czwartek, 13 czerwca 2024

Wieści z codzienności

Smętny dzień. Lubię być pozytywna, czytać siebie pogodną i energetyczną - ale smętek to też smak życia.
Lekki smutek mnie ogarnia i gorzka zaduma o D.
Nie chcę tu wywlekać zbyt prywatnych, zwłaszcza nie swoich spraw, ale z D.  - choć lody stopniały - miałam wczoraj rozmowę, która mnie zaniepokoiła. Niepokoję się się o jej psychiczne zdrowie - niestety, stwierdzenie to nie jest ironiczne. Czas pokaże, czy moje obawy są słuszne. A może to przejściowa sprawa? Oby!

Na podwórku trwają rozgrywki między Andzią a moją sąsiadką zza ściany. Zdarza mi się wyrazić własne zdanie na ten temat, ale stanowczo dystansuję się do całej tej wojenki.
Póki tej (już nie)nowej sąsiadki nie było, Andzię się jakoś tolerowało, ot czasem ktoś się na nią trochę zdenerwował, czasem sąsiedzi się pozłościli między sobą albo pośmiali z Andzinych dziwactw, ale większych awantur nie było. Odkąd przyszła "nowa" - trafiła kosa na kamień.

Poszłam w końcu po rozum do głowy, bo męczyły mnie te utarczki i drażniły. Po prostu zamykam okno, gdy zaczyna mi przeszkadzać tocząca się pod nim dyskusja lub gdy czuję, że niepotrzebnie przykuwa moja uwagę. Wolę mieć spokój i czas dla siebie.

Na przykład na drzemkę, gdy deszcz kołysze do snu :)

niedziela, 2 czerwca 2024

Z butami do serca

Nie poczułam się obrażona pytaniem o moje najbardziej osobiste sprawy, ale emocji nie zabrakło. Może nawet dobrze było zostać wysłuchaną bez zbędnych komentarzy, bo tak właśnie wysłuchał mnie wczoraj sąsiad, starszy pan. Mam jednak refleksję, że nie powinno się zadawać pewnych pytań,  że uprawnia do nich dopiero przyjaźń, bliskość albo wyraźna prośba o wysłuchanie i wsparcie.

Jak lekko i nieświadomie ludzie ferują wyroki, opinie, nie znając zupełnie istoty rzeczy. Przecież za czyimś brakiem życiowego partnera, dzieci, mieszkania mogą stać prawdziwe dramaty, sprawy bolesne, przykre, wstydliwe.

Już kiedyś mnie ten sam sąsiad zapytał, czemu nie szukam towarzysza życia, a ja odpowiedziałam oględnie i oszczędnie. Wczoraj znowu nawiązała się rozmowa, zaczął mówić o sobie... jest w drugim związku, bo z pierwszą żoną się rozwiódł. Mówi o tym zwyczajnie, po prostu.
Jakoś tak się rozmowa potoczyła, że opowiedziałam o sobie trochę więcej niż mam to w zwyczaju. To było nawet dobre, bo facet potrafi słuchać. A jednak...

Obudziły się we mnie takie emocje, ze nie rozpłakałam się wprawdzie na wspomnienie mojego marnego życia osobistego, ale czułam poruszenie i rozstrojenie bardzo długo, dały o o sobie znać snem, z którego ocknęłam się dziś rano rozbita i zasmucona.

I pomyślałam sobie, że jednak mnie to złości, że ludzie nie są delikatni ani wrażliwi, że czasem drażni mnie inny sąsiad, którego ulubionym dowcipem jest, że mi chłop potrzebny albo że pewnie na randkę się wybieram, gdy opuszczam podwórze. Odpowiadam mu zawsze z humorem, ale... Ludzie, zastanówcie się trochę!

Czy ja mam obowiązek szukać towarzysza? Czy jedyną normą jest być sparowaną? Czy ci starsi już ludzie nie zdają sobie sprawy, że mogą swoimi pytaniami, komentarzami dotykać głębokich ran? Czy nie wiedzą, że życiowe scenariusze bywają skomplikowane i że nie wolno oceniać?

Mam tłumaczyć sąsiadowi, starszemu facetowi, obcemu właściwie, swoje skomplikowane doświadczenia z bliskością? Swoje urazy, lęki... mam dzielić się tym, co tak intymne?

Nie, nie mam żalu o tę wczorajszą rozmowę, powiedziałam, ile chciałam, nie za wiele i nie do człowieka ograniczonego. Nawet nieźle było wyjść poza pewne emocje i trudność w mówieniu o sobie. Ale to wszystko... poniekąd. To wszystko... "nawet".

Swoją drogą miałam wrażenie, że sąsiada lekko zatkało. No i dobrze może.

Jednak zastanawia mnie, czy nie lepiej zrobiłabym informując pana, że przeżyłam swoje dramaty, o których mówienie nie sprawia mi przyjemności.
Ot, "mięszane" uczucia.

Rozmemłanie*

Nie wiem, czy jestem z tych często ostatnio opisywanych WWO (Wysoko Wrażliwych Osób), ale odnoszę wrażenie, że jest coś na rzeczy. Tylko oczywiście kiedyś nikt tego tak nie nazywał. Nie cieszyły się też takie osoby zrozumieniem przez innych. A całe sedno w tym - że nie rozumiały czy nie rozumieją same siebie, nie rozpoznają swoich potrzeb, nie wiedzą, dlaczego nagle czują się zmęczone, rozdrażnione, złe na cały świat.
Grzebanie w sobie, psychologia, zawsze mnie pociągały, mimo to od niedawna dopiero uświadamiam sobie, jak warto zwracać uwagę na swoje stany i okoliczności, w jakich to się dzieje. Można wtedy wiele odkryć i nauczyć się o sobie. Dzięki temu natomiast można lepiej się sobą zaopiekować.

Nagminne jest - zauważam to bardzo - uciekanie od siebie, zagłuszanie siebie w bardziej i mniej zdrowy sposób. Czasami przejawia się to jak w wypowiedzi kolegi: "muszę coś robić, bo inaczej piję, tyję i się narkotyzuję (żart, rzecz jasna, ale bardzo wymowny). Kiedy indziej widzę, jak ktoś zupełnie nie potrafi odpoczywać, wyciszyć się, usiąść spokojnie - musi "latać", być zajęty, nawet gdy narzeka na bolące nogi. Często ludzie zajmują się "pierdołami" - co kto powiedział, jak kto się ubrał - bo to im pozwala nie zajmować się sobą, nie czuć niekomfortowych emocji. Tych mechanizmów jest mnóstwo, ja też nie jestem od nich wolna, choć niektórych bardzo nie lubię.

Zauważam, że od kiedy poszerzam swoją wiedzę oraz świadomość, coraz bardziej po drodze mi z samą sobą. Szukam wręcz przestrzeni, gdzie mogę pobyć sama i zająć się tym, co w danej chwili najbardziej mnie obchodzi. Bywam zmęczona ludźmi, gadaniem o niczym, nadążaniem za innymi. Bywam znudzona. Moje rodzeństwo już się przyzwyczaiło, że od jakiegoś czasu w dowolnym momencie ewakuuję się do domu z rodzinnych spotkań. Podobnie jak ze wspominaną ostatnio D. - nie chce mi się udawać, że wszystko o.k., kiedy wcale tak nie jest... Nie! jeszcze inaczej: jest o.k., ale nie chcę udawać, że mi to odpowiada. Uczę się być uprzejma, ale stanowcza w podobnych sytuacjach. Już wiem, że tłumienie siebie grozi niekontrolowanym wybuchem jak z D. właśnie.

Trochę się rozgadałam, rozwlekłam, popłynęłam w dygresje...
Otóż jestem na tym lekarskim zwolnieniu i mam więcej czasu na wszystko, również na leniuchowanie i pogwarki z sąsiadami. Z jednej strony ciekawie jest pozbierać "newsy" z podwórka - ale z drugiej...
No, właśnie! Zastanowiło mnie wczoraj, dlaczego jakaś taka łażę niewiedząca, czego chcę, jakby rozdrażniona, jakby niezadowolona. Dzisiaj podobnie.
No i doszłam przyczyn: przebodźcowanie! Ciągle ktoś obok, ciągle coś, a organizm i psychika bardziej niż zwykle miały ochotę na spokój, chwilę izolacji (nie wierzyłam w to, uważałam za wymysł i przesadę, ale rzeczywiście w "te babskie" dni ma się zwiększoną wrażliwość i bardzo warto jej posłuchać - nigdy dawniej tego nie zauważałam i jestem pod wrażeniem tego odkrycia). Chciało mi się poleżeć na kanapie, poczytać, popisać o swoich przemyśleniach, a w przerwach zadbać o własny dom, własną przestrzeń. A czułam, ze czas przecieka mi przez palce, że go marnuję.
Koniec końców, popadłam w "rozmemłanie", którego nie lubię, w którym się wcale nie wypoczywa, choć się "nic" nie robi. Zmęczyłam się!

