niedziela, 29 grudnia 2024

Synuś!

Synuś skończył dziewiętnaście lat.

Mój kochany!

Wszystkiego, co najlepsze, Miśku!

Nie ocenię swojego macierzyństwa jak koleżanka, która uważa, że zrobiła dobrą robotę. Na pewno nie jest to moje macierzyństwo wolne od błędów - czasami ewidentnych. Na pewno też byłam i jestem najlepszą matką, jak potrafię.
Kocham macierzyństwo.
To nie robota, to nie zadanie - to dar i doświadczenie. Ocean doznań i przeżyć. Kosmos. Metafizyka nieraz.

Nożżż, kurrrde! to miłość!

Dziękuję, Synusiu. Mój tyci-maluci, metr osiemdziesiąt pięć :)

Pożytki i uroki rozprzężenia

To niesłychane, jakie rozprzężenie zapanowało w naszym domu. Chodzimy spać nad ranem, śpimy do południa... i dobrze nam z tym.
Chyba podziękuję losowi za chorobę i długie wolne od pracy. Potrzebowałam - bardziej niż mi się wydawało - zatrzymania się i nieograniczonego czasu dla siebie. Może jestem leniem, ale dopiero po tych trzech tygodniach niemal totalnej laby czuję coś jakby regenerację. Pomijam zawroty głowy, ale zupełnie "na spontanie" upiekłam wreszcie piernik staropolski, ogarniam mieszkanie - po prostu zaczyna mi się chcieć coś robić. Tak na luzie, bez przymusu i presji, by ze wszystkim zdążyć.
Gdy chodzę do pracy, doba jest za krótka! Wiem, jak to głupio brzmi, przecież ciężko nie pracuję, ale presja i przytłoczenie to jakieś moje szkodliwe zaprogramowanie. Teraz mogę pisać, rozmyślać, piec ciasta i nie czuję wyczerpania. W międzyczasie dużo odpoczywam, znajduję czas na serial (bardzo fajna ta "Ania nie Anna") i książkę, szaleję na blogu. Oj, jak dobrze!

Nieraz o tym czytałam i chyba było to moim udziałem: boimy się, że stanie się coś złego, gdy się zatrzymamy. Że runie porządek, zawali się świat. A to nieprawda! Pusta przestrzeń naturalnie się wypełnia, naturalnie po bezczynności pojawia się ochota i energia na działanie, a po ciszy - na przykład - chęć na muzykę. Ot, baterie muszą się naładować.

Nie ufałam temu, zdawało mi się, że muszę... ciągle coś muszę. Trudno się wobec tego dziwić, że tak nie cierpię musieć.

Trudno się dziwić, że lubię być w szpitalu, skoro trafiam do niego zmęczona codziennością.

Jeszcze by mi się ze trzy tygodnie na tę regenerację przydały ;)
Nie ma tak dobrze, po sylwestrze wracam do pracy. Staram się nie "wczuwać" za mocno (a chyba właśnie wczuć się warto, według nauczania różnych guru psychologii), ale to jak powrót do klatki.

sobota, 28 grudnia 2024

Presja środowiska

Czasu dla siebie, na różne rozmyślania, czytanie, pisanie mam teraz od groma, więc korzystam.

Trochę tęsknię do ruchu, większej aktywności, ale ciało niedomaga, chodzę niczym po rozkołysanym statku, buja mnie na prawo i lewo. To zniechęca.

Szykuje się "latanie po lekarzach". Ha! trudno!

Urozmaicam sobie tę bezczynność częstym konwersowaniem z najlepszą przyjaciółką przez telefon.

Przyjaciółka jest schorowana, tuż po dwudziestce się zaczęło, choroba jest przewlekła i postępująca, mocno ją ogranicza. Reumatyzm bywa naprawdę drastyczny i bardzo bolesny.

Dziś odważyła się... nie przyjąć księdza po kolędzie. Na wsi i w małym miasteczku, na naszym Podkarpaciu to naprawdę awangardowe.
Wsparłam ją chwaląc, że postąpiła mądrze, bo po prostu zadzwoniła do księdza ze swojej parafii i szczerze się z nim rozmówiła, że nie ma siły przygotować mieszkania, że domownicy jej nie wspierają, że ją to krępuje... Ksiądz zrozumiał.
A w tej parafii - i nie tylko w tej - proboszcz ma naprawdę wiele do powiedzenia, w czasie mszy potrafi napiętnować imiennie osoby, które wyłamują się z obowiązujących zasad.

Ja w tym roku też daję sobie spokój z kolędą.

Koleżanka przyjaciółki, bliżej Polski centralnej, zdziwiona skomentowała, że u nich to już zupełna normalka, że kto nie chce, księdza nie przyjmuje, i nikt nie jest tym zbulwersowany.

W moim regionie żyje się jeszcze mocno tradycyjnie. Przekonałam się jednak, że i tak jest już "postępowo", gdy mi pewien Najlepszy Kolega relacjonował, jaką sensację w jego miejscowości wzbudziły moje u niego odwiedziny. A cóż dopiero odmówić duszpasterskiej wizycie ; huczałoby we wsi!

Żałosna historia z J.

 Jakoś mnie wzięło na pisanie o "moich" facetach.

Był jeszcze jeden - J.

J. smalił cholewki do mojej koleżanki. Ona nie była nim zachwycona, traktowała go jak kolegę i w końcu powiedziała mu o tym wyraźnie. Potem wyjechała na jakiś czas, a J. nagle zaczął okazywać mi zainteresowanie. Było mi miło, długo już byłam sama i brakowało mi ciepła.

Szybko jednak zaczęło się wszystko komplikować.

Na początku J. bardzo mnie wzruszył, bo miałam wrażenie, że ktoś głębiej zajrzał mi w duszę i dostrzegł coś, co bardzo ukrywałam. Dziś myślę, że to mógł być zupełny przypadek. Jednak poczułam się wdzięczna, rozbrojona, otwarta. A jak człowiek otwarty, to i na zranienia bardziej podatny.

Od tego wzruszającego wizerunku J. migiem przeszedł w zupełnie inny, zaskakujący mnie i ogłupiający.
Zaczęły się bynajmniej nie subtelne nagabywania seksualne, testowanie moich reakcji. Byłam wypytywana, czy śpię "w piżamce" i co mam pod piżamką, sondowana, czy pozwoliłabym mu zostać u siebie na noc, gdy rozstawaliśmy się pod moim blokiem po spotkaniu. Pytania były kłopotliwe, powodowały, że czułam się niezręcznie.

Dziś śmiało powiem: byłam głupia, trzeba było krótko i stanowczo z takim. Ale to były czasy, gdy jeszcze rządziło mną przekonanie pt. "coś nie tak z tobą!".

Nie poznawałam J., który wcześniej pokazywał się jako pogodny, koleżeński i szarmancki - wręcz harcerzyk.

Po rozmowach telefonicznych, kiedy zaczynał te swoje - pożal się Boże - flirty, czułam zmęczenie i obolałość całego ciała. I ciągle myślałam - durna! - że coś ze mną nie tak, że nie umiem prowadzić relacji, że jakaś jestem ułomna i nie radzę sobie jak inne kobiety.

Dziś uważam, że miałam być wyłącznie "zapchajdziurą" po koleżance.

Kiedyś właśnie u niej, gdy już wróciła z zagranicy, zgadało nam się o nim. Opowiedziałam, że podobno jest chory i pewnie dlatego nie odpowiedział na mój telefon. Spontanicznie wystukałam wtedy jego numer na klawiaturze, ale odpowiedziała mi cisza. Nie przejęłabym się tym, gdyby nie to, co zdarzyło się za chwilę. Za chwilę podobnie spontanicznie zadzwoniła do niego koleżanka. Odzew był natychmiastowy, a ja poczułam się, jakby mnie ktoś strzelił w twarz.

I nadal nie słuchałam siebie, ale wyręczył mnie J., który w końcu oznajmił mi, że jestem zbyt "uczuciowa" i nie chce mnie skrzywdzić. Zabolało odrzucenie, choć dziś uważam, że stało się najlepiej.

Potem jeszcze się czasami odzywał, bo umówiliśmy się, że zostajemy w przyjaznych stosunkach. Szczytem wszystkiego było, gdy będąc pod wpływem alkoholu (z czasem przekonałam się, że i z alkoholem jest mu za bardzo po drodze) zaczął się podczas rozmowy telefonicznej... masturbować, przyznając się do tego bezczelnie. W międzyczasie zwierzał mi się, jak to on, biedaczek, już dawno nie współżył.
W końcu poszłam po rozum do głowy i opieprzyłam go porządnie, bo "k...a! ileż można?!".

A potem nastąpiło jakieś jego spotkanie z koleżanką. Jedno, drugie... wreszcie zostali mężem i żoną. Ona pewnie była sfrustrowana samotną walką z przeciwnościami losu, których trochę się jej nazbierało. Ja się jeszcze zastanawiałam, co ona ma w sobie, że "zasłużyła" na jego szacunek i zainteresowanie...

Klituś-bajduś!

Szybko zaczęło się psuć w tym związku. I on, i ona mają swoje deficyty, bo w końcu do tanga trzeba dwojga, a do dramatu - aktorów. Z J. wylazł dyktator, przemądrzalec, ktoś, kogo w moim regionie nazywają "mękoła". Uparciuch i szantażysta emocjonalny. Oszołom zamęczający wszystkich mędrkowaniem o polityce (a intelekcik cieniutki!). Ona, jak się okazało zupełnie nie umiała się z nim porozumieć i w pewnym sensie okazała się podobna do mnie, a więc nie wierząca, że jest o.k. taka, jaka jest, łatwa ofiara.
Koniec końców, po kilku latach i ona powiedziała "dość!". Czekają na termin rozprawy rozwodowej.

A ja sobie myślę: chwała Bogu, że mnie nie chciał!

I zdecydowanie bardziej dowierzam dziś swoim odczuciom.

Choć jeszcze sporo jest do naprawienia w kwestii pewności siebie, jestem na dobrej drodze.

Moja prawda.

Jest takie bardzo rozpowszechnione przekonanie - jak wiele przekonań, powielane bez osobistej refleksji nad nim. Mianowicie, że przyjaciołom, ludziom bliskim nie trzeba się tłumaczyć, niczego wyjaśniać.

Zgłaszam sprzeciw! Nikt nie jest mną, a ja nie jestem nikim innym niż mną. Zatem od nikogo nie mogę oczekiwać, że będzie myślał i czuł identycznie jak ja, że identycznie zrozumiemy te same słowa, zdarzenia, sytuacje.

Niektóre moje koleżanki niemal stukają się w czoło, że mogłam być z R. i jeszcze dobrze go wspominać. Nie mają pojęcia, co dla mnie znaczyła zmiana schematów i starych wzorców, które wypróbowałam w tej relacji (bo związkiem tego nie nazwę).

To oczywiście nie znaczy, że była to zdrowa relacja i właściwy mężczyzna, ale...

Właśnie z nim przetestowałam, jak to jest nie czepiać się kogoś, bo chwilowo nie zwraca na mnie uwagi, ale spokojnie zająć się sobą. I zobaczyłam wyraźnie, jak skuteczna to postawa, że R. nie zniknął tylko dlatego, że na moment oddaliliśmy się od siebie.
Z nim przećwiczyłam obronę swoich granic, gdy zapraszałam do domu, gdzie byliśmy właśnie razem, koleżankę, pomimo, że on nie wydawał się zachwycony. Z nim trenowałam spokój przy pilnowaniu swojej przestrzeni. I z nim przekonałam się, że to w porządku i wcale relacji nie osłabia. Z nim uczyłam się rozmawiać, bo wcześniej, w małżeństwie, komunikacja fatalnie kulała, ja byłam niecierpliwa i wybuchowa, a mąż złośliwy i uparty.
Z R. poczułam - pomimo wszystkich oczywistych argumentów przeciw byciu razem - że naprawdę fajnie może być między dwojgiem ludzi, że można się przytulić do kogoś, bez lęku, że usłyszy się warknięcie: "Odejdź!" (takim warknięciem raczył mnie pan mąż). Że bliskość może sprawiać przyjemność, a nie ból. Poczułam jak super jest rozmawiać na tym samym poziomie, rozumieć nawzajem swoje poczucie humoru, umieć nazwać swoje emocje (mój mąż nie umiał, nie miał zasobu słów) i mieć wiele tematów do rozmowy.

R. nie miał problemu, żeby po jakimś konflikcie pierwszy wyciągnąć do mnie rękę i powiedzieć: "Sorry, jestem choleryk",  a mąż milczał obrażony przez kilka dni i jeszcze mnie odtrącał, gdy pierwsza chowałam dumę do kieszeni.

Inne porównanie: przychodzi kolega do męża, zagaduje mnie, wdaję się w rozmowę, a potem zbieram cięgi (słowne) od małżonka, że kolega nie do mnie przyszedł. Z kolei na spacerze z R. spotykamy jego kolegę, więc stoję na uboczu i czekam, aż się nagadają ; a R. woła: chodź do nas!
No, kurrrde! Niebo i ziemia!

Broń Boże, nie idealizuję R.. Na wygadanych czarusiów trzeba uważać, skromny i małomówny facet może okazać się bardziej wartościowy. Ten okazał się wręcz niebezpieczny, bo fałszywy. Jednak lepiej już po tej znajomości wiem, czego mi w związku potrzeba (muszą, muszą, muszą być rozmowy, komunikacja i pogoda ducha).

R. pił, okazał się bardzo nieuczciwy. Miał swój urok mimo wszystko, ciągle zabiegał o kontakt, dał mi dużo wsparcia w codziennych sprawach i nie tak łatwo przyszło mi się go pozbyć ze swojego życia, ale wreszcie się udało ; przyszedł moment, gdy poczułam, że wiem już wszystko, czego potrzebuję, aby bez żalu odpuścić tę relację. Nie chcę go już, ale nawet taka znajomość może przynieść coś pozytywnego. Mnie przyniosła, choć może jestem stuknięta.

