawsze tak miałam, że lubiłam pogrzebać we własnej duszy, a im bardziej jestem świadoma, doświadczona i doedukowana, tym bardziej ta podróż w głąb jest fascynująca.

Od dziecka, niestety, wciąż dawano mi do zrozumienia, że coś ze mną nie tak, że powinnam być inna. Nie miałam pojęcia, jak bardzo to może zapaść w duszę, w umysł. Jak bardzo to daje o sobie znać w codziennych sytuacjach. Rosłam w przekonaniu, że powinnam inaczej, lepiej, więcej. Rosłam też w buncie, bo część wymagań naprawdę mnie przerastała i - jak odkryłam dużo później - przeniosłam to poczucie na inne obszary życia. Byłam chyba wrażliwym dzieckiem - tak wnioskuję z różnych wspomnień, więc i piętno jest tym silniejsze. Moja ciocia, z którą mam możliwość i szczęście rozmawiać od serca, stwierdziła, że jako najstarsza z rodzeństwa przeżyłam najwięcej traum, najwięcej pamiętam, dlatego mam więcej kłopotów ze sobą niż oni.

Na marginesie - kłopotów??? A może wglądów, świadomości, wiedzy?

Miałam dużo obciążeń, ale już daruję sobie ich opisywanie, bo nieraz o tym wspominałam.

Najsilniej dały o sobie znać w małżeństwie, bo podobno związek jest istnym papierkiem lakmusowym dla takich spraw. Tu również pominę zawiłe opisy (może innym razem, jeśli mnie najdzie potrzeba) i to właśnie ten związek - porażka skłonił mnie do poszukiwań, które z czasem przebiegały coraz mniej po omacku. "Zaliczyłam" po drodze świetną panią psycholog, która rzuciła sporo światła na tę moją drogę, a potem, już po rozstaniu, zaczęłam samodzielnie poszukiwać odpowiedzi na swoje pytania.

Zaczęło się od banału, próby wypełnienia pustki po związku i poradzenia sobie z tym, a potem, jak to w internecie, odnajdywałam nowe i coraz to nowe treści. Przypadkiem i celowo odnajdowałam odpowiedzi, wskazówki, tropy.

Rosła we mnie potrzeba, aby nie tylko wiedzieć, ale i poprawić jakość swojego życia. Nie byłam zadowolona ze swojego sposobu funkcjonowania, z wiecznego zmęczenia, odkładania na później zadań, piętrzących się zaległości. Z tego, że miałam marzenia, pragnienia - a na przeszkodzie wciąż stawały takie uprzykrzone przyziemne sprawy.

Powoli odnalazłam pomoc i wsparcie właściwych osób. Wychodzę z różnych problemów, choć jest to proces powolny i często budzący zniecierpliwienie. Mam już jednak więcej życzliwości dla siebie, co traktuję jako sukces. Różne niepowodzenia jestem już w stanie traktować nie jako powód do karania i besztania siebie, ale naukę.

Właśnie wczoraj "dałam plamę". Zamiast, według dawnych przyzwyczajeń, wściekać się na siebie i rzeczywistość, przyjrzałam się wszystkiemu, co mnie do tej sytuacji doprowadziło. Zauważyłam, jak bardzo ten schemat powtarzam i jakie to ma skutki. Nie dałam się złym, pozbawiającym energii myślom.

Myślę, a raczej pomyślałam właśnie teraz, pisząc, że wielki sens ma odebranie tak wielkiego znaczenia temu, co nas ściąga w dół zamiast budować.

Przypomina mi się, jak sama mawiałam synkowi: jedynka w szkole to nie kara, lecz ważna informacja.