Daję sobie chwilę na wyjście z tego stanu, na bliskość ze sobą, a potem zajmę się czymś, co sprawi, że moja rzeczywistość będzie taka, jak sobie życzę. Po pierwsze - przygotuję dobry obiad, ale bez pośpiechu i nerwów, że już późno.


*Wszędzie w książkach (tych napisanych staranną i poprawną polszczyzną) spotykam formę "rozmamłanie", ale jakoś trudno mi się do niej przyzwyczaić.

PS. Sprawdziłam! Obie formy są poprawne.

piątek, 31 maja 2024

Newsy z życia Marty

O dzięki wam, niebiosa! Przeżyłam operację!
Wróciłam, żyję, jeszcze trochę nacieszę się życiem ; jeszcze nie mam go dość.
Narkoza tak bardzo kojarzy mi się ze śmiercią, niebytem, umieraniem. W ogóle za dużo było tych śmierci w bliskim otoczeniu w ciągu ostatnich kilku lat. Dopadł mnie najprawdziwszy lęk, że może i mnie się przydarzyć ten jeden przypadek na mnóstwo innych, gdy się w ogólnym znieczuleniu zasypia... na zawsze.
Kiedy już jednak podjęłam nieodwołalną decyzję, lęk dał się opanować, chociaż nie zniknął. Przywołałam na pomoc to wszystko, czego nauczyłam się u Pati i od Pati (kocham Cię, Pati!!!): świadome, równomierne oddychanie, medytacja, łapanie dystansu do panikujących myśli. I dałam radę. Ten mocny, nie tak znowu długi sen był całkiem przyjemnym doznaniem, a przytomność po zabiegu odzyskałam bez najmniejszych kłopotów. Nawet nie trzęsło mną zimno jak po ostatniej narkozie.

Dowcipkuję teraz, że mam obitą mordę, bo był to zabieg stomatologiczny. Niestety zespół Sjogrena zniszczył mi zęby i czeka mnie nowy "garniturek". Już przebolałam, bo mam dość tego bólu, tego stresu... Nigdy nie szłam chętnie do dentysty - jestem z pokolenia leczących zęby bez środków znieczulających, z czasów borowania nawet sporych ubytków "na żywca" ; brrrr! - a w tym całym Sjogrenia nabawiłam się dentofobii-gigant!

Morduchnę mam więc poobijaną, ale ulgę w duszy nieziemską! Spadł ze mnie wielki ciężar, choć czeka mnie jeszcze trochę koniecznych zabiegów. Ale to już drobiazg w porównaniu z tym, co za mną.

Dostałam dziesięć dni zwolnienia lekarskiego i powoli dochodzę do siebie. Dziś pierwszy dzień, kiedy poczułam się wyraźnie lepiej, nie dokuczał mi stan podgorączkowy.
A w domu dobrze mi jak w niebie! Uwielbiam nie musieć chodzić do pracy, uwielbiam sama decydować, co i kiedy robię. Zupełnie nie rozumiem ludzi, którzy bez pracy zawodowej usychają, bo mnie tam ona wyłącznie dla pieniędzy potrzebna. Nie tęsknię ani do ludzi, ani do miejsca, choć nie jest mi tam jakoś szczególnie źle.
Oj, powtarzam się!

Przedwczoraj pomimo nie najlepszego jeszcze samopoczucia skorzystałam z zaproszenia D.
Tak, odezwała się D.
Przyjechał nasz dobry kolega mieszkający od kilku lat w stolicy. Od czasu do czasu przyjeżdża w rodzinne strony i wtedy się spotykamy - tym razem u niej. Kolega jest świetnym, otwartym na świat facetem, zawsze jest z nim o czym pogadać i nie ma z nim nudy. Natomiast D. ...

Z D. już do siebie nie wrócimy - poczułam podczas tego spotkania. Być może koleżeństwo przetrwa, ale nie czuję dawnej serdeczności ani więzi. Czuję, że jest między nami spora przepaść (czym zastąpić słowo "przepaść", żeby nie było tak dramatycznie ani... stromo?), która dawniej nie miała dla mnie znaczenia, której nie chciałam zauważać, bo co innego spajało naszą relację. A teraz już nie umiem udawać, że tej rozbieżności, tej rozpadliny nie ma. I że mi ona wciąż nie przeszkadza.
Niestety, przeszkadza. To niej jej wina, ale już mi się nie chce udawać przed samą sobą, że wszystko o.k., że nie brakuje mi czegoś w tej do niedawna niemal przyjaźni, że przestała wystarczać.
W imię czego? Zaspokojenia własnej próżnej potrzeby wizerunku dobrej koleżanki?
Mogłabym prowadzić na ten temat długie dywagacje, co zresztą mnie kusi, ale boję być tak do bólu szczerą. Nie chcę być oskarżycielską, zarozumiałą, nieżyczliwą. Nie o to mi chodzi. Po prostu mocno mnie porusza, jak autentyczne i żywe są to doświadczenia.

niedziela, 19 maja 2024

Niesmak

 O zgrozo, spałam dzisiaj do godziny czternastej z minutami. Dzień był więc krótki, spędziłam go w domu oraz przed domem na leniwych pogawędkach z sąsiadami z naszego wspólnego szeregowego domu.

Zniesmaczyła mnie sąsiadka i z trudem się powstrzymałam od zwrócenia jej uwagi. Jakoś głupio strofować panią w wieku moich rodziców, ale aż mnie język świerzbiał.

Otóż na naszym podwórku, w sąsiednim budynku mieszka pani Andzia (zmieniam imię). Na panią Andzię sąsiedzi są nieźle wkurzeni, bo znosi zewsząd rupiecie i zagraca nimi wspólną klatkę schodową, pełno jej manatków też na jej działce i na wspólnym podwórzu. Poza tym Andzia kradnie, co dotknęło i mnie, gdy lekkomyślnie pozostawiłam na zewnętrznym parapecie garnek. Wyciąga też że śmietnika to, co wyrzucą inni - stare książki, czasopisma, ubrania - wszystko jej się przydaje.
Chora jest kobieta i to bez grama ironii, cierpi na jakieś zaburzenia, a jej dzieci jakoś nie bardzo chcą i potrafią się nią zająć, dopilnować itd. Zresztą dzieci wychowywane przez niepełnosprawną umysłowo matkę pewnie nie mają właściwych wzorców. Kogóż tu obwiniać? Andzia przecież także się o swoją chorobę nie prosiła.

Andzia wie, że jej nie lubią i bywa, że odwzajemnia i okazuje niechęć. Niedawno na działce pchnęła sąsiadkę, której "hektary" przylegają do jej ziemi. Sąsiadka nie pozostała dłużna i wezwała policję...

Swego czasu Andzia zrobiła sobie ze mnie powierniczkę i wylewała przede mną swoje wyssane z palca skargi na kolejną z sąsiadek. Za którymś razem straciłam cierpliwość i powiedziałam: "Ileż można o tym słuchać, pani Andziu?", co poskutkowało zaprzestaniem zwierzania się.

Takie to "klimaty" na tym naszym podwórku. Żartuję, że się kiedyś o książkę pokuszę, bo galeria postaci jest doprawdy urozmaicona. Niestety, to, co barwne, nawet śmieszne, bywa jednocześnie tragiczne. Alkoholizm również ma tu się nieźle... a raczej miał, bo galerię postaci uszczupliła już śmierć.