Gdy teraz wspominam pozytywnie ten epizod, nie chodzi mi o niego - chodzi o mnie, o to, jaka mogę być z drugim człowiekiem. Sprawdziłam to i przekonałam się.

I to jest moja prawda.

czwartek, 26 grudnia 2024

Wyjątkowa

Zawsze uważałam, że relacja z dziećmi to relacja ambitna. Dzieci potrafią zadawać takie poważne, filozoficzne, zatrzymujące nas pytania.

Młodzież też.

Dziś syn się wygłupiał jak to syn:

- Mama, a co cię skłoniło do posiadania bachora?

Zatrzymało mnie to pytanie i zadumało. I wzruszyło.

- Co?... Wiesz... ogólna sympatia do "bachorów", oczywiście, a poza tym... Poza tym, synu - tak bardzo chciałam obdarzyć kogoś wyjątkową miłością, całymi jej pokładami, jakie nosiłam w sobie. Oczywiście, że są różne miłości, ale ta do dziecka jest absolutnie wyjątkowa!


Prawie spowiedź

 Więc tak... jasne, że od "więc" się opowieści nie zaczyna.

No, więc...

Obciążeń w moim życiu było sporo i nie bardzo mam ochotę nad każdym długo się rozwodzić.

Urodziłam się jako studenckie dziecko, w pierwszych miesiącach życia wychowywałam się w akademiku, gdzie przyjaciele rodziców pomagali im w rodzicielskich obowiązkach, które trzeba było godzić ze studiowaniem. Podobno na drzwiach pokoju wisiał grafik, kto kiedy przychodzi zajmować się małą Martą.

Z tego, co wiem (nie za wiele wiem), już od początku były ze mną kłopoty. Rozwijałam się zbyt wolno. Późno zaczęłam siadać, chodzić... Podobno miałam dziwny zwyczaj tłuczenia głową w ścianę. Lekarze podejrzewali mózgowe porażenie dziecięce, o czym dowiedziałam się dopiero przy okazji badań przed przyjęciem do szkoły średniej.
Były też inne kłopoty, bo w wieku około lat sześciu zaczęłam regularnie łapać zapalenia ucha środkowego - bardzo bolesna przypadłość. Rodzice nie dopilnowali tego jak należy, w rezultacie czego mam trwały, dosyć duży ubytek słuchu.
Stan zdrowia mocno zaważył na moim życiu. Nie byłam tak sprawna jak rówieśnicy, nie dorównywałam im w zabawach, na lekcjach wuefu wybierano mnie do drużyny piłkarskiej jako ostatnią.

Rodzice - pracownicy PGR-ów często się przeprowadzali z nami, dziećmi. Musiałam odnajdować się na nowo w kolejnych szkołach i środowiskach. Było to trudne, reagowałam buntem, wycofywaniem się. Inne dzieci bardzo mi dokuczały. Byłam bita, poszturchiwana, wyśmiewana. Miały miejsce sytuacje, które dziś uznano by za przestępstwo, a wtedy uchodziły łobuzom na sucho. Był w klasie chuligan rzucający w kolegów krzesłami, który złapał kiedyś chłopaka za włosy i tłukł jego głową o ścianę. To bydlę, bo nie nazwę go inaczej (pewnie da się to wytłumaczyć, ale nie czuję doprawdy potrzeby), odeszło w końcu do Ochotniczego Hufca Pracy i był to powód wielkiej ulgi, bo oczywiście lał i mnie.

Nie radziłam sobie z pisaniem, do dziś nie potrafię pisać szybko odręcznie. Przez kawał podstawówki zbierałam za to cięgi, uważana byłam za śmierdzącego lenia. Na szczęście wyróżniałam się inteligencją i oczytaniem, więc nie byłam całkowicie u nauczycieli skończona. Jednak narastała moja niechęć do rówieśników, nie radziłam sobie w zabawach, które w tamtych czasach były głównie ruchowe (wszak nie było smartfonów ani internetu), nie nadążałam, więc coraz bardziej odchodziłam w swój świat. Czytałam mnóstwo książek, dużo czasu spędzałam samotnie. Nie znaczy to, że nie miałam koleżanek, ale byłam jednak dość osobna, z boku.

Nauczyciele nie rozumieli mnie, zresztą śmiem twierdzić, że niektórzy z nich przenigdy nie powinni zostać pedagogami.
Rodzice? Rodzice oczekiwali, że będę taka... jak oczekują. Miałam się dobrze uczyć, być posłuszna - typowe rodzicielskie wymagania, ale egzekwowane w fatalny sposób. Pamiętam dużo przemocy fizycznej. Mama była osobą wybuchową i niecierpliwą. Złapała kiedyś mnie, dziesięciolatkę za włosy i z całe siły cisnęła mną o stół, bo nie radziłam sobie z prasowaniem. Potrafiła przyłożyć tym, co jej wpadło w ręce: rurą od odkurzacza, twardym drewnianym kapciem po głowie. Potrafiła kopnąć albo zdzielić kablem. Nigdy nie przyznała się do błędu i nadmiernej porywczości, dopiero po wielu, wielu latach powiedziała z irytacją: "Myślisz, że jestem z siebie dumna?!". Mój ojciec po powrocie z wywiadówki sprał mnie kijem za złe wyniki w nauce. Próby zrozumienia dziecka, poznania powodów jego zachowania nie było. Dzieci miały być posłuszne i nie przynosić rodzicom wstydu.

Na marginesie - byłam chyba dość wymagającym, wrażliwym dzieckiem, o czym nikt nie miał pojęcia.

Skutkiem problemów z rówieśnikami zaczęłam coraz bardziej się od nich odsuwać. W pewnym momencie zaistniała też przemoc seksualna, "niewinne" zabawy w obmacywanie, rozbieranie dziewczyn w szatni. Napadł kiedyś na mnie chłopak z sąsiedztwa, gdy wracałam pieszo ze szkoły... Chłopcy stali się wrogami i prześladowcami, trzymałam się od nich z daleka. Z czasem stali się dla mnie istotami z obcej planety, nie wiedziałam, o czym i jak się z nimi rozmawia, gdy w pierwszej klasie liceum koleżanka chciała zapoznać mnie ze swoim kolegą, odwróciłam się i uciekłam pod byle pretekstem.

Nie chodziłam na żadne potańcówki ani dyskoteki, choć koleżanki namawiały. Wstydziłam się, że nie umiem tańczyć, bo po domniemanym porażeniu (które okazało się po latach zupełnie inną chorobą) mam kłopoty z utrzymaniem równowagi. Brakowało mi też, rzecz jasna, treningu.

Kobiecość po prostu wyparłam, czułam się zupełnie nieatrakcyjna i przyjęłam pozę, że mam to w nosie. Do dziś zresztą pozostało mi nieco tej nonszalancji.
Budząca się kobiecość też była w moim domu przedmiotem niewybrednych żartów, więc się jej po prostu wstydziłam. Gdy się wydało, że podkochuję się w chłopcu z klasy, słyszałam równie "dowcipne" komentarze. Póki mieszkałam z rodzicami, nigdy nie przyprowadziłam do domu żadnego chłopaka, zresztą skąd miałabym go wziąć, skoro się chłopaków bałam i traktowałam ich jak idiotów. 

Dopiero pod koniec liceum poczułam, że nie tak chcę żyć, że pozbawiona jestem tylu atrakcji, jakie niesie młodość, towarzystwo przyjaciół, wspólna zabawa. Zaczęłam trochę wystawiać nos ze swojej nory, ale nie szło to łatwo. Nie nadążałam, źle słyszałam, nie kontaktowałam, niezbyt byłam przystosowana do otoczenia, które znowu po maturze musiałam zmienić. W studium pomaturalnym byłam przedmiotem śmiechu i kpin. Bardzo źle wspominam tę szkołę i miasto, gdzie czułam się ogromnie samotna.

O seksualności trudno się pisze publicznie, bo zawsze uważałam to za wybitnie intymną sprawę. Doświadczenia były złe - pierwsze to przemoc, więc się wycofałam z nawiązywania relacji. Drugie, znaczące, też niezbyt pozytywne, chociaż dzisiaj potrafię się do tego wspomnienia uśmiechnąć. Nie umiem o tym otwarcie mówić, ale boleśnie zderzyły się z rzeczywistością moje złudzenia i marzenia, że poznaję kogoś pomaleńku, że najpierw ze sobą dłuuuugo chodzimy, a potem dopiero ciąg dalszy, stopniowo i małymi krokami. Było w sumie dosyć niewinnie, a i tak mój żal i nienawiść do siebie trwały parę lat. Spotkałam kogoś, kto po prostu przeżył ze mną miłą przygodę, a ja byłam niedoświadczoną dziewczyną, z głową nabitą wyobrażeniami i ideałami. Nie mogłam sobie wybaczyć, że przyzwoliłam na taką sytuację. To była miła chwila, ale okupiona potem takim "moralnym kacem", że za nic nie chciałabym tego powtórzyć.

Potem długo, długo byłam sama, ale przecież nie chciałam spędzić tak całego życia. Rozglądałam się dookoła siebie i ulegałam temu samemu złudzeniu, co setki kobiet: że to takie szczęście być w związku, że tak źle samej, że nikt mnie nie kocha ani ja nikogo.

Dobiegałam już trzydziestki, gdy poznałam mojego późniejszego męża.
Początkowo byłam w euforii, że wreszcie coś się w moim smutnym życiu zaczęło dziać. Podobało mi się, że jest on taki "normalny", nie pozujący na Bóg wie kogo. Najbardziej chyba podobało mi się, że wreszcie spotkałam kogoś, kto nie pcha się do mnie "z łapami", nie próbuje na siłę pocałować, ale po prostu chce się spotykać, jest obecny. To ja pierwsza cmoknęłam go w policzek. To chyba jedyne, co zadecydowało, że weszłam w ten związek: wreszcie nie czułam się przymuszana do fizycznej bliskości, przyszła kiedy oboje czuliśmy się już oswojeni ze sobą, wcale nie tak bardzo późno. Ale czułam się bezpiecznie. Niestety, nie znaczy to, że było pod tym względem cudownie. Było beznadziejnie, bez satysfakcji i przyjemności. Uciekałam w zasypianie w ubraniach przy dziecku.

To był czubek góry lodowej... Bardzo szybko zaczęłam szukać dziury w całym. Czułam rozczarowanie, że nie ma intensywnych uczuć, tych całych motyli w żołądku. To co w pierwszej chwili wzbudziło sympatię, zaczęło przeszkadzać: X. był taki zwyczajny... Z czasem coraz mocniej odczuwałam różnice między nami. Mieliśmy różne zainteresowania, oczekiwania, intelektualnie sporo nas od siebie dzieliło, a to jest jednak dla mnie ważne. Czułam frustrację. Próbowałam wyplątać się z tego związku, jednak on desperował, rozpaczał, a mnie chyba było żal stracić relację i znowu być samą. Uległam sama nie wiedząc, czego chcę. Moja podświadomość jednak chyba wiedziała, że pragnę dziecka i relacji. Dziecko jest, a relacji niestety, nie utrzymałam. Z obojga nas wyszło wszystko, co najgorsze.

Mój mąż też miał swoje traumy, bo dobraliśmy się na zasadzie rekompensowania sobie krzywd. Oboje byliśmy mocno poturbowani przez los i choroby, mieliśmy podobne doświadczenia z odrzuceniem i nietolerancją w środowisku.

Ech, nie będę opisywać, jakie cierpienie sobie nawzajem zafundowaliśmy. Doznałam przemocy psychicznej, ale sama wcale nie byłam uciemiężonym aniołkiem. Dało o sobie znać nieustanne podświadome oczekiwanie ataku, nastawianie się na obronę, brak wiary, że naprawdę, po prostu można mnie kochać. Dało o sobie znać rozczarowanie, że nie mam u boku księcia, ale zwykłego człowieka. Mąż, zapewne w bezsilności stał się ogromnie złośliwy, chciał mnie kontrolować, a ja się wściekałam i buntowałam. Rozbiłam ze złości niejeden talerz w tym małżeństwie. Nie umiałam łagodzić konfliktów, bo zupełnie nie tak postępowała moja wojownicza Mama.

O dziwo, małżeństwo rodziców jest dla mnie bardzo pozytywnym punktem odniesienia, myślę, że dobrze się dobrali i umieli ze sobą współistnieć. Jednak ten schemat, że po wybuchu szybko następuje pojednanie, był dla mojego męża zupełnie nie do przyjęcia i nie do pojęcia. Ja natomiast byłam zupełnie nieodporna na jego manipulacje w postaci cichych dni.
Koniec końców, to był horror, a nie małżeństwo. Nie wytrzymałam w końcu i po kolejnym "A po co ty tu przyszłaś? Wypier...j!" spakowałam manatki i wyprowadziłam się do wynajętego mieszkania...

Uważam to za swoje wielkie wyzwolenie i zwycięstwo. To był początek mojej refleksji nad sobą i swoim życiem i początek pracy nad rozwojem swojej świadomości i samoświadomości.

Spróbowałam potem jeszcze jakichś spotkań, randek, ale zraziłam się szybko. Trafiałam na poszukiwaczy przygód tudzież na mężczyzn, którym po prostu za bardzo do wszystkiego się spieszyło. Nie czułam się jak ceniona, darzona prawdziwym zainteresowaniem kobieta, ale niczym narzędzie do zaspokojenia różnych potrzeb - coś w stylu "nieważne, jaka, byle była". Złościło mnie, że "jak już jestem fajna, to wam wszystko wolno?!".

Jednocześnie, co chyba bardzo znamienne dla osób z dysfukcyjnymi doświadczeniami, nie wiedziałam, co prawidłowe i co zdrowe, mocno sobie "wkręciłam", że to ze mną coś nie tak. Próbowałam nieco obniżyć swoje wymagania i też nie kończyło się to dobrze.

Dbając o swoje granice, doświadczałam odrzucenia. Obniżając poprzeczkę, czułam się nadużywana, nieszanowana, nieważna. Nie umiałam odnaleźć tak zwanego balansu.
Pamiętam pewną randkę w ciemno... nie działo się nic zdrożnego, ale nie zapomnę, jak niezręcznie czułam się brana za rękę przez faceta zupełnie obcego, jak krępowało mnie takie paradowanie na oczach przechodniów - a przecież w naszym mieście wielu ludzi mnie zna... Nie zdobyłam się na otwartą komunikację, a zresztą do dziś mnie wkurza (nieziemsko!), że tłumaczyć trzeba elementarne zasady savoir-vivre'u.
Inna znamienna sytuacja: spotykam się z podobnie obcym mężczyzną. Spotkanie przebiega całkiem miło, choć nie wszystko mi się podoba. Pan nie do końca odpowiada mi z wyglądu, a w kawiarni przy obcych ludziach całuje mnie po rękach. Po namyśle jednak dochodzę do wniosku, że dam nam szansę i tym razem jak przystało na mocno dorosłą już osobę, otwarcie powiem, czego sobie nie życzę. Nie zdążyłam jednak powiedzieć niczego ; mój rozmówca na wiadomość o mojej decyzji (żeby się spotkać z nim ponownie), odpisał uradowany: "Marto, jak ja bym chciał się z tobą kochać!". Oczywiście szlag mnie trafił, zakończyłam pospiesznie rozmowę, a nazajutrz napisałam, że się jednak wycofuję.

O, tak właśnie wyglądały moje próby nawiązania nowych znajomości.

Było też parę spotkań po prostu nudnych, dających wyłącznie poczucie straconego czasu. Był pan, który nawet się nie speszył, gdy zapytałam go o matkę jego dzieci, która jak się okazało, wciąż była jego "legalną" żoną.

Dałam sobie spokój z facetami, uznałam sprawę za niewartą ponoszonych kosztów emocjonalnych.

Potem był jeszcze ktoś, kto w końcu został mężem dobrej koleżanki. Po początkowym koszu od niej, "wystartował" do mnie. Było to jedno wielkie słowne molestowanie seksualne. Jeszcze wtedy skłonna byłam do deprecjonowania siebie, uznawania, że to ze mną coś nie tak. Dziś nie zawaham się powiedzieć, że ten facet ma jakieś poważne umysłowe deficyty. Potwierdzam to z całą odpowiedzialnością, bo przez kilka lat obserwowałam jego małżeństwo z koleżanką ; które, notabene, właśnie dogorywa, a pozew, złożony przez nią, już czeka w sądzie.

Dopiero gdy spotkałam wielokrotnie już na moim blogu przywoływaną Pati, uwierzyłam, że mam prawo po prostu czuć po swojemu. Nie będę się teraz nad tym rozwodzić, ale jedno wreszcie wiem, jedno potrafię dziś powiedzieć:

Nie chcę związku dla związku dla niebycia samą. Nie chcę seksu bez duchowej, psychicznej bliskości i bez zau(fania.
Moim wielkim marzeniem jest zaczynanie od spotkań, rozmów - od przyjaźni. Chcę czuć się akceptowana i obdarzyć zaufaniem, a to nie od razu się pojawia. Tak bym chciała po prostu chodzić z kimś po lesie za rękę i czuć się zupełnie bezpiecznie.
Daję sobie prawo do tych oczekiwań, choć niejeden facet już je wyśmiał. Albo będę z kimś wystarczająco subtelnym i wyrozumiałym, albo pozostanę szczęśliwym (tak, już wiem, że to zupełnie realne) singlem.



Stary program każe mi się tłumaczyć pod postem i wyjaśniać, że opisałam tylko jedną, ciemniejszą stronę mojego życia, choć przecież nie jest pozbawione jaśniejszej i radosnej. Ale czy muszę się tłumaczyć?
Inteligetni zrozumieją :)

Rozterki blogerki ;)

Lekki mrozik chwycił, powietrze stało się orzeźwiające. Wyprowadziłam siebie na mały spacerek z kijkam, ale niedługo to trwało, bo zawroty głosy i brak równowagi dają o sobie wciąż znać. Nawet jednak taka mała dawka ruchu i powietrza przyjemnie pobudziła mnie do życia.
Jutro z rana zadzwonię do pracy i ustalę, co z moim urlopem, zapiszę się też do "rodzinnej" lekarki. Skoro nie zajmowałam się sobą jak należy wcześniej, to teraz organizm dość brutalnie upomina się o należną mu porcję uwagi.

Czytam dawne posty na blogu Emmy i odnajduję w nich wiele wspólnego ze mną. Rodzi się we mnie myśl, by i swoje przeżycia, doświadczenia przelać na blog, czy jak wolą niektórzy, na bloga. Korci mnie wyrzucić z siebie to, co latami zalega, powodując poczucie inności oraz izolacji od innych ludzi. Z drugiej strony - ogromnie to wszystko intymne, krępujące, obarczone toksycznym wstydem.
Myślę jednak, że napisać mogę wszystko, byle tylko w odpowiadający mi, bezpieczny sposób. Asertywnie, z dbałością o siebie.

Jest we mnie skłonność do podważania i cenzurowania własnych uczuć, do niedowierzania. "Przesadzasz!", "Wymyślasz!", "Inni nie takie mają problemy, nie rozczulaj się nad sobą i nie rób z siebie ofiary!" - woła mój wewnętrzny krytyk. A moje wewnętrzne dziecko - a może to już dorosły? A może jeden i drugi? - odpowiada: "Mam swoją prawdę, fakty mówią za siebie, mam prawo czuć, co czuję i wreszcie wydobyć to z cienia".

Nie! nie chcę się już wstydzić trudnych spraw w moim życiu, trudnych emocji, tego wszystkiego, czemu nie byłam winna... a nawet jeśli byłam, to z nieświadomości. Chcę przestać karać siebie i innych za przeszłość. Nie chcę udawać, że nie było bólu.

Może więc popiszę, choć możliwe, że niezgrabnie i nieudolnie, jak wtedy, gdy słowa więzną w gardle i dławią.

środa, 25 grudnia 2024

Świątecznie

Dzisiejszy dzień już dużo lżejszy, wolny od napięć. Spędziłam go spokojnie i miło. Pierwsze pół dnia w domu, drugie u mojej siostry, z nią, moim bratem i ich rodzinami. Była też teściowa siostry i szwagierka przybyła na święta z innego miasta.
Byłoby wszystko w porządku, gdyby nie moje wciąż aktualne problemy z samopoczuciem. Nie umiem tego odpisać, może to jakieś nagłe spadki ciśnienia ; nigdy tego wcześniej nie miałam, pojawiło się to po ostatniej chorobie. Nagle, czasem przy zmianie pozycji, a czasami ni z tego, ni z owego zaczynam odczuwać dość silne pulsowanie w głowie, to podobne uczucie jak wtedy, gdy się raptownie wstanie po długim siedzeniu. Robi mi się wręcz słabo.
No i zawroty głowy. W drodze powrotnej wzięłam za ręce moje bratanice, by czuć się pewniej i zakamuflować trochę mój "taneczny" krok. Będąc jeszcze u siostry, schroniłam się w łazience, gdzie musiałam poleżeć na podłodze. Nie chciałam zwracać na siebie uwagi.
Co się dzieje, do pioruna?!

Zamierzałam wrócić do pracy dopiero po sylwestrze (mam resztki urlopu za mijający rok), ale sama nie wiem... czuję, że dosyć się już wysiedziałam w domu, zwyczajnie jednak boję się, czy podołam obowiązkom, mając takie kłopoty. W pracy nie położę się przecież na środku pokoju, gdy mi się zrobi słabo.

Na pewno trzeba udać się w pielgrzymkę po gabinetach lekarskich. Opowiadać się zwierzchnictwu, tłumaczyć, odpracowywać - och, jak nie lubię!

wtorek, 24 grudnia 2024

Ulżę sobie

Nie mogę się zdecydować: lubię w końcu te święta czy nie?

Wspomnienia z dzieciństwa mam bardzo pozytywne, nie jestem obciążona traumą złego domu.

Ale... Hmm... Może jednak trochę?

Już pisałam, że organicznie nie znoszę musieć. A święta kojarzą mi się z ogromną presją, odkąd przyszło mi samej za swoje odpowiadać. Musi być na czas, musi być zorganizowane. Nie miałam okazji nauczyć się tej organizacji, bo zawsze gdzieś na święta się szło: do teściów, do siostry, do szwagierki. Niewiele miałam do roboty, co najwyżej pomogłam teściowej lepić ostatnie pierogi. Nie lubię być sama odpowiedzialna za wszystko. Gdy byłam z rodzicami, potem z mężem, dzieliło się pracę, sama czyjaś obecność była wsparciem, bo ktoś coś podpowiedział, zaproponował, głupie naczynia pozmywał czy przyniósł ze sklepu część zakupów. Dziś mam dużego syna, który poproszony o pomoc nie odmówi, ale jednak to nie to samo, bo i tak jestem odpowiedzialna za całość, a on - typowy podwykonawca.

Nie! Święta mnie męczą.

Ludzie zapraszają nas do siebie z życzliwości i dobrego serca. Szczerze to doceniam, ale nieraz mam ochotę po prostu mieć święty spokój w te dni, spędzić je zupełnie po swojemu. Jestem już tak za pan brat z tym, co inni uważają za samotność, że zupełnie nie przeszkadzałoby mi spędzenie Wigilii w pojedynkę. Z jakimś skromnym jedzonkiem, może samodzielnie przyrządzonym, może kupionym, dobrą książką, lampką wina... Czego więcej chcieć?

W tym roku znowu byłam chora w ten magiczny podobno czas. Co gorsza nie mogę po chorobie dojść do siebie, zostały zawroty głowy (aż czasem wstyd, bo się po protu zataczam na ulicy), które mnie spowalniają, ograbiają z zapału i energii. Humor psują wyniki tomografii głowy. Niby nie stwierdzono poważnych zmian, ale opis wyników badania mnie przygnębił: cholera! Zmiany miażdżycowej przed pięćdziesiątką? To normalne??? A może to przez to straciłam słuch? A może już długo nie pociągnę? Mój ojciec w moim wieku już nie żył...
A tyle jeszcze bym chciała... Tyle pragnień, marzeń... z niektórymi dopiero zaczęłam.

Trudno o pogodę ducha, gdy się niedomaga.

Moja szwagierka, u której wczoraj gościliśmy, pracuje po dwanaście godzin, w tym również nocami. A jednak przygotowała piękną wigilię. Jej dom jest zawsze nienaganny, dostatni, widać, że im się powodzi. Płaci jednak za to swoją cenę, bo sama żartuje, że książkę czytała chyba jeszcze w podstawówce (trochę przesadza, ale kocha dom i to jest jej priorytet). Ale też jest szybka, energiczna i zorganizowana. Jak to się robi? dlaczego ja tak nie potrafię?

A więc porównania, w których wypadam kiepsko... A więc presja, by dorównać, a jednocześnie niechęć do bycia w niezgodzie z sobą. A wreszcie - sama się już gubię, co jest w tym wszystkim "moje". I wyrzut sumienia, że przekazuję te rozterki i niechęci mojemu synowi, który zresztą zdradza silne indywidualistyczne ciągoty. Ku pewnej mojej zazdrości, a niekiedy poirytowaniu nic sobie z konwenansów nie robi.

Czy ktoś z Was odważył się zupełnie porzucić oczekiwania społeczne wobec Bożego Narodzenia? Pozwolił sobie na ulgę i całkowite - nie jakieś tam kompromisy - odpuszczenie?
Jak Wam z tym?

Rodziców już nie mam, do nich na Wigilię pędziłabym jak na skrzydłach. Wpadłabym do Mamy wcześniej, pomogłabym robić te wszystkie pierogi, ona mówiłaby mi: teraz to i to... To byłaby radość...

Sporo wczoraj rozmawiałam z mamą szwagierki. Pochyliła ją śmierć męża, kłopoty zdrowotne. Potrzebowała chyba coś z siebie wyrzucić, bo dużo mówiła o chorobach, śmierci - jak nie ona, znałam ją jako pogodną osobę. Pożaliła się, że córka ma tyle pracy, a jeszcze i z nią ma zawracanie głowy, musi wozić do lekarzy itd.

Ot, święta.

Nie zarażam optymizmem w tym poście, ale pozwalam sobie na szczerość.

I wiecie, co jeszcze myślę? Że może po prostu stare przekonania walczą we mnie z nowymi. Że potrzeba czasu, cierpliwości i zaufania.

A księdza po kolędzie w tym roku nie przyjmuję. Nie będę udawać. Owszem, wierzę w mądrych duchownych, mądrą religię, ale nieczęsto się to spotyka, rzadko ta kolęda jest prawdziwym duchowym spotkaniem. Szczerze? Nie zdarzyła mi się takowa.
No, to po co?

niedziela, 22 grudnia 2024

Codziennostki

Wciąż trenuję odpuszczanie i dawanie sobie świętego spokoju. Wraca stary schemat przymusu i samokrytyki, ale będąc już tego świadoma, uciszam te głosy.