Dziś lało jak z cebra, ale nasza szeregówka ma zadaszenie, więc siedzieliśmy sobie na świeżym powietrzu, przyglądając się Andzi, której ulewa nie zraziła i nie zniechęciła do "latania" po podwórzu i działce. Nałożyła jakąś szmatę na głowę i robiła swoje. W pewnym momencie znikła za domem, więc sąsiadka X. (ta, która wzywała kiedyś policję), poszła zobaczyć, co tam się dzieje. Stanęła nieopodal i zaczęła śmiać się na całe gardło. Trwało to dość długo, więc w końcu i ja podeszłam popatrzeć,

...A tam nic specjalnego. Andzia jak Andzia, niczym nie zaskakiwała. Chodziła po działce z tą swoją płachtą na głowie. Wróciłam na swoje miejsce wzruszając ramionami. X. nadal zanosiła się śmiechem - szyderczym, agresywnym... Wołała męża, żeby też popatrzył, ale mąż nie reagował, siedział sobie spokojnie. Jedyny komentarz, na jakiś się zdobyłam głośno, brzmiał: "To nie jest śmieszne". Mąż X. potwierdził.

X. to, za przeproszeniem, baba siedemdziesięcioletnia. Wstydziłaby się! Rozumiem jej niechęć do Andzi, ale to nie usprawiedliwia ani agresji, ani chamstwa. Już w przedszkolu uczono mnie, że nie wyśmiewamy się ze słabszych, chorych, ułomnych.

Andzię traktują podle. Rok temu zebrało się pod moim domem towarzystwo i rozochocona G. - jeszcze inna sąsiadka uznając to za świetny dowcip ukradła ozdobny słonecznik, który Andzia wyhodowała przed swoim blokiem. Niestety nie zareagowałam na to i nie przysparza mi to dumy z siebie.
Dziś też milczałam, bo gdzieś we mnie tkwi, że nie poucza się starszych, że to oznaka braku szacunku. Więc nie śmiałam powiedzieć, co myślę.

A głupota, jak widać, nie ma wieku.

niedziela, 12 maja 2024

Niedzielne drobiazgi

Dumna jestem z siebie, bo pokonałam opór i chęć ucieczki przed niewdzięczną pracą. Sporo tej pracy, dziś nie ukończyłam całej, ale już widzę efekty. Cieszy mnie to, jest takim małym zwycięstwem nad sobą i moimi słabościami.

Zawdzięczam to - paradoksalnie! - odpuszczeniu presji, że ma być "na wczoraj" i "na tip-top", perfekcyjnie. Dałam sobie przyzwolenie na własne tempo i na pracę etapami. Bardzo to skuteczne i efektywne. Nabieram otuchy, że wreszcie doczekam się, by moja domowa przestrzeń wyglądała tak, jak sobie tego życzę (w miarę aktualnych możliwości).

Napisałam dziś, po dłuższych wahaniach do D., że odzywając się od czasu do czasu mam obawy, że się narzucam, więc jeśli sobie tego nie życzy, niech mi to powie bez ogródek, a uszanuję każdą odpowiedź. Odpisała sensownie i dość przyjaźnie, a ja poczułam ulgę, że atmosfera trochę się oczyściła. Sporo żalu, złości i stresu ze mnie uszło, wyparowało, ustępując miejsca bardziej pozytywnym emocjom.

Pogoda dziś niby ładna, ja też czuję się nieźle, ale chłód do spacerów nie zachęcał. Spędziłam ten dzień w domu i na naszym podwórku. Teraz już jestem nieco senna, choć jeszcze jasny dzień za oknem. 

niedziela, 5 maja 2024

Drobiazgi (E-ko, wybacz, że kradnę Ci tytuł postu)

Jak mnie nie ma na blogu, to czasami miesiącami, a jak coś mnie najdzie - piszę niemal bez umiaru. Teraz mam klęskę urodzaju 😃

Czuję się dzisiaj tak sobie, znowu tabletka poszła w ruch. Wolałabym się obejść bez tego, bo i są jeszcze inne leki, które stale zażywam, więc nie chcę dodatkowo się "truć". Nie mam jednak ochoty przez cały dzień snuć się bez energii i w bólu, może już nie tak silnym, ale męczącym. Dzień taki słoneczny, kuszący, by z niego skorzystać i nie siedzieć w domu. Może uda mi się jakiś spacer z kijami uskutecznić?

Rozważałam przygotowanie obiadu, ale stwierdziłam, że właściwie nie ma potrzeby. Zostało co nieco z wczorajszego dnia, dla mnie spokojnie wystarczy, a Młodego nie ma w domu: romansuje u swojej dziewczyny, która w majówkowy czas odsiedziała u rodziców, ile "musiała", i wróciła do miasta, w którym studiuje. A mój syn pojechał za nią.
Ach, młodość! Wolna chata, samodzielność, miłość...

Zmieniły się czasy i obyczaje. Pracę zawodową zaczynałam ćwierć wieku temu, gdy niektóre moje współpracownice były nawet o pokolenie starsze od moich rodziców. Pamiętam, jak nasza ówczesna księgowa wspominała, jak to jej, już pełnoletniej (choć zapewne bardzo mlodej) dziewczynie, mama kategorycznie zabroniła wyjazdu pod namioty w mieszanym, damsko-męskim towarzystwie.
Księgowa nie miała swoich dzieci - tak się jej życie ułożyło. Przypuszczam, że gdyby było inaczej, zmuszona byłaby zweryfikować wiele swoich przyzwyczajeń, jak bywam i ja, bo przecież też mam swoje (przyzwyczajenia).



Jutro zaczyna się Tydzień Bibliotek - ogólnopolskie obchody. Będzie okazja pierwszy raz wystroić się w sukienkę, która mnie kiedyś zachwyciła na szmateksowym wieszaku. Kosztowała zabójczo: aż pięć złotych, a jak najbardziej moim zdaniem pasuje "na salony". Nie za strojna, nie za skromna, a w stylu "taka moja".
Pochwaliła mnie moja dyrektorka - kobieta, co do której gustu nie mam zastrzeżeń - że moje stroje nie są krzykiem mody, a jednak potrafię się ubrać oryginalnie i wcale nie "przedpotopowo".
Doceniam ten jakże miły komplement.

sobota, 4 maja 2024

Człowiek planuje...

Przeziębienie, grypa czy cokolwiek to było - już w odwrocie. Uradowana tym faktem wskoczyłam na rower i ruszyłam na podbój miasta :) Odwiedziłam sklep ogrodniczy oraz... a jakże - szmateks.
W ogrodniczym nabyłam nasiona tzw. łąki kwietnej. Znudziły mi się już warzywa. Moja maleńka rodzina nie potrzebuje wiele jedzenia, działeczka zresztą jest niewielka i niespecjalnie się na niej można "rozpędzić" z uprawami. Właściwie ten warzywniak to było bardziej hobby, zabawa niż potrzeba. Na domiar tego wszystkiego systematyczna praca wychodzi mi... niesystematycznie. A to nogi mnie bolą od dłuższego stania, a to gorąco i się nie chce... no i doszłam do wniosku, że najbardziej na świecie to ja kocham siedzieć z książką przed domem albo sobie z tego domu iść gdzieś w świat.
No, to będzie łąka kwiatów, ku uciesze oczu, pszczół i motyli.

Szmateksy to moja słabość, której wydałam małą wojnę. Odwiedzam je rzadziej, bo wiem, czym się może skończyć wizyta. Ano tym, co dziś: planowałam jedynie zakup dresowych spodni do czekającego mnie sanatorium, a w oko wpadła też mało praktyczna ale o bardzo ciekawym fasonie bluza w moim ulubionym granacie, drugie spodnie sportowe a la szarawary i sznurowane sandały na platformie, które już widzę oczami wyobraźni w towarzystwie moich zamaszystych długich sukienek.
No, dooobra,  jeszcze dżinsowa bluzeczka...

Na szczęście był dziś dzień przeceny, bo na ogół wybieram takie właśnie okazje.

Już w tym szmateksie poczułam lekki niepokój, ale prawdziwy ból "babskich spraw" dał o sobie znać dopiero po powrocie do domu. Grypa w odwrocie, ale brzuch odezwał się z niezaznaną od bardzo dawna siłą.

Powlokłam się do sklepu w sąsiedztwie po ibuprom, modląc się, by nie zemdleć po drodze, bo robiło mi się słabo (nie miał mi kto pomóc, syna dziś nie ma w domu). Jeszcze w sklepie połknęłam tabletkę, pod sklepem usiadłam na murku i zaczekałam aż specyfik zacznie jako tako działać. Po dowleczeniu się do domu położyłam się do łóżka w towarzystwie gorącej herbaty. Dobrą chwilę potrwało, nim doszłam do siebie.

Na planowane działkowe prace zabrakło czasu i sił.

Warto i takie ewentualności przewidzieć w domowej apteczce, choć w naszym domu, na szczęście, bardzo rzadko zachodzi taka potrzeba.

I ot, taki dzień za mną, kiedy to "człowiek planuje, a Pan Bóg plany krzyżuje".

Ale już dobrze. Udało mi się nawet nadrobić kilka spowodowanych chorobą domowych zaległości i zaniedbań.

A teraz czas relaksu.

piątek, 3 maja 2024

Jeszcze o relacjach

Poczułam dzisiaj, że brakuje mi koleżeńskich, serdecznych spotkań, że chętnie poszłabym z D. na spacer. Zaraz jednak pomyślałam: czy aby na pewno? Czy to nie jedynie poczucie pustki i braku? Czy chcę relacji za wszelką cenę?
Nie, niekoniecznie.

Nie jest to tak, że nie ucieszyłoby mnie towarzystwo D., że nie miałabym z niego przyjemności. Nie jest to jednak też coś, o co potrzebowałabym walczyć, zabiegać, bez czego trudno mi się obejść. Po prostu wiedziałabym, co mogę od niej dostać, a czego spodziewać się od innych. Niby niczego to nie zmienia, a zmienia wiele.
D. się nie odzywa, a ja nie ubolewam. Zastanawia mnie jednak, jak bardzo musiałam ugodzić ją w jakiś czuły punkt, chyba trafiłam celniej, niż gdybym się o to starała. Czyli? Powiedziałam jakąś prawdę. I chyba jest to prawda o nas obu, bo ja również, jak już pisałam, sporo zamiatałam pod dywan.
Coś się odkryło, odsłoniło.
Nie wiem, D., czy jeszcze wrócimy do siebie, ale cokolwiek się stanie - akceptuję. Dziękuję za miłe chwile i wspomnienia, bo ich nie brakuje.

Druga koleżanka odzywa się, pyta, co słychać. Nie narzuca się, czuję i tu pewien dystans, ale relacja jest. Powiedziałyśmy sobie otwarcie, czego sobie nie życzymy, co nam się nie podoba i wszystko jest jasne. I takie układy cenię.
Mam i tu jednak pewne refleksje: zachłysnęłam się atmosferą bliskości, która na chwilę wprost wybuchła między nami trzema niczym między egzaltowanymi nastolatkami. Miło było, nie powiem...
Teraz jakoś "ustawiłam" sobie spojrzenie na X. Widzę, z czym nam nie po drodze, ale o.k., niech każda idzie swoją drogą i nie wchodzi w cudzą. Niech jak najczęściej nasze drogi będą równoległe, bo to miłe, ale nie łudźmy się, że będą zawsze i tego nie oczekujmy. Mamy też odcinki wspólne, a nawet miejscami nasze ścieżki łączą się w jedną.
Są w moim życiu osoby, z którymi po drodze mi znacznie bardziej, choć spędzamy ze sobą stosunkowo niewiele czasu. To moja przyjaciółka z bardzo długim stażem przyjaźni. I z nią zaliczyłam kilka poważniejszych zgrzytów, a jednak relacja wciąż się broni, docieramy się... prawie jak w małżeństwie :)

Ot, życie... Niech się toczy i płynie, a wraz z nim nasze znajomości.



Jeszcze trochę "słabowata" jestem, ale może wybiorę się na spacer z kijkami i najbliższą mi osobą - sobą. Tego towarzystwa też potrzebuje, lubię i coraz bardziej doceniam.

Urok starych czasopism

Dziś mam więcej energii. Zajęłam się porządkowaniem gór czasopism przyniesionych z garażu, gdzie przeleżały kilka lat nierozpakowane po przeprowadzce. Leżały i straszyły w domu kilka dni, bo zniosłam je jeszcze przed chorobą. Dziś się za nie zabrałam i ku mojemu zaskoczeniu, sprawiło mi to przyjemność. Ach! te wszystkie "Filipinki". "Jestem", "Luz", "Płomyki" - czasy mojej młodości! Ach! ten swojski, ciepły i serdeczny "Poradnik Domowy" kolekcjonowany przez Mamę w latach dziewięćdziesiątych. Dziś tak się wszystko skomercjalizowało, spłyciło, utendencyjniło (a podobno żyjemy w czasach promujących indywidualizm). Póki żyję, nie wyrzucę tej "makulatury", choć nieczęsto do niej już wracam. Nieczęsto, ale zawsze z jednakową przyjemnością!

Co do prasy młodzieżowej zupełnie się teraz nie orientuję, choć mam w domu nastolatka - ale on jest "internetowy". Natomiast prasa kobieca? Prasa kobieca dziś... obraża mnie! Prasa kobieca dziś wydaje się zakładać, że są tylko skrajności: albo kury domowe zainteresowane wyłącznie idiotycznymi poczynaniami celebrytów, albo - snobistyczne jejmości, których proza życia i zwyczajność nie interesują, bo one takie "yntelygentne" i do wyższych rzeczy stworzone. Nie czytuję tych wszystkich "Żyć na gorąco", chyba że mi przypadkiem w ręce wpadną, to czasem przejrzę, natomiast pisma takie jak "Zwierciadło", czy "Sens" lubię bardzo, ale czegoś mi w nich brakuje.
"Sens" jest silnie sprofilowany, lecz choć bardzo ciekawi mnie psychologia, poczytałabym chętnie pismo przekrojowe, różnorodne, lekkie, przyjazne, a jednak nieschodzące poniżej pewnego poziomu. kształtujące gusta, a nie prymitywnie im schlebiające.
"Zwierciadło", "Twój Styl", "Wysokie obcasy" są niby fajne, ale też nie do końca odpowiadają moim potrzebom. No i za drogie. Gdyby można je było czytać od przysłowiowej deski do deski, wtedy może nie żałowałabym grosza, ale zwykle interesuje mnie połowa zawartości. Szkoda kasy!
Poszłam na finansowy kompromis i kupuję numery "TS" wydawane od czasu do czasu w zmniejszonym formacie i w niższej cenie oraz przecenione niesprzedane czasopisma.

"Autociekawostki" i "autoodkrycia"

Obym się za wcześnie nie cieszyła, jak kilka dni temu, ale chyba naprawdę czuję się już lepiej. Ostatnim razem okazało się, że za mało dałam sobie czasu na regenerację i "rozlożyło" mnie z powrotem, ze stanem podgorączkowym włącznie.
Bo ja, proszę państwa, odnalazłam wreszcie mój termometr i on mi wiele wyjaśnia w sprawie mojego funkcjonowania. Teraz już mogę powiedzieć: nie, nie szukam wymówek, by nic nie robić, nie nie jestem beznadziejnym leniem - no, jak mam niby tryskać energią, skoro termometr wskazuje przyczyny jak byk? Czasami się nie ma wątpliwości co do swojego samopoczucia, ale bywa, że mylę je nawet ze zwykłą większą chandrą, bo i w takim stanie zdarza mi się czuć słabość i zniechęcenie do wszystkiego.

Tak to właśnie jest, gdy większość życia wmawiano komuś, że sobie wmawia dolegliwości, że się pieści ze sobą, gdy umniejsza się czyjąś wartość, bo jest mniej aktywny czy efektywny. Taki ktoś potem samemu sobie nie dowierza i albo gra energicznego, tryskającego życiem, udowadniając, że wcale nie jest taki beznadziejny - albo też byle zniżkę traktuje zupełnie bez dystansu. Znam! Byłam tam i bywam.
No, to teraz wiem: zaliczyłam większego kalibru infekcję, którą należało uczciwie wyleżeć.

Kolejna ciekawostka, która może kogoś rozśmieszy, a dla mnie jest odkryciem: jak bardzo można sobie pomóc w najbanalniejszy sposób.
Wczoraj przed południem czułam się bardzo słaba. Nie miałam pojęcia, z czego może to wynikać, łączyłam ten fakt z chorobą. Pomyślałam jednak, że śniadanie jadłam kiepskie i już dość dawno, że może osłabienie bierze się z głodu (którego właściwie nie czułam), więc warto byłoby coś przegryźć. Podjadłam i - szybko poczułam poprawę samopoczucia. Było to zaskakujące, choć już kilka takich doświadczeń za mmą.