W głowie mi się kręci, widzę, że jeszcze potrzebuję sporo odpoczywać, zwalniać, więc pozwalam sobie na to. Nasmażyłam na późne śniadanie górę racuchów, dużo jeszcze zostało niezjedzonych, więc z obiadem nie muszę się spieszyć, nikt z głodu nie umrze. Położyłam się teraz do łóżka i pewnie zaraz obejrzę sobie trzeci odcinek "Ani nie Anny". Film, jak wspomniałam, ogląda się z przyjemnością, choć nie lubię, gdy reżyser zbyt luźno traktuje treść inspirującej go książki. Ale przecież wolno mu się inspirować zamiast naśladować.
Kiedy poczuję się silniejsza, podskoczę do Biedronki po coś na szybki posiłek oraz do mojego garażu po opał, bo wczoraj mi się nie chciało i nie mam już w domu zapasu. No i obiad, no i ten cały piernik, który wczoraj miał być upieczony.
Zlatałam wczoraj pół miasta w poszukiwaniu masy marcepanowej do przełożenia ciasta. Organicznie nie znoszę nieznajomych supermarketów, gdzie każdej rzeczy poszukuję godzinami, nie znając "topografii" sklepu. Do tego ta nachalna głośna muzyka, ten tłum ludzi, te kolejki przed świętami. Byłam w trzech (Auchan, Kaufland, Lild) i nie znalazłam tego, co chciałam, za to umęczyłam się i zdenerwowałam tak, że aż mi wstyd, jak się zachowałam, gdy na parkingu nagle jakiś samochód wyjechał wprost na mnie lypiąc w oczy reflektorami. Zamachałam rękami i wrzasnęłam niecenzuralne słowo - mam nadzieję, że świadkiem nie był nikt znajomy.

Znów spina, znów tryb przetrwania. Znów muszę uspokajać to swoje wewnętrzne dziecko. Otulam kołderką i włączam "Anię..."

Popracujemy później.


PS. A jaka zima cudna u Ani!
Tyle osób pragnie uciec w tropiki w te ponure dni, a ja... Ja bym zwiała do Kanady :) I chodziiiiłabym, chodziła po ubielonych lasach pachnących żywicą!
Hm... zimą żywica nie pachnie, ale ma się wyobraźnię. Prawda, Aniu? :)

piątek, 20 grudnia 2024

Równowaga

Jest to chyba dość dziwne, może śmieszne, ale mój uraz do sprzątania, do powinności wszelakich przybiera niekiedy karykaturalne rozmiary.
Dałam się wczoraj porwać emocjom i corocznemu konfliktowi pomiędzy "Powinnam przed świętami..." a "Chromolę te święta!!!". Oczywiście energii pochłonęło to masę, umęczyłam się nie robotą bynajmniej.
Wieczorem odezwała się do mnie koleżanka - inicjatorka grupy "budzących się" kobiet na Fb. Zauważyła moje rozterki, bo spontanicznie dałam im wyraz w postach. Popisałyśmy, okazała mi dużo zrozumienia i ciepła, wsparła dobrym słowem i własnym przykładem, że można nie katować się przedświąteczną presją. Zapewniła, że z roku na rok odpuszczanie tego stresu lepiej jej wychodzi. Po tej króciutkiej rozmowie poczułam się lepiej.

I teraz będzie najlepsze!

Odpuszczenie przyniosło przypływ sił i ochoty!
Ludzie! Okna umyłam! Mocno pobieżnie, ale i tak efekt jest zauważalny i zupełnie mnie zadowala.
Ludzie! Kupiłam sobie wczoraj mopa za 5 zł. oraz ścierkę z mikrofibry do tegoż urządzenia i pomachałam nim dzisiaj na swoich trzydziestu metrach. Sama siebie rozbawiłam, bo przyszła mi na myśl mała dziewczynka bawiąca się w dom ; tak się właśnie czułam. Bardzo fajnie zbiera ta ścierka brud, a jakiego jest ładnego, energetycznego, czerwonego koloru :)

I obiad dobry zrobiłam.

I czuję to, co nazywam oswojoną rzeczywistością: spokój, odprężenie, przyjemność z bycia u siebie i sobą.

Równowaga to jest to.

...I czapkę sobie kupiłam w szmateksie, bordową z daszkiem, dzianinową. Lubię daszki.

...I w piecu zaraz rozpalę, bo mój piec to jak przyjaciel, z którym się gada.

...I "Młyn nad Flossą" czeka, i "Ania, nie Anna", kolejna filmowa adaptacja losów Ani Shirley, którą polecił mi syn po obejrzeniu filmu ze swoją dziewczyną. Mam sentyment do Ani i tej przyjaznej, ciepłej atmosfery, którą roztacza.

Wczoraj w ramach nadrabiana moich wcale pokaźnych zaległości kinowych obejrzałam "Kanał" Andrzeja Wajdy z Janem Englertem - nastolatkiem w jednej z ról. Ponury okrutnie, ale dobry, poruszający film.

Dla mnie kryterium odbioru książki czy filmu jest to, czy mnie poruszyły, wywołały emocje i myśli. Po niektórych czuję, że straciłam czas, spłynęły po mnie niczym woda po gęsi, jak na przykład jakaś książka Marii Nurowskiej o kobietach w więzieniu, której tytułu nawet nie pamiętam, bo była nudna i powierzchowna.

środa, 18 grudnia 2024

Nowinki powszednie tudzież przedświąteczne.

Długie L-4 mi się przydarzyło. Cały tydzień chorowałam i jeszcze nie do końca doszłam do siebie. Pozostały dziwne bóle głowy, a że jestem po bardzo poważnych przejściach z głową, moja "rodzinna" lekarka wysłała mnie na SOR w celu dokładniejszych badań.
W rezultacie od ręki wykonano mi tomografię komputerową - chwała Bogu, wynik dobry! Kamień z serca, bo był tam, choć mocno ukryty i stłumiony. Mimo że nawet niespecjalnie dokuczała mi głowa, podano mi dożylnie ketonal ; cóż... wyleżałam się pod tą kroplówką i poczytałam "Młyn nad Flossą". Książka to najbardziej niezawodny towarzysz.

Cały dzień tam zszedł, łącznie z czekaniem na przyjęcie, a potem na wypis. Ale jestem uspokojona i zadowolona z kilku jeszcze dni zwolnienia lekarskiego, jakie mi wystawiono. Owszem, finansowo na tym stracę, ale odpocznę i odnowię zasoby energii.

Nic na to nie poradzę, że funkcjonowanie w codziennym trybie praca-dom męczy mnie. Niby się żyje, niby jest normalnie, ale mocno odczuwam tę różnicę, gdy tylko nadarzy się okazja do porównania.

W ciągu ostatnich kilku miesięcy kilka koleżanek, z którymi zaczynałam pracę, odeszło na emeryturę. Wszystkie zadowolone, bardzo chwalą sobie ten stan, dodając: "Byle tylko zdrowie było". Zazdroszczę, chociaż do bycia coraz starszą niepilno mi.

Lepienie świątecznych pierogów i uszek mam w nosie, kupię w sklepie. Zawzięłam się tylko, że upiekę piernik staropolski z przepisu Margarytki oraz ugotuję barszcz, bo to żadna filozofia.
Nawet miałam ochotę na domowe dania, ale gdy sobie przypomniałam, jak się pochorowałam rok i dwa lata temu od stania i siedzenia cały dzień w garach, jak jeszcze w małżeńskich czasach zaczynałam wieczorem lepić te uszka w nadziei, że w trzy godziny się wyrobię, a siedziałam nad robotą do białego rana - odechciało mi się. Nie muszę całemu światu udowadniać, jaką jestem supergospodynią. Ważniejszy dobry humor i serdeczny uśmiech dla bliskich.

Syn dziś podzielił się smutną wiadomością: "Mama, pamiętasz Tomka (zmieniam imię)? Mama mu umarła dwa dni temu". Tomek chodził z Młodym do jednej klasy w szkole podstawowej. Biedny chłopak!
Wciąż myślę o synu i jego kolegach jak o dzieciach, choć już im prawie dwudziestka stuka. I to biedne dziecko zostało sierotą. A matka młodsza ode mnie cztery lata. I tuż przed takimi rodzinnymi świętami... Myślę o tym ze smutkiem.
Obawa, że opuszczę syna zbyt wcześnie towarzyszyła mi przez cale moje macierzyńskie życie, bo jestem osobą ze znacznymi uszczerbkami na zdrowiu i kiedyś już powróciłam prawie z drugiej strony. Każdego dnia się zdumiewam, że jeszcze tu jestem. Dlaczego ja akurat? Dlaczego musiała odejść inna kobieta w sile wieku, może nie chorująca nigdy wcześniej, dopóki nie przyszło to najgorsze?

Ech! A moja siostra powie, że się starzeję, bo gadam o chorobach i śmierci. No, jak nie gadać, skoro i to istnieje?

A zresztą, a w gruncie rzeczy - cóż takiego nagannego jest w starzeniu się? Czy to przypadkiem nie naturalne?


P.S. Koleżanka złożyła mi na Facebooku, publicznie życzenia urodzinowe, dodając: "Łagodnej menopauzy". Przemilczałam, bo koleżanka w gruncie rzeczy miła i na pewno nie chciała źle , ale czy tylko ja odnoszę wrażenie, że to niezbyt stosowne? Poczułam się skrępowana. Menopauzę zostawmy sobie jednak na rozmowy przy kawce, kameralne, chociaż to równie normalna sprawa jak starość czy śmierć.

Od Pati

 PATI GARG

Marta, to, co opisujesz, jest bardzo zrozumiałe. Twoja wewnętrzna dziewczynka, która buntuje się i nie chce działać, pokazuje Ci ważny kawałek swojej historii. W dzieciństwie działanie było dla niej związane z przemocą, krytyką, krzykiem – więc naturalnie teraz kojarzy to z czymś bolesnym i niebezpiecznym. Jej opór to sposób, w jaki próbuje się ochronić.

Możesz spróbować podejść do niej z czułością i zrozumieniem, nie walcząc z jej buntem, ale uznając go. Zapytaj ją: „Czego potrzebujesz, abyś mogła poczuć się bezpieczna, kiedy działamy?” Może potrzebuje więcej łagodności, więcej przerw, mniej presji? Może chciałaby usłyszeć, że teraz jest już bezpiecznie, że nikt jej nie oceni i że ma Twoje wsparcie, niezależnie od efektów?

Pomyśl o tym, jak możesz wprowadzić element zabawy, lekkości lub nagrody do tego, co masz do zrobienia. Warto też małymi krokami odbudowywać jej zaufanie do działania – zacznijcie od małych, prostych zadań, które sprawiają, że obie poczujecie się dobrze, i celebrujcie każdy, nawet najmniejszy krok.

To co ważne, to że Twoja dziewczynka potrzebuje czułego przewodnictwa, a nie przymusu. Możesz mówić do niej: „Robimy to razem. Jestem przy Tobie. Zaczniemy powoli, a potem odpoczniemy, bo dbam o Ciebie.” Z czasem ta łagodność pomoże jej poczuć, że działanie może być czymś bezpiecznym i wspierającym.

Ściskam Cię ciepło i trzymam kciuki za piękne rozwijanie Waszej relacji,
Pati



Pati, jestem Ci bardzo wdzięczna za tę odpowiedź.
Intuicyjnie przeczuwałam i wdrażam to, o czym piszesz. Pojawiają się pierwsze przebłyski zmian.
Upewniasz mnie, że to dobry kierunek, i wzmacniasz mnie.
Dziękuję z całego serca.




Ten aspekt pracy z Pati uwielbiam: nie ma u niej tak powszechnego przymusu, drylu, rozkazujących i kategorycznych tonów. Jest łagodność, empatia i zrozumienie, tak bardzo mi potrzebne. Jest to, o czym sama wspomniała: przewodnictwo zamiast przymusu. Tego drugiego miałam w życiu nadmiar.
Dla mnie retoryka spod hasła: "Ni ma, że boli! Zasuwaj, zasuwaj, zasuwaj, jeśli chcesz coś osiagnąć!" jest zupełnie nieskuteczna.



poniedziałek, 16 grudnia 2024

Meldunek z codzienności

Melduję: kawa nadal nie smakuje, ale wcale nad tym nie ubolewam, bo chyba tylko na zdrowie wyjdzie. Herbata, przyrządzona i podana z sercem, moim zdaniem ma niepowtarzalne emocjonalne konotacje.

Dziś jeszcze nie poszłam do pracy, ale za to do lekarza. A lekarka rodzinna stwierdziła, że moje bóle głowy są niepokojące, zwłaszcza w obliczu moich przewlekłych schorzeń i dała skierowanie do szpitala na oddział neurologiczny. Ależ się w sam świąteczny czas trafiło! Najpierw mam udać się na SOR i tam się okaże, czy mnie przyjmą na oddział, czy też jutro z powrotem zgłoszę się do "rodzinnej" po skierowanie na pilną wizytę w gabinecie specjalisty.

Przyznam, że lekko jestem zatroskana, ale też - widzę, jak życie hartuje i dystansuje. Jestem spokojna i doceniam fakt, że wreszcie się uważniej zajmę sobą. Latami lekceważyłam własne zdrowie, ważne badania i naprawdę czas z tym skończyć. Troska o siebie to nie hipochondria i nie fanaberia.

Wróciłam do domu pieszo, w strugach deszczu. Rozpaliłam w piecu i moje cztery kąty znów oswojone. Kot na stole wylizuje swoje futerko. Za oknem deszcz, a na parapecie lampa w kształcie kwiatu oświetla przyokienny stół, przy którym piszę.

Jest dobrze.

Zabieram się teraz za robienie obiadu, by czekał gorący na syna. Potem przejdę się na ten SOR. Wezmę ze sobą książkę, bo chyba czeka mnie kilka godzin czekania na swoją kolej. Bywałam w zacnej tej instytucji po mniejszych i większych wypadkach mojego dziecka.

Jak to dobrze mieć takie hobby jak mam ja. Żadna kolejka i żadne czekanie niestraszne, gdy się kocha czytać.

Moja aktualna lektura: "Młyn nad Flossą" George Eliott - kawał niezawodnej klasyki.


P.S. Nieubłaganie minęło dziś czerdzieści osiem lat mojego ziemskiego bytowania.

sobota, 14 grudnia 2024

Tacie (19 XII 1954 r. - 13 XII 2000 r.)