Odnoszę wrażenie, że z wiekiem oraz zmianami w organizmie - muszę się uczyć siebie od nowa. Zmieniło mi się wiele reakcji, uczuć, do których byłam przyzwyczajona. Inaczej mój organizm manifestuje choćby właśnie głód, niż to miało miejsce jeszcze dekadę temu. Działo się to oczywiście stopniowo, niepostrzeżenie i teraz bywam często zaskakiwana przez samą siebie.
Dziesięć lat temu przenigdy nie robiło mi się słabo tylko dlatego, ze wyszłam z domu bez śniadania i przypominałam sobie o tym około południa - a przypominała mi o tym nie słabość, tylko zdrowe, konkretne ssanie w żołądku. Teraz mnie nie ssie, teraz robię się ospała, leniwa, rozdrażniona - długo nie wiedzialam, ze to głód, zresztą taki stan miewa różne przyczyny, co myli dodatkowo.

Bardzo to interesujące, naprawdę! :) I motywujące, by o sobie bardziej dbać.

poniedziałek, 29 kwietnia 2024

Chwila wytchnienia

Leżałam trzy dni jak zmięta ścierka i dziękowałam Bogu, że mam już dużego i samodzielnego syna, o którego nie muszę się martwić, gdy sama niedomagam. To luksus!

Dziś wreszcie gorączka ustąpiła, poczułam chęć do normalnego funkcjonowania, ale chęć - nie znaczy siła. Po byle wysiłku muszę odpoczywać. Wyzwaniem było wyjście do nie tak znowu odległej Biedronki i droga powrotna ; dźwigać zakupów na szczęście nie muszę, bo od dawna mam torbę na kółkach.

Na szczęście wzięłam urlop do końca "poszatkowanego" świętami tygodnia i mam trochę czasu, by dojść do siebie. Rozkoszuję się wolniejszym tempem życia i brakiem presji, by ze wszystkim zdążyć.

W dzisiejszym świecie, naznaczonym presją sukcesu, dynamiki, tempa, nie zabrzmi chwalebnie to, co powtórzę po raz niewiadomo który: gdybym tylko mogła sobie pozwolić na rentę lub  emeryturę - już dziś rzucam pracę i bez grama, a nawet miligrama żalu zostaję w domu. Tak mi dobrze pod kocem, gdzie mogę się schronić o dowolnej porze, tak ciepło w te nieszczęsne wiecznie niedokrwione stopy.

Chwilo, trwaj!

piątek, 26 kwietnia 2024

Codzienność.

Naględziłam się ostatnio jak szalona. Taka była potrzeba, a ja już nie czuję presji, by mój blog był taki czy siaki, pod publikę czy dla mojego osobistego wywnętrzania się. Ewentualny tzw. hejt wykasuję bez grama skrupułów.

Byłam wczoraj w mieście wojewódzkim, by się umówić na bardzo długo odkładaną operację. Trafiłam na otwartego i wyrozumiałego pana doktora, któremu zwierzyłam się ze swojego panicznego lęku, a ten przepisał mi środki uspokajające, które mam zażyć określony czas przed zabiegiem. Zapewnił mnie, że wszystko będzie dobrze. Czuję się podniesiona na duchu. "Wielkie mordowanie" odbędzie się dokładnie w Dzień Matki. Rozśmieszyła mnie moja bratowa, gdy jej o tym terminie powiedzialam, bo zawołała: "O, matko!".

W R. spotkałam się z Janinką, starszą panią poznaną półtora roku temu w iwonickim sanatorium. Kobieta z kulturą, klasą i wykształceniem. Obcowanie z nią to przyjemność i pożytek. Powiedziałam jej, że jest niemożebna, bo uparła się postawić mi obiad w restauracji. W dowód sympatii i wdzięczności za różne miłe gesty zawiozłam jej bukiecik irysów z mojego ogródka.

Z podróży wrócilam chora. Już poprzedniego dnia drapało mnie w gardle, a w pociągu powrotnym zaczęły mną trząść dreszcze. Wysiadłam na dworcu i pierwszemu spotkanemu taksówkarzowi kazałam się wieźć najkrótszą drogą do domu. Dziś nie poszłam do pracy. Wygrzewam się i drzemię, a za oknem po tylu dniach wreszcie słonecznie.

czwartek, 25 kwietnia 2024

Rozmyślania przedpołudniowe

Ogromnie dużo miejsca i słów poświęciłam błahym może wydarzeniom. No, coż... emocjonalnie i subiektywnie błahe to nie było. Dało okazję do przemyśleń nad relacjami z innymi.

Wczoraj jeszcze inną perspektywę mimo woli i nie znając sprawy ukazała mi bratowa. I choć to też był drobiazg - jak lekko mi się zrobiło na sercu! I właściwie - jakie to oczywiste!

Racja jest jak d...a - powiedział jakiś polityk czy satyryk - każdy ma swoją. Mamy własne punkty widzenia, własne filtry odbioru rzeczywistości. Własne skrzywienia i uproszczenia.

A ja, dążąc do perfekcji i sprawieliwości - zapomniałam o sobie i swoim prawie do wlasnego oglądu. Może błędnego czasem, modyfikowanego po drodze, ale osobistego.

Ktoś mi zaimponował dzielnością, pokonywaniem niemałych trudności, a nawet ten ktoś bywa malkontentem i defetystą. A ja poczułam się gorsza, bo pozwoliłam sobie na słabość i dostałam opierdziel! Dlaczego?

"Pojechałam" niedawno po D., bo jakaś niechęć mnie ogarnęła. Przy całym swoim zbiorze wad D. ma mnóstwo zalet, jak ciepło, życzliwość dla ludzi (pomimo wszystko nie można jej tego odmówić), zmysł estetyczny w swoim codziennym otoczeniu. Nie jest "głupia", bo przecież nie zamyka się na dyskusję, zdobywanie wiedzy, choć może nie jest bystra jak te i ów - no, bo ma raczej flegmatyczną naturę.

D. jest D., X. jest X. Ja jestem ja.
Jakoś zawieruszyłam dystans, spokój, pewność siebie. To było bardzo, silne, bo i dość intensywna była relacja w naszym trio. Każda z nas jest zupełnie inna... Należy się konstruktywnie różnić i pozwalać sobie być sobą. Swoich granic stanowczo zamierzam bronić, ale mój ostatni wybuch był zupełnie nieadekwatny - za to wiele, wiele mi o samej sobie powiedział.

Nikt mi nie będzie mówił: "Zamień się ze mną". To jest ten punkt, gdzie moje przyzwolenie się kończy. Moje uczucia są tylko moje, niezbywalne i chcę to komunikować bez przemocy, ale z całą stanowczością.
Nikt nie będzie mnie pouczał, że powinnam czuć inaczej niż czuję, bo wszyscy mamy prawo czuć się po swojemu. Można ewentualną krytykę wyrazić z ciepłem i zrozumieniem, że ja nie mam tak jak Ty, bo jest to niemożliwe.


***

"Przebudzeniowcy", że tak ich nazwę - a czytam ich ostatnio sporo i wirtualnie mam do czynienia z tym środowiskiem - piszą, jak ważne są w życiu rytuały, ustalona co dzień rutyna. Są takie czynności, które powtarzane regularnie wchodzą w krew, a ich zadaniem jest pomagać w życiu.
Mnie rutyna kojarzyła się z przymusem, czułam niechęć, by codziennie rano na przykład gimnastykować się czy medytować o ustalonych porach. A jednak - przewartościowuję swoje podejście.

Dlaczego? Bo dostrzegłam bardzo wyraźnie ich znaczenie. Ważna jest pora, by się "ustawić" na cały pełen różnych wyzwań dzień. Jest ważne, by realnie i serio się o siebie zatroszczyć.

Ta ostatnio sytuacja z koleżankami - taka niby błahostka - uwidoczniła mi to bardzo wyraźnie. Czułam się tak źle, że postanowiłam rozładować stres przez ruch i sprawdzić efekty.

Ruch to nie tylko kwestia zdrowego ciała, ale ukoił też mój rozklekotany układ nerwowy, poprawił nastrój, dodał energii i optymizmu, zdystansował do emocji. Naprawdę nie doceniałam!

Medytację doceniam nie od dziś, ale nie przestrzegałam stałej pory ani miejsca, nie wyodrębniałam jej jakoś szczególnie spośród innych zajęć. Tymczasem jeśli za jej pomocą nastroję się odpowiednio do czekającego mnie dnia - procentuje jak mało co! Po prostu mnie ukierunkowuje i ustawia. Przetestowałam wczoraj i porządnę medytowanie, i spacer z kijkami. Zadziałało!

Czekało mnie trochę zadań, o których myślałam z niechęcią.Medytacja uświadomiła mi, że wiele spraw w życiu traktuję niczym "bat", przymus, a przecież często są to aktywności chciane, uważane za pożyteczne i pozytywne. Doszłam do wniosku, że ta niechęć - właśnie przez "bat". W medytacji skupiłam się, by poczuć, jak to jest, gdy czynność cieszy i relaksuje, gdy czuję się, jakbym brała rozkoszną, ciepłą kąpiel.
Kurczę! Pomogło! Udało się zmienić swój nastrój i rodzaj energii, podejść do zadań bez niepotrzebnego, nawykowego napięcia.

wtorek, 23 kwietnia 2024

Swoje życie, swoje

Nic mi się nie chce. Krążenie mi nawala, nogi ziębną, w pracy siedzącej funkcje życiowe zanikają ;) Drętwa pogoda dolewa oliwy do ognia. No, to się obijam - kontrolnie wszakże.

Obiadu zostało na jutro i nie muszę sterczeć nad garami - mały powód do radości.

Popiszę sobie pod kocykiem, a potem przejdę się do garażu na poszukiwanie paru zawieruszonych rzeczy. A potem może na spożywcze sprawunki.

Syn z Młodej Polski kazał się przepytać, zaprosił też starą matkę do udziału w internetowej grze w odgadywanie, w jakim wirtualnym zakątku świata się znaleźliśmy. Wnioski wyciąga się na podstawie przyrody, architektury, elementów krajobrazu. Nawet elementy oznakowań dróg albo kształt slupów przydrożnych mogą być wskazówką. Młody ma już sporą wiedzę na ten temat.
Jak dobrze, że jest ten Młody.

Dochodzę do siebie po ostatnim wielkim emocjonalnym tąpnięciu i dzisiaj właściwie czuję się już o.k. Nie przejmuję się co będzie dalej z naszą paczką, każdy scenariusz jest dla mnie do przyjęcia i uzasadniony.

Coś mi strzeliło do głowy, by podejrzeć na Fb, co słychać u dawnej blogowiczki, którą uwielbiałam czytać. Kolorowo u niej, pogodnie, żywo. Ach te złudzenia, że gdzie indziej barwniej niż u nas! Długo ulegałam takiemu myśleniu, że moja życiem pisana historia powinna wyglądać inaczej, że powinnam być bardziej taka, a mniej siaka. A żyję tak mało spektakularnie!

Odpowiedzią jest ostatnia scena z filmu "Edi" i dialog zbieraczy złomu:

„- Co my tu mamy za życie?

- Swoje życie, swoje…” 

Długie, nudne i - ważne dla mnie

Silne emocje mną owładnęły ostatnio. Pozwoliłam się porwać, nie zatrzymałam się w porę.
Bywa ; przecież się nie powieszę. Przeprosiłam, za co należało - uważam - przeprosić, ale że żyję i czuję, przepraszać nie będę.
Dojrzały człowiek rozmawia, nie ucieka i  nie manipuluje, a czuję teraz, że to mnie spotyka. Dojrzały człowiek mówi wprost: "Jestem teraz tak na ciebie wkurzona, że potrzebuję przerwy w kontaktach (albo w ogóle: "nie chcę mieć z tobą nic wspólnego")" - a nie kręci, że nie ma czasu ; czas dziwnie się dawniej znajdował choćby na pięć minut, choćby na odpisanie:"Ssorry, nie mogłam odebrać"
Odbiera mi się szansę na konfrontację, a może i przeprosiny.
No, cóż... trudno! Zrobiłam, co mogłam, reszta odpowiedzialności już nie po mojej stronie.
Wciąż po głowie mi się kołacze, że może jednak ja coś źle zinterpretowałam, ewidentnie zareagowałam zbyt gwałtownie - ale znów się powtórzę: takie rzeczy się wyjaśnia!
Więc nie przepraszam, że żyję.
Zaopiekuję się sobą, bo tak mmą "trzepnęło", że aż dziw. Muszę odzyskać równowagę, a potem wracam do swoich spraw i celów .Korekta musi być ukończona!

***


Nasiąkłam słownictwem ze swoich ostatnich lektur. Nie znoszę tzw. oszołomstwa i mam nadzieję, że uda mi się go uniknąć, przyznam jednak, że zafascynowana jestem odkryciami w publikacjach Pati Garg czy Sylwii Kocoń. Uczą mnie, że odpowiedzi na własne rozterki szuka się u źródła, w sobie. Kontakt ze sobą jest nie do przecenienia! Znajomość swoich reakcji, emocji, rozpoznanie ich źródła - pomagają sobie radzić.
Nieraz słyszę, że nie ma co filozofować, trzeba brać życie na "chłopski rozum". Tak! Stuprocentowa zgoda,  do tego właśnie się sprowadzają nauki "moich" autorek - ale niektórzy gdzieś po drodze zagubili ten chłopski rozum, stracili kontakt ze sobą i zaufanie do siebie. Teraz trzeba wykonać pracę, by to odzyskać. By odnaleźć, bo gdzieś w nas wciąż to istnieje. Przestaliśmy tylko na tym polegać. A potem wydaje nam się to taaaakie trudne!

***

Moja ostatnia niechęć do D. ma swoje głębsze korzenie i tu musze uderzyć się w pierś wydatną: moja... nie wina - moja ODPOWIEDZIALNOŚĆ.
Przecież od kilku lat już przeszkadzały mi pewne jej cechy. Ale wolałam tę swoją niechęć ignorować, strofowałam się za "nieładne", "niedobre" myśi oraz odczucia.Bo D. przecież miła, serdeczna, wesoła - jak ja mogę być taka dla niej nieżyczliwa?
Nawet R. który migiem ją podsumował, że głupia, tlumaczyłam, że może nie jest lotna, ale ma inne zalety. "Tacy też chcą żyć" - mawiałam żartobliwie.
No i tak to sobie trwało. Nie miałyśmy konfliktów - dopóki nie przyszło nam mieszkać razem.
Ponad rok temu zbiegiem okoliczności dostałyśmy ten sam termin do sanatorium, z jednodniową róznicą. Ponieważ mój turnus rozpoczynał się dzień wcześniej, D. rzuciła propozycję: "To poproś o wspólny pokój dla nas".
Zjeżyłam się na tę prośbę, ale niczego nie okazałam.
Tak bardzo chciałam ten turnus spędzić w samotności, spacerować w pojedynkę, dużo rozmyślać, opłakiwać Mamę, która odeszła kilka miesięcy wcześniej. Wyciszyć się zupełnie i mieć kontakt z samą sobą. Taka pustelnia mi się marzyła.
Stłamsiłam jednak niezadowolenie i załatwiłam ten wspólny pokój, bo nie umiałam asertywnie odmówić.
Męczyłam się z nią okrutnie! Drażniło mnie wszystko, nie zawsze sprawiedliwie. Bo co winna D. że jest powolna, wręcz ślamazarna i mało zdeycydowana? Co winna, że gada, gada, gada, często niepotrzebnie, często nudno i płytko.
Ewidentnie doskwierało mi jakieś psychiczne przeciążenie, a jej osobowość, sposób bycia nie pomagały mi dochodzić do siebie.
Obwiniałam się za te odczucia, oceniałam je. Sporo energii kosztowało mnie udawanie, że wszystko o.k.
Potem, już w naszym mieście D. rozchorowała się na depresję, więc pomyślałam, że pewnie dlatego była tak trudna w sanatorium, że chyba miała pierwsze objawy (problemy ze wszystkiego, powtarzanie się). Wybaczyć trzeba - stwierdziłam.
Potem rozeszło się wszystko po przysłowiowych kościach - aż do teraz. Oj strzeliły zamiecione pod dywan emocje!