Antonina Krzysztoń jest mi podobnie duchowo bliska jak Pati. Muzycznie - najulubieńsza.
piosenkę dedykuję temu, który już ćwierć wieku jest ze mną "tylko" duchowo.

Tylko?

Mój Tata wprawdzie jej nie lubił... ale może wybaczy.


Jakie to... wymowne:
Umierała Mama ; nic nie znaczyła pandemia, wojna zaczęta na Ukrainie - jakie było to nieważne!
Umarł Tata w ważną dla Polski rocznicę - jakie to nieważne.

Ot - cały mój stosunek do polityki i rejwachu tego świata.

Ciepło w serduchu

Będę żyła, będę żyła! Hurrraaaaa! :)
Jeszcze we łbie łupie, gdy zapominam o ostrożnym poruszaniu się, ale już ból nie dominuje mojego dnia (i nocy!). Już pojawia się zapał do aktywności innych niż czytanie książki w łóżku.
W ogóle czuję dziś wielką radość i satysfakcję.

Wysprzątałam koledze chałupę, na jego prośbę. Nie znalazł biedak nikogo innego, a potrzebował pomocy w tym swoim wynajmowanym lokatorom mieszkaniu. Zastrzegłam się, że nie obiecuję na pewno, bo zależy to od mojego samopoczucia, ale ostatecznie zawarliśmy układ: jadę do niego taksówką, a on zwraca mi koszty, bym nie musiała iść pieszo ledwo wstawszy "prawie z martwych".
Roboty tam Bóg wie ile nie ma, więc pomalutku dałam sobie radę. Mam poczucie, że spędziłam czas w sposób wartościowy.

Lubię pomagać! Bardzo. Ponieważ dużo piszę, nie tylko na blogu, widzę powtarzający się motyw cudzych spraw, które są mi bliskie i ważne, którymi żyję. Może to jakiś trop do potencjalnych zmian zawodowych?

Wczoraj też pomagałam.
D., która mi tak bardzo ostatnio zaprzątała głowę, wciąż jest moją koleżanką. Może nie jesteśmy na jednakowym poziomie (bez wartościowania!), ale wciąż mnie ona obchodzi. Choć nie zabiegam o kontakt, to ona się ostatnio odezwała, więc zapytałam, co słychać - i oczywiście zaangażowałam się.
Streszczać tego nie będę, ale przed D. obecnie sporo wyzwań i wyraźnie ją to przybiło. Wpadłam na konkretny pomysł rozwiązania sprawy i zaproponowałam jej to w możliwie najdelikatniejszy i nienachalny sposób. Podsunęłam jej pod rozwagę - myślę - sensowne i konstruktywne rozwiązanie. Skonsultowałam je z pewną naszą wspólną znajomą, do której mam zaufanie i której zdanie bardzo cenię. To starsza, mądra, wykształcona i rozgarnięta kobieta, z którą poznałyśmy się kiedyś we trzy w sanatorium i utrzymujemy kontakt. Irenka (jesteśmy na ty, a imię zmieniam) poparła mój pomysł, stwierdzając, że "to ma ręce i nogi". Wzmocniona jej aprobatą zaproponowałam pomysł D., ale D...

Eeech, D. jak to D. To mnie właśnie w niej często złości: waha się, boi się, szuka wymówek. Trzeba ją nieraz solidnie pociągnąć za przysłowiowe uszy, a deklaruje się jako zaradna osoba. Kombinuje czasem jak ten koń pod górkę, słucha rad durnych ludzi i wychodzi na tym kiepsko, działa na oślep. Brakuje jej samodzielności, potrzebuje prowadzenia za rękę, co również Irenka dawno przyznała.

Po rozmowie z D. zadzwoniłam do Irenki. Uknułyśmy intrygę. Irenka jest starsza, bardziej niż mnie wypada jej pouczać D., ma też więcej pewności siebie, a D. jej ufa. Obiecała porozmawiać, tak pokierować rozmową, by nie wydało się, że to ukartowałyśmy. Mam nadzieję, że uda się D. pomóc i ustawić jej widzenie sprawy we właściwych proporcjach. Ja nie śmiem nagadać D. tak, jakbym nagadała np. swojemu synowi.

Poczułam dumę z siebie i naszej koleżeńskiej sieci wsparcia.

A dziś u kolegi zadzwonił mój telefon. Szwagierka, bratowa mojego byłego męża zaprasza nas na Wigilię. Nie odmówiłam, choć wizja kameralnej kolacji z synem we własnym domu była przyjemna. Ucieszyłam się nawet, bo czyż to nie wartość, że można być ponad urazy i dawne konflikty? Choć ze szwagierką niespecjalnie się przyjaźnię, mam do niej wiele szacunku, bo to naprawdę porządny człowiek. Cenię też jej niekłamaną miłość do mojego syna, nasze dzieci mają dobre relacje.
Kategorycznie zakazano mi kupowania prezentów, podobno w tym roku tak się umówili, że dają sobie z nimi spokój, by nikt nie czuł się zobowiązany (ktoś tam jeszcze ma być z rodziny). Wykoncypowałam zatem, że jeśli uda mi się popisowy staropolski piernik (ciasto od kilku tygodni dojrzewa w lodówce), zaniosę go na wspólny stół.
Już się cieszę na wspólne kolędy, przyda się tych kilka lekcji śpiewu, które sobie zafundowałam jesienią.

We własnym domu bałagan mam nieopisany, ale wrzuciłam całkowicie na luz. Nie znoszę musieć, więc pozwolę sobie na to. Zrobię tyle, na ile starczy mi czasu i energii, a resztę mam gdzieś. Komu się nie podobają moje okna do połowy wysokości upaćkane łapami kota wracającego ze spacerów - zawsze może skierować wzrok gdzie indziej.

Za godzinkę odpalam webinar z Pati Garg, która zaproponowała bezpłatny trzydniowy kurs online: "Zaopiekuj się swoją wewnętrzną dziewczynką".
Uwielbiam wszystkie poczynania Pati, z czym się okrutnie powtarzam.
Mam w sobie taką właśnie bardzo nieukochaną, wiecznie odrzucaną wewnętrzną dziewczynkę, która domaga się uzdrowienia, zaakceptowania. Pracuję nad tym i dostrzegam rezultaty - jak choćby właśnie tegoroczne przedświąteczne przyzwolenie na bycie sobą, organizowanie sobie czasu w zgodzie ze swoimi potrzebami i wartościami, na nieidealność. Chyba nigdy nie czułam się w tym czasie tak wyluzowana jak tego roku. To cudowne.

W Facebookowej grupie kobiet inspirowanych przez Pati (i nie tylko) mamy taki rytuał: co dzień piszemy, jaka intencja prowadzi nas danego dnia, co dobrego zrobimy dla siebie, oraz za co tego dnia jesteśmy wdzięczne.

Dziękuję więc dziś za radość i ciepło w serduchu.


P.S. Burzliwe konsultacje z krewnymi i znajomymi niemal utwierdziły mnie w przekonaniu że przeszłam, a raczej wciąż jeszcze przechodzę zapalenie zatok. Pierwszy raz w życiu. Co za paskudztwo!
Za radą koleżanki zdecydowałam się wziąć przepisany przez lekarza antybiotyk (zapisany bez wyraźnego zalecenia, na wypadek wystąpienia ewidentnych objawów przeziębienia, które nie zaistniały). Zażywam i pomaga. Oprócz tego zaaplikowałam sobie wyszperane gdzieś w internecie inhalacje - bardzo mi się podobają, bo oddychanie nad garnkiem, z ręcznikiem na głowie sprzyja medytacji, więc korzyść podwójna.
Idę pomedytować, a potem akurat będzie czas na Pati.

środa, 11 grudnia 2024

Luksus

Ostatnimi czasy pisałam na blogu bardzo dużo, aż wreszcie na kilka dni wycięło mnie i z wirtualnej, i poniekąd z realnej rzeczywistości.
Byłam chora, a choróbsko tak mnie sponiewierało jak chyba jeszcze nigdy w życiu. No... może raz, jakieś 3 lata temu.
Nie życzę najgorszemu wrogowi takich atrakcji, kiedy człowiek leży jak zwłoki, na nic nie ma siły, a zjedzenie jednego banana w ciągu dnia (i niczego poza tym) graniczy z wyczynem. Wyłącznie z rozsądku wmuszałam w siebie po kawałku. Dopiero wczoraj wmusiłam w siebie zamówioną w barze zupę (mieszkanie w mieście ma niewątpliwe zalety oprócz równie niewątpliwych wad). Notabene, bar ten znany jest z bardzo smacznych "domowych".
Po zupie poczułam się silniejsza i od tej pory jest coraz lepiej, choć jeszcze nie wróciłam do pełni sił i zdrowia.
Jestem na zwolnieniu lekarskim i rozkoszuję się czasem dla siebie, bo dziś już jestem w stanie z niego korzystać: czytać książki, małymi kroczkami robić coś w domu, gawędzić z koleżankami przez telefon czy... popisać na blogu.
Tak bardzo tęsknię za podobnym komfortem na co dzień: niegonieniem nigdzie na czas, niezmuszaniem się do nudnych obowiązków, niezadawaniem się z ludźmi, z którymi zadawać się nie mam ochoty.
Całkowity relaks i spokój, po prostu komfort psychiczny. Myślę, że w takich domowych warunkach mogłabym nawet wykonywać obecną swoją pracę. Ale u siebie!
Mogłabym sobie ułożyć przy kanapie wszystkie te moje książki do katalogowania, wpisywać te wszystkie dane do systemu w ciepłym szlafroku, pod miękkim kocykiem. Byłabym szczęśliwa, nie jestem z tych, którzy bez towarzystwa i ruchu dookoła usychają. Mogłabym o dowolnej porze zrobić sobie przerwę i poleżeć sobie kwadrans, gdy się źle poczuję, oraz o równie dowolnej porze to nadrobić wykorzystując np. wcześniejsze niż zwykle wybudzenie się rano. A w międzyczasie nastawić zupę na obiad, a nie brać się za gary późnym popołudniem, niezadowolona, że wolałabym odpocząć i poczytać książkę.

Bardzo  - cholernie!!! - marzę o takiej swobodzie.

Powie ktoś, że grymaszę, ale coraz bardziej mam dosyć obecnej pracy i coraz bardziej pragnę dla siebie opisanych wyżej warunków. Wiem, że są osoby, którym to dane. Nie wszyscy to lubią i nie wykluczam, że i ja mogę się mylić - ale nie sądzę.

Obserwowałam nieraz moją poprzednią kierowniczkę działu. Odeszła już na emeryturę, ale ostatnie lata nie były dla niej łatwe. Zmagała się z nadciśnieniem, silnymi bólami głowy, a jej praca była wymagająca. W dodatku była to osoba ambitna. Nieraz z tym bólem zmuszona była być bardzo aktywna i dyspozycyjna, nieraz herbata zaparzona rano stała na jej biurku do południa, bo nie było czasu jej wypić. Zmagała się z osobistymi dramatami, które nikogo w pracy nie obchodzą. Brrr!

Podobno marzenia wypowiadane na głos zwiększają szansę na ich realizację. Zatem pragnę pracować z domu, najlepiej w elastycznych godzinach.

Mamy o niebo łatwiej niż nasze matki i babki, ale i tak chodząc do pracy czuję się nieustannie zagoniona i w tzw. niedoczasie, wciąż realizująca coś kosztem czegoś innego.


PS. Ciekawostka z tego całego chorowania: nie smakuje mi kawa! Herbata z cytryną jest o niebo lepsza!

czwartek, 5 grudnia 2024

Wyczyny przyszłego maturzysty

Mój syn jest "zabójczy"!
Nie lubi, gdy o nim za dużo gadam, ale dziś pozwolę sobie na to, bo historyjka pyszna

Pisał dziś próbną maturę z języka angielskiego. W którymś zadaniu uczniowie mieli opowiedzieć o audiobookach, padło między innymi pytanie, jakiego słuchali ostatnio.
Mój synalek napisał najszczerszą prawdę - po angielsku oczywiście: otóż słuchał o uczniu, który... zabił swoją nauczycielkę angielskiego.

O Jezusie! 😂

To ani chybi po mamusi ta szczerość. Ileż razy dawniej - a i dziś się zdarza - mówiłam coś bez złych intencji, a zostawało źle odebrane.
To się chyba nazywa enfant terrible.


P.S. 2. Zakupiłam i zwieźli mi dziś tonę brykietu drzewnego na opał. Rozładowaliśmy to z synem i znieśliśmy do garażu, pomagało małżeństwo prowadzące ten opałowy interes.
Oboje przyznaliśmy: ruch wspaniale wpływa na psychikę. Nie ma to jak odrobinę bardziej się zmęczyć.
Tysiąc złotych poszedł na ten wzniosły cel, ale poczucie bezpieczeństwa i komfortu, że nie zmarzniemy tej zimy, warte jest poświęcenia.

Moja siostra ma u mnie dwa razy większy dług, więc jestem spokojna o to, czy damy radę z finansami w tym miesiącu. Niestety niełatwo jej teraz oddać, ma jakieś trudności, ale cóż... w podbramkowej sytuacji (która może jednak nie zaistnieje) nie ma sentymentów.

wtorek, 3 grudnia 2024

Postscriptum 2

Miałam z tą D. poczucie winy - a dlaczego?

Tu weszło w grę poczucie winy. Obawa, że jestem paskudną, wywyższającą się przemądrzałą babą.

D. jest umysłowo nieco ociężała i zaczęło mnie to cholernie wkurzać.

Czułam się w obowiązku nie brać tego pod uwagę, lecz rozumieć, wybaczać, być cierpliwą i pobłażliwą. Chciałam być lojalna.

A jednak czułam coraz bardziej narastającą niechęć, zauważałam wady i nie umiałam się oszukiwać. To ze mnie wychodziło - czasami  nawet w niemiły dla D., krzywdzący ją sposób.

D.  potrzebuje prowadzenia, naśladuje innych, brakuje jej własnego zdania, odwagi. Teraz wzoruje się na Aśce, a Aśka jest diametralnie od niej inna - dominująca i lubiąca prowadzić. Sama się do tego przyznaje.

Wytworzył się między nami trzema jakiś dziwny układ, który mi przestał służyć. Dostarczył mi jednak ciekawych autorefleksji.

Rację ma Anna Bzikowa, że zwykle i w nas tkwi odpowiedzialność za nasze emocje w relacjach.
Chyba nie znałam siebie dostatecznie.
Takie, a nie inne miałam potrzeby, wchodząc w te znajomości. Coś mnie do nich przyciągnęło, coś mnie zauroczyło - coś, czego mi w życiu brakowało*. Zachłysnęłam się tym z lekka i dopiero gdy się nasyciłam, zaczęłam zauważać to, co mi nie odpowiada.

Za mało też chyba doceniałam siebie samą, za mało czułam się ważna i wartościowa. Skłonna byłam się obwiniać za mniej "piękne" odczucia i myśli. A one są potrzebne, one do nas mówią i informują.

Tak! Unieważniałam swoje podszepty, zagłuszałam, aż w końcu wybuchły.

Co jeszcze? Basiu, zacytuję Ciebie: zapał neofity mnie ogarnia. Odzyskuję siebie, własny wewnętrzny głos. Tłumiony latami, czasami może nawet przesadza - wręcz się drze ;)

Mimo wszystko uważam to za oznakę zdrowienia.


*O rany, całkiem jak w związku romantycznym!

Postscriptum o koleżankach.

Próbowałam przeanalizować całą tę historię z koleżankami, ale z tego robiła się bardzo długa i chyba niezbyt ekscytująca opowieść.

Wiem już jedno: miałyśmy do przejścia wspólny kawałek naszych dróg, ale każda ma własną. Jesteśmy różne i z różnych tzw. bajek. Miałam swój udział w nieprzyjemnościach i zgrzytach, ale mam też swoją prawdę, która domaga się uznania - przeze mnie samą przede wszystkim.

To dla mnie bardzo interesujące i frapujące, ale nie mam już siły o tym opowiadać. Ważne, że wreszcie poczułam, o co mi chodzi. Ważne, że to, co nazwałam (za Nityą) moimi ustawieniami fabrycznymi, okazało się w porządku i godne zaufania. A ja w pewnym momencie życia podważyłam je, spróbowałam inaczej. Było to ciekawe i cenne doświadczenie, ale już nie potrzebuję eksperymentować.

Jestem w porządku, one są w porządku, ale niekoniecznie nadajemy pod każdym względem na tych samych falach. Tęsknię za bliskością, ale tych osób do najbliższych nie zaliczę.

Na marginesie - było parę zgrzytów z moją wieloletnią serdeczna przyjaciółką, ale wyszłyśmy z nich zwycięsko. Przyjaźń przetrwała i trwa.

niedziela, 1 grudnia 2024

Spięcie

Smutek.
Autentyczna przykrość.
I o co? O Facebook durnowaty!

Pisałam już: część interakcji przeniosła mi się na Facebook, ale chyba i to czas poważnie zrewidować.

Jakiś czas temu Aśka dla zabawy wstawiła zdjęcie przedstawiające jedynie jej oczy oraz trochę włosów. Opisała: "Czy te oczy mogą kłamać?". Ponieważ włosy obecnie ma ciemne, a na zdjęciu były jasne, zastanowiło mnie, czy to ona czy może jej córka. Spontanicznie napisałam o tym pod zdjęciem.
Po niedługim czasie otrzymałam wiadomość głosową. Tonem wyraźnie podenerwowanym Aśka oświadczyła, że ona sobie mojego komentarza nie życzy, nie ujawnia żadnych szczegółów na temat życia prywatnego i "proszę wykasować ten komentarz". Takimi właśnie oficjalnymi słowami. Potem wyjaśniła, że miała kiedyś ze strony córki mnóstwo nieprzyjemności, gdy wstawiła zdjęcie, które przedstawiało ledwie fragment je postaci.
Przyjęłam do wiadomości i wykasowałam swoją wypowiedź, nie komentując prośby Aśki. A niech jej tam będzie, choć to dla mnie absurdalne.
Dziś Aśka wrzuciła post, który mnie zafrapował i skłonił do refleksji. Refleksją się podzieliłam w komentarzu. Potem dopisała coś D., więc spontanicznie odpowiedziałam. Gotowa byłam przyjaźnie podyskutować na ciekawy temat.
I znowu wiadomość od Aśki, że ona sobie nie życzy pod jej postem prywatnych polemik. Zarzuciła mi, że robię aluzję do starych spraw - a mnie to nawet przez myśl nie przeszło.

Oooo! Tu już nie zdzierżyłam. Wysłałam głosową odpowiedź, żeby się przestała mnie czepiać i jeśli nie chce komentarzy, niech mnie albo zablokuje, albo nie wstawia postów, bo przecież każdy może je zobaczyć i coś pod nimi napisać. Na pewno mimo woli podniosłam głos, bo byłam zdenerwowana. Coś mi znowu odpowiedziała, ja jej, po czym chłodno się pożegnałyśmy.

Aśka, D. i ja to jakiś ostatnio trójkąt dramatyczny. Poznałyśmy się stosunkowo niedawno, najpierw znałam je obie niezależnie od siebie, potem zapoznałam je ze sobą. Było między nami sympatycznie, ale szybko zaczęło dochodzić do rozdźwięków.

D. zaczęła mnie irytować i męczyć, o czym już niejednokrotnie pisałam. Aśka początkowo bardzo przyciagnęła mnie swoim stylem życia, niezależnością, odwagą postępowania po swojemu, życiową dzielnością. Potem zaczęło mnie uwierać, to, co na początku znajomości uznałam za pozory, które mylą. A jednak chyba moja intuicja się nie myliła i Aśka nie jest dla mnie. Zbyt "awangardowa", bezwzględna, w parze z wrażliwością idzie u niej pewna niezbyt przyjemna ostrość.
Rozwijać tego i wyjaśniać już mi się doprawdy nie chce.

Jestem po dzisiejszym spięciu wyprana z energii, choć było krótkie i chociaż sama sobie mówię, że nie ma co się przejmować bzdurami.

Sytuacja się powtarza, a to dla mnie znak, że pora wyciagnąć z niej wnioski:
Nie będę koleżanek unikać na siłę, ale to nie moje "stado", nie moja drużyna.
Mój dawny sposób nawiązywania relacji i towarzyskie wybory nie były od rzeczy. Mogę ufać swoim "ustawieniom fabrycznym" i niekoniecznie próbować je zmieniać, jak to miało miejsce z Aśką. Znajomość z nią to była moja forma wychodzenia poza utarte schematy.


A Facebooka im mniej tym lepiej.
Tylko po cholerę, jeden z drugą, cokolwiek publikujesz, skoro tak niby zazdrośnie strzeżesz swojej prywatności?
Ja, jeśli nie chcę komentarzy, nie prowokuję ich, a jeśli pragnę się uzewnętrznić - muszę liczyć się z tym, że budzi to różne reakcje.


sobota, 30 listopada 2024

Sorki!

Przysiadłam na moment nad blogami, by skomentować posty znajomych, i moment zamienił się w godzinę z hakiem.
A obiad w przysłowiowym lesie.

Dyscyplina to nie jest moje drugie imię, uwielbiam luz. Bywa to jednak zgubne.
Tak więc pokrótce tylko a propos komentowania...

Dwa posty na różnych blogach skomentowałam wczoraj bardzo impulsywnie. Dopiero potem zaczęłam myśleć.
Kurczę, sztuka uważnego słuchania odnosi się nie tylko do ustnej rozmowy. Nie mniej, a pewnie nawet wiecej dyscypliny wymaga trzymanie się tematu rozmowy, gdy się pisze. A ja popłynęłam za swoimi myślami, skojarzeniami itd.

Ciekawy wgląd, wezmę to pod uwagę.
Swoją drogą prawdą jest, że pewne rzeczy łatwiej zobaczyć w kontakcie z innymi niż marynując się we własnym sosiku (ciekawy temat na inny post).

Dziewczyny, sorki!

czwartek, 28 listopada 2024

O synchronicznościach i pragnieniach serca.

 Przeczytałam post na blogu Wodnikowej Panny i odezwała się moja wrodzona przekora.

Mowa była o minimalizmie i pozbywaniu się rzeczy.
Jest to trend, który mnie... poniekąd wkurza. Bo ja, proszę państwa, minimalizm pojmuję po swojemu.
Czy nie lepiej, zamiast wyrzucać, po prostu mniej nabywać?
Dlaczego jakiś przemądrzały poradnik ma mi dyktować, co potrzebne, a co niepotrzebne, by zrobić przestrzeń na nowe i ruszyć z miejsca.

A może ja, kurrrrde, nie chcę nic zwalniać i nigdzie ruszać, hę?

Może chcę pamiętać dawne chwile, również te trudniejsze, bo i one mnie budowały, bo były autentyczne, bo bez nich (i bez żadnej w ogóle) to nie byłabym ja?

...Uwielbiam sklepy z wyposażeniem domowym, śliczną porcelaną, zachwycającymi firankami itd. - ale najczęściej wystarcza mi zachwyt, dochodzę do wniosku, że nie potrzebuję tych rzeczy. Gdzie miałabym to na moich trzydziestu metrach przechowywać? Komu by się chciało przemywać kilka razy do doku te niekończące się kieliszki, pucharki, "rodowe srebra"? Dziś przecież można urządzić przyjęcie w lokalu albo wypożyczyć naczynia na imprezę. A ileż takich przyjęć miałam okazję urządzić w życiu? Zero! Moi znajomi, których goszczę, nie marudzą, że każdy kubek mam "z innej parafii", wino pili z literatek i jakoś nikomu się krzywda nie stała. Nie przepadam za oficjałkami, mogę na nich gościć, ale na litość boską, nie każcie mi tego samej organizować! Nie potrafiłabym urządzić poważnego przyjęcia, nie mam doświadczenia. Trochę się boję, czy nie stanę kiedyś przed taką koniecznością, gdy ożeni się syn... a może wybierze sobie taką abnegatkę jak jego matka? ;) Moja aktualna "synowa" to niezależna dziewczyna, która nawet na swoją studniówkę nie poszła, oświadczając, że jest aspołeczna.

To, co jednak nabywam, jest dla mnie ważne. Musi mi się podobać, wywoływać emocje. Moje przedmioty nie są tylko przedmiotami, każdy coś opowiada, pamiętam okoliczności ich nabycia, pamiętam emocje. Są wśród nich rzeczy dla niektórych może zupełnie absurdalne, jak nieużywane krawaty mojego zmarłego Taty, pluszowy miś, którego włożyła do łóżeczna mojemu synkowi-noworodkowi jego kuzynka i którego trzymał w rękach w ostatnich dniach życia jego ojciec (ten misiek miał być śladem naszej wizyty w szpitalu, bo były mąż był już półprzytomny i pytał, czemu syn go nie odwiedza). Drugi misiek leży w skrzyni kanapy, ale będzie w domu, póki jestem ja, bo jest po prostu bardzo ładny i przyniesiony kiedyś mojemu dziecku przez moje koleżanki. Może kiedyś podaruję go jakiemuś wnukowi? Przechowuję otrzymane listy, które się kiedyś pisało odręcznie i choć do nich nie wracam, czekają w piwnicy na chwilę nostalgii. Są w niej czasopisma z dawnych lat: "Płomyk", "Jestem", "Filipinka" i "Luz", są kolekcjonowane przez Mamę "Poradniki Domowe", kiedyś świetne, ambitne i pełne ciepła pismo. Za Chiny nie dam wyrzucić, chociaż nie mam zanadto czasu, by do nich wracać. Ale je lubię po prostu.
Mam się pozbyć części siebie? A figę!

Czy nie za wielu "mędrców" próbuje nam dyktować, jak żyć?

A ja cenie (i tu zgrabnie przejdę do tytułowych synchroniczności po przydługim wątku o wyrzucaniu i gromadzeniu) Pati Garg, bo ona uczy, by podążać za swoją prawdą i własnymi potrzebami.
Właśnie dziś wysłuchałam lekcji o pragnieniach własnego serca, rozpoznawaniu ich i niemyleniu z tym, co wynika z chęci sprostania cudzym oczekiwaniom.

Stwierdziłam, że spotkała mnie synchroniczność, pojęcie, które również poznałam dzięki Pati.
Synchroniczności to zastanawiające, rezonujące z nami, pozornie niezależne od siebie zbiegi okoliczności, których doświadczamy pod wpływem tego, co dzieje się w naszym życiu. Dużo w tym intuicji, wyostrzonej uważności, naszych interpretacji i skojarzeń.

Basia napisała mi pod ostatnim postem, jak sobie radzi w chwilach gorszego nastroju i samopoczucia. Bardzo to do mnie przemówiło, wręcz olśniło prostotą i trafnością. Był to prawdziwy wgląd we mnie samą i rozpoznanie. Dotarło do mnie, jak bardzo potrzeba mi zwykłego odpuszczenia, bardziej wspierających wyborów, pozwalania sobie na relaks i odpoczynek.
Słuchając dziś Pati, nagle poczułam, że już wiem, czego pragnie moje serce. Pragnie relaksu, odpoczynku, przyjemności - a to wszystko po to, by przestać wreszcie żyć w permanentnym trybie przetrwania. Idealnie połączył mi się ten wgląd z tym, co uświadomiła mi Basia.

Nie marzę o wielkiej miłości, o podróży do Indii, domku z ogródkiem. Pragnę najbardziej na świecie żyć w rozluźnieniu, odprężeniu i pogodzie ducha.