Dlaczego o tym tak wiele piszę (i może zanudzam, ale ostatecznie blog jest dla mnie)? Historia jest dla mnie nie tylko emocjonująca, ale interesująca psychologicznie. Ciekawie jest pozaglądać w to głębiej i wysnuć wnioski.

To przez te wszystkie emocje oraz parę dosnutych przez życie wątków, stała się "taaaka wielka".
Obiektywnie wielka nie jest.

Marto, alleluja i do przodu, a czas pokaże, co będzie z tą znajomością.

poniedziałek, 22 kwietnia 2024

Królowa dramatu?

Zachowuję się jak królowa dramatu i aż mnie samą zadziwia, jak mocno zareagowałam na ostatnie przykrości. To dlatego, że próbowałam wyjaśnić, rozładować - a tylko pogorszyłam sprawę. Dlatego też, że D. mnie unika ewidentnie, choć Z. mnie przekonuje, że D. może mieć ważne powody.

Oj, nie. Znam ją długo. Znalazłaby dla mnie czas i przestrzeń, gdyby chciała. Znam jej uniki stosowane w relacjach z innymi osobami. Nie ma we mnie zgody na takie traktowanie. 

No, trudno. Widocznie nie wszyscy mnie zrozumieją. Czy muszą?

Jeszcze ze trzy dni, regularne spacery z kijkami i pozbędę się tych niemiłych emocji. Już dziś mi lepiej, bo zaaplikowałam sobie przechadzkę.

niedziela, 21 kwietnia 2024

Bliskość... jest!

 Wow, Amerykę odkryłam!

Skoro miłość jest wszędzie - i po prostu jest, nigdy nikomu jej nie zabraknie... Czy z bliskością nie jest podobnie?

Nie szkodzi, że gdzieś wydaje się kończyć. Znajdę ją gdzie indziej, a choćby nie wiem co, zawsze mogę (i chcę!) być blisko siebie. I wtedy już nigdy bliskości mi nie zabraknie.

Czy lęk przed bliskością nie jest lękiem przed jej utratą? Przekonaniem, że jeśli już tę bliskość zdobędę, odważę się - muszę jej strzec jak źrenicy oka?
Jeśli coś jest, jeśli w coś wierzymy - przecież nie musimy się bać, że zniknie.

Ot, niedzielne przemyślenia zainspirowane przez Annę Bzikową i jej komentarz na moje wczorajsze wynurzenia.

Bliskość jest. Nie trzeba za nią gonić, ani przed nią uciekać. Niech... płynie.


Zaczynam gadać językiem, który tak często mnie irytował swoją niezrozumiałością w tych wszystkich czytywanych artykułach o duchowym rozwoju, przebudzeniu itp. Ten język jest trudny, bo słowa bywają za małe.

Ale zaczynam czuć pewne sprawy.

Szczęście

Niedziela.
Cicho.
Pochmurno.
Niebiańsko spokojnie.
Jak dobrze!

Nie ubrałam się dzisiaj, nie pościeliłam łóżka. Zaimprowizowałam pospieszny, ale przyzwoity obiad. Wyleguję się, drzemię, snuję w szlafroku (ładny jest! :) ) i nic mi więcej dzisiaj nie trzeba. Spoooookój!

Za oknem irysy zakwitły jak szalone. Dobrze im zrobiła porada z internetu, by jesienią poucinać ich łodygi tuż przy ziemi. Są teraz dosłownie obsypane kwiatami.




Mruczysław powrócił ze spaceru, meldując się na zewnętrznym parapecie salonu. Wpuściłam zwierzaka i teraz wylegujemy się razem.

Dzisiaj właśnie tak wygląda dla mnie szczęście.
Niepotrzebna mi euforia.

sobota, 20 kwietnia 2024

***

Mamo,
w marcu minęły dwa lata... - jak szybko!

Żyje się tak zwyczajnie, że aż nie do wiary. Jak to życie śmie być tak bezczelnie normalne bez Ciebie?!

A jednak brakuję Cię.

W pół słowa zrozumiałabyś niektóre moje spostrzeżenia, przemyślenia, nie musiałabym wiele tłumaczyć. Nikomu nie mogę o pewnych rzeczach tak szczerze powiedzieć. Pewne sprawy współodczuwają tylko ludzie z jednego domu.
Tak bym poplotkowała z Tobą o znajomych, zdarzeniach... Zapytałabym o uprawę warzyw, gotowanie, pranie uporczywych plam... Opowiedziałabym o moim sąsiedzie, który sprowadził się niedawno, a znał Was, moich Rodziców 40 lat temu w odległej miejscowości - uwierzysz, co za traf? Popytałabym, jaki był...

Eeeech... Właśnie wybuchłam płaczem.

Nie mówiłam, że się ostatnio zupełnie rozregulowałam?

Utulam siebie

Kupiłam sobie piwo, o zgrozo :) Słodkie, ale żadne tam bezalkoholowe, uczciwe cztery procent.
Dziś dzień bez leków - w popiątki robię sobie od nich przerwę - więc pozwoliłam sobie na tę odrobinę rozpusty.
Ponieważ alkoholu zażywam sporadycznie, puszka wystarczyła, by poczuć miły "szmerek". Dzisiaj go potrzebowałam.
Ciągle jeszcze jest mi źle, rozregulowany mam układ nerwowy. Zapewne swoje robi też zupełnie nieobliczalna ostatnio pogoda.

Wciąż myślami wracam do tej scysji z koleżankami. Znajomy, któremu się z tego zwierzyłam, skwitował: "Za bardzo przejmujesz się ludźmi, a za mało sobą" - być może ma rację.

Chłonęłam tę naszą atmosferę koleżeństwa, solidarności, wspierania się nawzajem. Było to coś, czego nie zaznałam od lat, a z taką intensywnością chyba nawet nigdy. Za młodu bardzo za tym tęskniłam. Zawsze bowiem byłam sporą indywidualistką, zostawiałam dużo przestrzeni dla siebie, lecz odczuwałam samotność i osobność. Moje rodzeństwo przeżywało spotkania, prowadziło życie towarzyskie chodziło na randki, dyskoteki, a ja - byłam sama. Rodzice dogadywali, że coś ze mną nie tak.

Zachwycił mnie więc urok więzi międzyludzkich, możliwości jakie to daje, zachwyciły własne odkryte umiejętności nawiązywania relacji. Zachwyciło też, że tęsknoty z młodych lat spełniają się jakby od niechcenia,  ale... chyba jednak sens miały moje "ustawienia fabryczne", zawieranie przyjaźni po swojemu, w swoim tempie, w swoim stylu.

Pewnie wszystko jest ze mną w porządku, a ja za młodu uwierzyłam, że nie jestem taka, jak "powinnam" i zależało mi, by się zmienić. A może jednak niczego nie muszę zmieniać, nie muszę majstrować przy własnej konstrukcji?

Więcej szacunku dla samej siebie, więcej uznania dla siebie! Więcej akceptacji!

Takie oto lekcje odbieram na stare lata od Życia.

Bądź dla siebie dobra, Marto.

Odezwało się we mnie tak głośno jakieś wewnętrzne Dziecko. Utulam je, koję, okrywam kocykiem. Włączyłam mu kojącą muzykę.

Piwo, choć dla dorosłych, również mnie koi jak dziecko.

czwartek, 18 kwietnia 2024

Kto ze mną wytrzyma... skoro sama z sobą czasem nie mogę!

Od niedawna dużo się mówi oraz pisze o WWO - wysoko wrażliwych osobach.
Nie wiem, czy mogę się do takowych zaliczyć, wydaję się sama sobie bardzo silna w pewnych sprawach, płacz nad książką czy na filmie zdarza mi się sporadycznie, nie oszalałam z rozpaczy po śmierci Rodziców, choć oczywiste były pewne uczucia. Najwidoczniej wrażliwość może dotyczyć różnych obszarów, bywa różnie uwarunkowana.