środa, 27 listopada 2024

Panta rhei

Wczoraj kupiłam sobie żelazo w tabletkach. "Inteligentne" jakiesik, stopniowo uwalniające w trzewiach swoje właściwości - zobaczymy, czy postawi mnie na nogi. Już mi się zdarzało trafiać do szpitala w stanie "żyć-mi-się-nie-chce" i okazywało się, że a to czerwonych krwinek za mało, a to leukopenia... Choroby przewlekłe same upominają się o uwagę - weź tu, nie gadaj o nich i nie myśl. Moja i tak jest z tych łagodniejszych. Pojem sobie więc tych tabletek, a jak nabiorę energii i chęci do działania, przeproszę się z sokowirówką i sokiem z czerwonych buraków. Trzeba zadbać o jakość swojego życia.

Póki co, postanowiłam być dla siebie łagodna i nie katować się powinnościami. Dbam tylko, by dziecko nie było głodne, ale obiady robię szybkie: Wczoraj na przykład kuskus (zbawienny w takich trudnych momentach!), kupne tarte ogórki kiszone, oraz kawałek wędliny rzucony na patelnię ; dziś zamiast wędliny - gotowe kotlety rybne, które wystarczyło podgrzać.
I leżę, i czytam, i piszę. Naczynia "potoknę"* rano, przed pójściem do pracy, mam gdzieś, że będą leżeć w zlewie przez noc. Rano mam znacznie więcej energii niż po przyjściu z pracy.

W pracy jakoś przytłaczająco, a i przemijanie daje o sobie znać. Kilka koleżanek niemal równocześnie odeszło na emeryturę. Przepracowałam z nimi ćwierć wieku i choć podtrzymuję pogląd, że w pracy trudno o przyjaźń, przecież przyzwyczaiłyśmy się do siebie, poznałyśmy swoje wady i zalety, po swojemu się zżyłyśmy i nawet na mniej lubianą B. przez ostatnie lata patrzyłam pobłażliwie, wybaczając słabości, a przyznając, że w gruncie rzeczy nie taka to najgorsza osoba - ot, ma swoje zagrania po prostu.
Nowa dyrektorka ma sto pomysłów na minutę, wdraża jakieś innowacje. Widzę, że koleżanki, które bardziej bezpośrednio jej podlegają, czują się przytłoczone, zmęczone i niezadowolone. Stres daje się we znaki - ale może to przejściowe, może chwilowe?

Wczoraj poczułam smutek. Już długo na emeryturze przebywa pani S., która wydawała mi się zawsze nieodłączną częścią naszego miasta, Była to osoba aktywna, energiczna, żywotna. Niestety wszystko do czasu. Jest to już ponad osiemdziesięciolatka. Bywałam do niej posyłana w różnych służbowych sprawach jak doręczenie jakiegoś pisma, pobranie potrzebnego podpisu, gdy już przestała wychodzić z domu. Widziałam odchodzenie: coraz szczuplejsza, coraz bardziej nieporadna i zagubiona. Wczoraj dowiedziałam się, że jest w szpitalu: straciła w mieszkaniu przytomność i upadła tak nieszczęśliwie, że złamała biodro. W tym wieku to bardzo groźne, pewna moja wiekowa znajoma nazwała to początkiem końca
I weź tu nie myśl, że znowu ktoś umiera.

Takie to normalne, a tak trudne.


*Jakie ładne zapomniane słowo! Spotkałam je w jakiejś  książce kucharskiej i sprawdziłam, co znaczy. Znaczy: opłukać. W "Placówce" Prusa też kiedyś czytałam, jak żona Ślimaka potoknąwszy byle jak naczynia, położyła się do łóżka.


Lubię smakować słowa.

poniedziałek, 25 listopada 2024

Rodzeństwo, Mama i ja.

Przyszłam do domu po pracy. Napaliłam w piecu, odgrzałam kupne pierogi, bo czasami z lenistwa, braku czasu lub dla wygody kupuję na obiad "gotowce". Zjadłam...
I przeokrutnie zachciało mi się zdrzemnąć. Poszłam za tym pragnieniem, a po półgodzince, choć zaczęłam się krzątać, wcale nie czułam się wypoczęta. To diabelskie zmęczenie! Skąd, u licha?!
Zdecydowalam się odpuścić, co można i po prostu odpocząć. Zajęłam się blogiem - i dopiero to naprawdę mnie zrelaksowało. Za chwilkę wyskoczę do Biedronki, okrężną drogą, w rytmie slow jogging. Warto się dotlenić i zadbać o jaką taką fizyczną sprawność ; a nuż to mnie dzisiaj rozrusza.

Basia obszernie i frapująco skomentowała mój post o odchodzeniu Mamy. Pisząc o swoim rodzeństwie, skłoniła mnie do zastanowienia się nad relacją z moimi siostrami i bratem.

Jest między nami dość poprawnie. Spotykamy się z własnej nieprzymuszonej woli, nigdy nie miałam cienia wątpliwości, że mogę liczyć na ich pomoc, sama też nie wyobrażam sobie zostawić siostrę czy brata samych w kłopocie. Mimo to rozdźwięki istnieją, czuję je.

W dzieciństwie nieraz braliśmy się za czuby, rozkwasiłam kiedyś bratu nos, a on mnie poczęstował pięknym prawym sierpowym. W siostrę rozzłoszczona rzuciłam kiedyś garnuszkiem, a ona nie pozostała dłużna... Było to dla nas naturalne, że można się na siebie wściec, a zaraz za chwilę się pogodzić, szybko zapominaliśmy o tych spięciach.

W dorosłym życiu takie zachowania już nie uchodziły, zresztą gdy zamieszkaliśmy osobno, te konflikty naturalnie się wyelimimowały.

Wraca jednak do mnie poczucie inności wśród naszej czwórki. Zawsze byłam na uboczu, chodziłam swoimi drogami, miałam swój osobny świat...

To poczucie wróciło do mnie, od kiedy zaczęłam większą uwagę zwracać na swoje uczucia, potrzeby - na swoją wewnętrzną prawdę.
Zauważyłam, że spotkania z rodzeństwem, chociaż chętnie w nich uczestniczę, nudzą mnie i męczą po jakimś czasie. Nauczyłam już siebie i ich, że w pewnym momencie po prostu uprzejmie się z nimi żegnam i wracam do domu. Zrezygnowałam latem ze wspólnego całonocnego wyjazdu na działkę siostry, bo stwierdziłam, że nie dla mnie gadanie o niczym i do znudzenia przewidywalne imprezowe "klimaty" podlane alkoholem.

To drobiazgi. W czasie umierania Mamy jednak musiałam tłumić niekiedy żal i złość.
Do informacji lekarskiej i dokumentacji upoważniła Mama najmłodszą siostrę. Ta przekazywała nam na bieżąco wiadomości o Mamie. Z powodu panującej wówczas pandemii widywaliśmy Mamę znacznie rzadziej niż ona, na nią też spadło najwięcej obowiazków: a to coś Mamie dowieźć, a to wziąć bieliznę do prania, coś dostarczyć. Czułam się przez to nieco winna, odsunięta.. Chciałam pomóc w miarę możliwości, nie być tylko biernym świadkiem.
Siostra rozważała zabranie Mamy do domu, ale obawiała się, że to okaże się zbyt trudne. Ona i szwagier do pracy, dzieci do szkoły... Do domu trzeba byłoby sprowadzić jakaś opiekunkę, pielęgniarkę - zupełnie obcą osobę.

Pamiętam, poszperałam wtedy w internecie i znalazłam stronę domowego hospicjum w naszym mieście. Zaproponowałam siostrze taką możliwość... Siostra zareagowała złością. Odpowiedziała (dokładnie już tego nie zacytuję, ale zachowuję sens wypowiedzi), że jak mi się tak podoba, mogę sama wszystkim się zająć. Odebrała moją dobrą wolę jak chęć rywalizacji?
Druga sytuacja: siostra kurczowo chwytała się każdej nadziei. Tak się złożyło, że ma sporo znajomości i ktoś jej polecił jakiegoś "innowacyjnego" onkologa z Warszawy. Podobno doktor miał znakomite rezultaty w swojej pracy. Siostra telefonowała, umawiała, rozmawiała - a mnie chciało się krzyczeć, że jest naiwna, że dla jej widzimisię Mamę tylko umęczą w tej Warszawie, wyciągną pieniądze, a nie pomogą. A Mama umrze tam samotnie i nawet się z nami nie pożegna. Najostrożniej, jak umiałam, próbowałam przekazać swoje obawy i znowu spotkałam się ze złością siostry. Kazał mi szukać lepszych rozwiązań, skoro jestem taka mądra, stwierdziła, że ona robi, co może, a ja ją "dobijam"... Znowu mur niezrozumienia. Nie był to czas na głupie swary, więc się po prostu przestałam odzywać. Mamie tylko wyznałam swoje rozterki, gdy raz do mnie zatelefonowała. "Wiesz - powiedziałam - kiedy Mała (tak ją czasami nazywam) tak szukała ratunku dla ciebie, chciało mi się krzyczeć, żeby nie była taka naiwna, a teraz sama myślę, że może jednak trzeba jeszcze próbować i szukać". "Już nie trzeba i twojej siostrze powiedziałam to samo" usłyszałam w słuchawce.
Nie wiem, czy to dobrze o mnie świadczy (a może też wykazałam egoizm?), ale na chwilę poczułam rodzaj ulgi.
Siostra doniosła potem, że kolejny lekarz też nie widział już dla Mamy ratunku i doradził opiekę paliatywną. Siostra zawiadomiła, że Mama chyba z ulgą przyjęła wiadomość o umieszczeniu jej w miejscowym hospicjum - w pobliżu swoich najbliższych.

A teraz z siostrą o Mamie po prostu się nie rozmawia. Czasem, gdzieś między wierszami... Nie zabiegam o to, mam od wygadywania się przyjaciółkę, blog i drugą siostrę, która z charakteru jest bardziej otwarta.
My, rodzeństwo i ja jesteśmy trochę samotnikami. Pewne emocje wolimy przeżywać w pojedynkę. Przed pierwszym Świętem Zmarłych bez Mamy, zapytałam siostry, czy chce, bym razem z nią wybrała się na grób. Odmówiła.
I ja też najchętniej chodzę tam sama.
I Mama najchętniej sama odwiedzała swojego nieżyjącego męża.

Tak już mamy.


niedziela, 24 listopada 2024

Co zrobisz, jak nic nie zrobisz?

 No, dobra, zaraz ruszę szanowny zadek z kanapy, ale jeszcze coś napiszę...

W marcu miną trzy lata od śmierci Mamy. Nie mogę uwierzyć...
Nie zawalił mi się świat, nie chodzę zrozpaczona i załamana, ale odczuwam brak. Wspomnienia wracają przy byle okazji, zdarza się przelotny, ale mocny bunt, ból.

Bo to niesprawiedliwe!
Ktoś gdzieś napisał o swoich dziewięćdziesięcioletnich rodzicach, nad którymi opieka bywa trudna, męcząca i ciężka. Moi rodzice nie zdążyli się zestarzeć. Nieraz myślę, że załatwili sprawę swojego umierania tak, jak żyli: konkretnie - krótko i na temat.
Zabrał mi los całe obszary, jakie przeżywają dorosłe dzieci swoich rodziców: różnice poglądów, oceny i wartości, stopniową zamianę ról, gdy to rodzice zaczynają być naszymi podopiecznymi. Nie wiem, czy dobrze to, czy źle dla nas, dzieci i dla nich.
Któraś koleżanka skarżyła się, że ojciec się jej czepia, inna narzeka, że starzejący się tata ma pomysły nie z tej ziemi... To wszystko mnie ominęło.
Inna koleżanka napisała, że tak jej żal, że nie doczekała etapu, gdy mama jest jak ukochane dziecko, które otacza się troską i miłością, że tak bardzo chciałaby mieć ją blisko... a ja nie wiem, czy to "właściwe" myślenie, czy takie oczekiwania nie są naszym egoizmem, zachcianką. Bo przecież wiąże się to z fizycznym cierpieniem tejże osoby.

Moja Mama miała okrutną śmierć, którą złagodziliśmy, jak się dało. W hospicjum zabezpieczono ją podobno przed bólem. Nie zauważyłam jego oznak, ale to nie znaczy, że Mama nie cierpiała. Wymiotowała prawie bez przerwy, żywiona była pozajelitowo, przeraźliwie schudła, coś mi napomknęła o odleżynie... Gdy zmarła, stwierdziłam, że ma już, biedna, spokój.

Może już Jej lepiej. Może tak właśnie miało być, jak jest. Kolejna z moich licznych koleżanek mawia: "Co zrobisz, jak nic nie zrobisz?".
Czegokolwiek byśmy chcieli - nie nasze to rządy i wcale nie jest pewne, że to właśnie byłoby lepsze.

Codzienności

Pobielało za oknem pierwszy raz w tym roku. W rynnie słychać kapanie ; nie utrzyma się ten pierwszy śnieg.
Z przyjemnością spędzam czas w domu, rozkoszując się ciepłem pieca i brakiem konieczności wychodzenia gdziekolwiek. Aczkolwiek spacer mam w planach.

Dopiero krytykowałam Facebook, ale nie zaprzeczę - część moich relacji przeniosła się właśnie tam. Wielu znajomych mam poza moim miastem, na wsi ; między innymi najbliższą przyjaciółkę, siostrę z wyboru. "Prawie siostra" poważnie choruje, niemal nie opuszcza domu, a odwiedzenie jej na wsi w dzisiejszych, niby postępowych czasach to trudne przedsięwzięcie, gdy się nie ma prawa jazdy ani samochodu. Telefon, Messenger i Facebook zastępują nam kontakt bezpośredni.
Wczoraj przyjaciółka wstawiła zdjęcie z młodości w jasnej kurtce. Ktoś skomentował kolor i wyraził swoje upodobanie do bieli. Spontanicznie odpisałam, że właśnie wczoraj spod kontenera PCK wzięłam biały, a raczej kremowy płaszcz, który mnie zaciekawił, ale niestety okazał się mieć niekorzystny dla mnie fason. Kobieta odpisała, że chętnie przymierzyłaby i zobaczyła, a w ogóle jeśli kiedykolwiek będę miała coś białego do oddania, ona chętnie przygarnie. Obiecałam jej zatem, że przejdę się pod kontener (odniosłam płaszcz tam, skąd go wzięłam) i sprawdzę, czy jeszcze tam nie leży. Będę miała okazję nauczyć się wysyłać paczki przez paczkomat, czego jeszcze nigdy nie miałam okazji robić (a chciałabym co nieco wystawić na sprzedaż przez Internet).

Ten płaszcz spotkałam w drodze do mieszkania, które mój kolega wynajmuje ludziom "na doby". Kolega nie mieszka w naszym mieście, od kilku lat jest związany z kobietą z centralnej Polski i mieszkają tam razem. Trudno mu co kilka dni pokonywać znaczną odległość, więc od czasu do czasu pros mnie o przyslugi: posprzątanie, wymianę pościeli i ręczników, pranie. Lubię X., lubię pomagać, lubię czuć się potrzebna i doceniana, toteż nie odmawiam wsparcia. Mieszkanie jest niewielkie, niezagracone i na bieżąco zadbane, wiec się tam zanadto nie przemęczam. Początkowo odbywało się to na zasadzie "przysługa za przysługę", ale tym razem X. zapytał, ile bym sobie życzyła za tę pracę. Wprawił mnie w lekkie zakłopotanie, bo zupełnie się nie orientuję w cenach takich usług. Praca nie jest ciężka, ale jednak trzeba się pofatygować, poświęcić trochę swojego czasu. Nie chciałabym sama siebie stawiać w roli tzw. frajerki, nie zasługującej na szacunek, ale też nie chcę potraktować X. jak pierwszego lepszego klienta, z którym się człowiek nie patyczkuje: płacisz tyle i tyle albo fora ze dwora.
Jakoś się dogadamy, popytam znajomych, którzy mogą się orientować w tej sprawie.

Hmmm... A może by... A może tak... poprosić o pomoc za pomoc, gdy X. przyjedzie? Potrzebuję uprzątnąć garaż, by go udostępnić klientom. Nosiłam się z zamiarem wynajęcia go, nawet zamieściłam ogłoszenie, ale pierwszy chętny zrezygnował, gdy się okazało, że trzeba z niego wynieść parę rzeczy. Oferowałam pierwszy miesiąc wynajmu gratis w zamian za pomoc w uprzątnięciu, to jednak nie przekonało znajomego. Stwierdził, że to zbyt kłopotliwe i wycofał się. Gdyby tak wykorzystać sytuację z X.? Kto pyta, nie błądzi, więc zapytam, co on na to.

Eureka! :)

piątek, 22 listopada 2024

Poucz nas, że pod słońcem Twoim nie masz Greczyna ani Żyda

Pod tym fragmentem "Kwiatów polskich" Tuwima podpisuję się oburącz, a gdybym umiała, to nawet wszystkimi czterema kończynami.

Zawsze było to dla mnie oczywiste, że o moim stosunku do innych decydują ich indywidualne cechy, moralność, osobowość. Absurdem jest szufladkowanie, umowne podziały, ocenianie zbiorowości na podstawie poczynań niechlubnej jej części.

Na pewno wpływają na nas szersze konteksty, przekazy kulturowe, historyczne itd., ale to tylko część prawdy o każdym z nas. No i na każdego wpływają inaczej.

Uważam się za indywidualistkę.

Stronię od polityki, bo nie "widzi" ona człowieka w obywatelu. Upraszcza, a jednocześnie komplikuje sprawy, nie jest empatyczna, wrażliwa, a pod płaszczykiem idei ukrywa zupełnie przyziemne pobudki - pragnienie władzy, chciwość, wygórowane ambicje. Gdzieś wyczytałam, była to chyba sentencja Napoleona Bonaparte, że największą siłą rządzącą światem jest fantazja - o tak! Gdzie indziej przeczytałam, że wielkie poczynania rodzą się gdzieś w dziecięcym pokoju - o tak!

Nie jest tajemnicą, że Hitler czy Stalin mieli trudne dzieciństwo i potrzebowali to sobie zrekompensować. Od takich rzeczy się zaczyna... a potem mamy wojny, afery... a potem recytujemy wierszyki na szkolnych akademiach... brrr!

Nie przepadam za tzw. patriotyzmem - tym czysto zewnętrznym, nadętym i pełnym pozorów.

Dla mnie patriotyzm to zwykła, nudna wręcz przyzwoitość, uczciwość, wywiązywanie się ze swoich obowiązków.

Gdyby każdy tego przestrzegał - czy patriotyzm w ogóle byłby potrzebny?

Czy naprawdę muszę być przypisana miejscu, językowi itd.? Lubię swoje miejsce na ziemi, kocham język, którym mówię od urodzenia - ale czuję się obywatelką świata, a nawet wszechświata.

Może moje rozmyślania są chaotyczne, bezładne, nie zawsze łatwo ubrać je w słowa. Nie jestem też osobą "politycznie wyrobioną". Piszę jednak poruszona tym, co zobaczyłam... na Facebooku.

Koleżanka zaangażowała się w lokalną politykę, działa też w miejscowej radzie parafialnej. Kobieta w gruncie rzeczy sympatyczna, więc się nie odzywałam, nie komentowałam "wrzuconego" przez nią zdjęcia. A zdjęcie przestawiało jakiś fragment Lwowa, na którym to tle dużymi, wyraźnymi literami napisane było, że Lwów ileś tam wieków dłużej był własnością Polski i że Ukraińcy powinni o tym pamiętać.

No, kurrrde, zdenerwowalam się!

Kiedy skończymy z tą narracją: moje, twoje, więcej, mniej? Kiedy przestaniemy się segregować, nie pamiętając już nawet czasem, o co szło?
Było jak było, ale w ten sposób nigdy nie dojdziemy do zgody, za chwilę wybuchnie jakaś kolejna wojna. Czy nie lepiej zostawić to w spokoju? Mamy przecież otwarte granice, każdy może sobie do tego Lwowa pojechać, a nawet w nim zamieszkać. O ile wiem, nie zabrania się tam jeszcze mówienia we własnych językach, pielęgnowania własnych tradycji. Czy nie można współistnieć bez antagonizmów? Po prostu żyć?

Historia pokazała, że współistniały obok siebie różne nacje, dopóki nie przyszedł jakiś idiota i nie namieszał ludziom w głowach. A ludzie lubią, gdy ktoś za nich myśli...

Eeeeech...

Ale może ja głupia jestem i naiwna? Wymięknę w pierwszej lepszej dyskusji, ale głęboko czuję to, co napisałam.

Facebookowa agresja

Facebook strasznie schamiał.
Dawniej lubiłam tam zajrzeć, poczytać, popisać. Sporo z niego korzystałam, zawdzięczam mu na przykład spotkanie tak bardzo mi potrzebnych i pomocnych osób jak Pati Garg czy Ania Bajorek-Dołba. Częściowo tam odbywało się moje życie towarzyskie.
Od pewnego czasu, a szczególnie chyba odkąd zaczęła upowszechniać się tzw. sztuczna inteligencja, obserwuję zalew tandety, bzdur, miałkości i wspomnianego chamstwa.

A ostatnio nawet poczułam się zagrożona - na szczęście strach miał wielkie oczy.

Przeczytałam książkę o tym, jak traktowani są uchodźcy na granicy polsko-białoruskiej. Dzieją się tam rzeczy niezgodne z prawem, a nam media wmawiają fałszywy obraz rzeczywistości. Wprawdzie pewien mój znajomy, były policjant ze wschodniego województwa twierdzi, że i ta druga strona medalu nie jest taka, na jaką wygląda. i ja również zdaję sobie sprawę, że oceny i przedstawianie rzeczywistości bywają różne, niekoniecznie obiektywne. Jednakże "Jezus umarł w Polsce" Mikołaja Grynberga ogromnie mnie poruszył i sprawił, że gdy ujrzałam na Fb petycję Amnesty International o godne traktowanie imigrantów - nie namyślając się wiele, podpisalam ją.

Jestem świadoma, że petycja nie musiała być prawdziwa, ale stwierdziłam: a nuż...

Długo nie czekałam na reakcję innych ; zostałam zwyzywana od głupich bab, pomstowano na mnie, żebym wzięła sobie "ciapatego" do swojego domu i zobaczyła, czym to pachnie (hola, hola! nad przygarnięciem obcego rodaka też solidnie bym się zastanowiła, bo przyznać ludziom prawo do bycia ludźmi, nie oznacza naiwności)... Mój agresor przespacerował się po moim profilu, za każdym razem pod innym nazwiskiem (podejrzewam, że była to ta sama osoba), wyśmiał zdjęcia, stwierdził, że jestem tak brzydka, że aż żal patrzeć i zapytał, kto mi to zrobił - rozbawiając mnie tym niepomiernie.

Tym wszystkim nie przejęłabym się, ale zaczęła mi w pewnym momencie pracować wyobraźnia... A może to jakiś psychopata, przestępca... Przyznaję, zjeżyły mi się włosy na głowie.

Na szczęście po dwóch dniach napastnikowi się znudziło.
Koleżanka stwierdziła, ze być może to ktoś z reala, kto mnie zna, a nie miał odwagi zaatakować wprost. Niewykluczone.
Udało mu się, tak czy owak, trochę mnie przestraszyć.

Zarządziłam trzymanie gęby na kłódkę i czterokrotne zastanowienie się, czy warto cokolwiek pisać wszem i wobec.

poniedziałek, 18 listopada 2024

Dodupizm przewlekły, postępujący

 Czuję się beznadziejnie. Jestem zła, smutno mi i przykro.

Zła jestem na swoje wciąż, jak bumerang, powracające roztargnienie. Zgubiłam klucz do garażu, gdzie przechowuję opał. I jak ja się tam teraz dostanę?
Pilnuję się, uważam, staram się pamiętać, gdzie co odłożyłam. Nic nie pomaga, nieuchronnie przychodzi pięć minut nieuwagi... Mam siebie samej dość! Ile już posiałam w życiu rzeczy i pieniędzy!

Czuję dzisiaj, że zupełnie nie radzę sobie z życiem. Tyle jest do zrobienia, a mnie przez te nieszczęsne klucze zupełnie opuściła energia, boli mnie wszystko. Może te fizyczne odczucia to wina po prostu pogody? "Reumatyczni" mają prawo źle się dzisiaj czuć. Ale jestem maksymalnie wkurzona na tę swoją niewydolność i beznadziejność.
W domu mam tyle zaległości, a zanim je nadrobię, nawarstwiają się kolejne i kolejne. A tu jeszcze zbliżają się te znienawidzone świąteczne przygotowania. Dziś miałam ambitnie zagnieść ciasto na staropolski piernik z przepisu Margarytki ; nie mam siły, idę spać, chociaż dopiero po dwudziestej.

Jutro wywiadówka, znowu wrócę późno i nie będzie mi się nic chciało.

Czasami sobie myślę, że nie nadaję się do normalnego życia.
Chodząca, wiecznie zmęczona i nienadążająca beznadzieja.

Pogłaskajcie!

czwartek, 14 listopada 2024

Nie kosztem siebie czyli o tym, co moje.

 Jeszcze jedno pozwoliła mi zobaczyć ta cała scysyjka o "starą babę".

Rzekomo jestem nią, bo otwarcie mówię o swojej chorobie i trudnościach z nią związanych. Nie zamierzam jednak oszukiwać siebie ani nikogo, że odchorowuję sobotnią pracę na działce.

Doszłam do wniosku, że to przegrzanie (przy ognisku) na przemian z chłodem dnia sprawiło, że od początku tygodnia odczuwam wewnętrzne zimno. Jakieś dreszcze, spowolnienie, lekkie rozbicie. Wszystko to jest niespecyficzne, mało intensywne, ale ewidentnie pogarszające moje samopoczucie - a w zakładzie pracy  trzeba... pracować. Życzę sobie, aby ta praca nie była katorgą, skoro wykonana być musi. Mogę sobie pozwolić na swobodny tryb życia w domu, a nie na etacie.

Podjęłam decyzję, że rezygnuję ze zbliżającego się kolejnego wyjazdu. Jest już za zimno, nie służy mi to. I niech kto chce, nazywa mnie starą babą.

I wiecie... myślę sobie...

Wyłania się to, co "moje", klaruje się kolejność i ważność potrzeb. Klaruje się, że może właśnie Życie robi mi miejsce na sprawy bardziej mnie dotyczące, a zaniedbywane. W swojej mądrości mówi: "Daj sobie spokój z działką siostry, a dokończ wreszcie i podomykaj swoje sprawy".
Oczywiście to nie znaczy, że nie chcę już tam jeździć, nie chcę pomagać. Bardzo lubię to zachwycające miejsce, praca też jest miłą odskocznią od siedzenia przy biurku - ale już nie chcę być usłużna kosztem siebie.



Ze świeżych wiadomości - Pati Garg ogłasza zapisy na kolejny Rok Przebudzenia, a dla powtarzających ten kurs oferuje sporą zniżkę. Na tyle sporą, że zapragnęłam z niej skorzysta. Wiem, czuję, jak wiele dał mi mój pierwszy rok z Pati. Kolejny rok dałam sobie na zweryfikowanie tego, czego się nauczyłam, w codzienności, na "przetrawienie" i "uleżenie".
O, tak! Rok Przebudzenia naprawdę daje efekty i dlatego chętnie go powtórzę, pogłębiając i ugruntowując to wszystko, czego się nauczyłam do tej pory. Uczestnictwo w nim to nie tylko pożytek, ale i wielka satysfakcja, radość, przyjemność, poczucie, że jest się z innymi w tej samej "bajce".
Budżet mam napięty, ale dam radę. Z czym już sobie nie dałam?