Łatwo się przestymulowuję, łatwo wpadam w stan rozdrażnienia i zmęczenia, dosyć często nieadekwatnie wybucham przeciążona wrażeniami oraz emocjami.
Nienawidzę hałasu, silnego światła (jarzeniówki w pracy), nie lubię mieć za dużo na głowie. Wolę nieraz posiedzieć w domu i mieć święty spokój niż gonić za rozrywką.
To ostatnie zmieniło się z moim wiekiem, bo dawniej uważałam, że wartość jest w tym, by "się działo". Dziś, gdy więcej się dzieje, potrzebuję później odpocząć i odreagować w samotności, choć obserwacja wykazała, że poszukuję równowagi (we własnym odczuciu) między "nicsięniedzianiem" a urozmaiceniem. Generalnie jednak dla mnie nawet jeśli nic się nie dzieje - dzieje się nieustannie. Dużo myślę, dużo czuję.

To dar, ale i obciążenie ogromne. Nie dość, że sama cierpię, konsekwencje moich huśtawek odczuwają też inni.

I ja mam - cholera! - być z kimkolwiek w związku? A kto ze mną wytrzyma?! Kto mnie zrozumie i zaakceptuje?

Taki urok przeklętych schorzeń centralnego układu nerwowego. Taki urok przebytych operacji na otwartym łbie.

Nie żalę się.
Ja się złoszczę.

Ja chcę być normalna i nie daję rady, choć tak się staram.

Ale jazda!

Miałam "jazdę" przez ostatnie dni, a nawet tygodnie. Trochę mi wstyd, ale zapewne są ku niej powody, których to powodów nie rozpoznałam w pore.

Dopiero koleżanka w pracy zwróciła mi dziś uwagę: "Martuś, rok temu też się rozchorowałaś na nogi przed planowaną operacją". W rzeczy samej, tak było i posłużyło mi za pretekst, żeby uciec niemal z gabinetu operacyjnego. Może więc to stres?
Druga koleżanka, również z pracy, poleciła mi dobrego lekarza "od naczyń" w P. Już dziś zapisałam się do mojej lekarki pierwszego kontaktu w sprawie skierowania. Nie jestem zachwycona, że trzeba będzie brać wolne na cały dzień i jeździć poza nasze miasteczko, ale szukam w tym dobrych stron: P. to piękne, a rzadko odwiedzane przeze mnie miasto, warto je poznać lepiej, zaś wyjazdy... Przecież zawsze marzyłam, by więcej podróżować, bywać poza miejscem mojego zamieszkania. No, to będzie okazja!

Koleżanki, o których ostatnio pisałam, miały pecha trafić na moment mojej szczególnej wrażliwości i drażliwości, aczkolwiek nadal uważam, że mogły się zachować nieco inaczej. Dziś z rana przyszła mi jednak do głowy inna interpretacja wydarzeń niż ta dokonana w pierwszej złości. Może po prostu źle się zrozumialyśmy? Powoli "odkręcam" nieporozumienie.

Bywam trudna, niestety. Często mam wrażenie, że bardziej trudna niż inni - a przez to gorsza, niezasługująca na pełną akceptację, ciepło, miłość. To wszystko intensywnie ze mnie "wylazło".
Podobno życie podsuwa nam różne sytuacje, by czegoś nas nauczyć. Hmmmm...

Tylko czego tym razem mam się nauczyć? Że jak mi źle, to muszę chować się i płakać w samotności?

Kurrrrde, a ja tak chcę, by mnie ktoś przytulił! :(


Wróciłam dziś do domu zupełnie "rozwalona" emocjonalnie.

Zarządziłam dzień dobroci dla siebie. Nie zmywam naczyń, nie wstawiam prania, nie zbieram porozrzucanych drobiazgów z podłogi... no, dobra, umyłam kilka talerzy, przy czym jeden rozbiłam - ten ulubiony, bo wyśliznął mi się z rąk ; no, dobra, wyskoczyłam też po drobne spożywcze zakupy, ale do nielubianego sklepiku w pobliżu zamiast do zwyczajowej Biedronki.
A teraz leżę pod kocem, w stopy nareszcie ciepło, czuję napływające do nich krążenie. Na kolację zjadłam ciepłej owsianki - dania, które koi nie tylko potrzeby ciała, ale i duszę (są takie potrawy, które kojarzą mi się z ciepłem, troskliwą mamą, domem i przyjemnością).

Pospałam po południu i zamierzam porządnie przespać noc. Sen najskuteczniej regeneruje mój skłonny do przeciążeń układ nerwowy.

Wracam do siebie.

środa, 17 kwietnia 2024

Psychologiczno-koleżeńskie "rozkminy"

Znów mi szlag trafił część testu z korekty. Na szczęście poprawiłam bez trudu, choć zirytowałam się mocno. Jadę dzisiaj dalej z tym "koksem".

Koleżance D. (sama już nie pamiętam, jaki komu nadaję na blogu pseudonim, zresztą, wolę nawet ich nie powtarzać, wyjaśniam jednak, że to ta osoba, z którą ostatnio zaliczyłam mocne spięcie) zaproponowałam dzisiaj wspólny wypad do kina. Wiem, że lubi, pamiętam, że chętnie uczestniczyła w podobnych atrakcjach, a jednak tym razem otrzymałam odpowiedź, że ostatnio jest bardzo zajęta i nie ma czasu.
Hm... może i tak, ale pierwsze, co mi na myśl przyszło to "klituś bajduś!". Kolejna prezentacja tchórzostwa, uniki zamiast otwartej przyłbicy. Och, jak tego nie lubię.
Odpisałam: "Rozumiem, ale szczerze mówiąc mam wrażenie, że mnie unikasz. Bardzo bym chciała porozmawiać otwarcie o tym, co się między nami zdarzyło. Jeśli nie zechcesz, uszanuję to, liczę jednak na odpowiedź bez uników". Nie dostałam do tej pory odpowiedzi, ale cierpliwie poczekam... i wcale się nie zdziwię, jeśli szanowna koleżanka nie odpisze, bo konfrontowanie się wprost to nie jej styl. Będzie mi z tym niewygodnie i trochę przykro, ale będę miała jasność sytuacji.

Czy nie za długo dawałam ulgową taryfę jej wrażliwości i brakowi pewności siebie? Czy nie za długo nie pozwalałam sobie na "brzydkie" uczucia, gdy drażniły mnie jej cechy? Czy nie wątpiłam w słuszność własnych odczuć wobec niej? Bo przecież już od dłuższego czasu przymykałam oko, na to, że papla nieraz bez sensu, że bywa... głupiutka, na wszystko narzeka i mało ma samodzielnych sądów oraz decyzji? Krytykowałam i karciłam siebie, że za mało jestem tolerancyjna i wyrozumiała dla skądinąd miłej i koleżeńskiej D. Czułam się winna swoim odczuciom... a one i tak wypłynęły na powierzchnię.

Byłoby tak zapewne nadal, ale "do białości" wnerwiło mnie, że pozwoliła sobie na krytykę wobec mnie dopiero, gdy poczuła "plecy" drugiej osoby - nie mając dotychczas odwagi wyrażenia swojego zdania niezależnie. Zarzuciłam jej to, a ona na to, że źle ją oceniam, że ona zna swą wartość i potrafi tupnąć nogą... No, raczej niespecjalnie, jak widać. Daję sobie prawo błędu, ale widzę tu wiele jej wyobrażeń na własny temat, których rzeczywistość nie odzwierciedla.

Rzeczona koleżanka ma poważne kłopoty małżeńskie. Zwierzała mi się wielokrotnie, a ja w dobrej wierze próbowałam ukazać jej perspektywę nieco inną niż jej własna, bo zauważam i jej wielką wrażliwość na jego niezamierzone przykrości. Trochę brałam go w obronę, choć jest zdecydowanie trudnym partnerem. Czego się potem dowiedzialam? Druga koleżanka poinformowała mnie, że D. wkurza jak go bronię. Nie można było wprost mi tego powiedzieć? Nie znoszę niedomówień.

...Ale czy ja również - patrz: trzeci akapit powyżej - nie mam niedomówień na własnym sumieniu?

Czy to ja mam tak paskudny charakter, że popadam ostatnio w konflikty, czy też jest to zdrowe i świadczy, że wreszcie coraz wyraźniej mówię własnym głosem?
W tzw. przestrzeniach rozwojowych często czytam, że gdy decydujemy się być sobą, podążać własną drogą i mówić własnym głosem - część ludzi od nas odpada, relacje naturalnie się selekcjonują.

Czy tego właśnie doświadczam?

Natomiast z moją "prawie siostrą" wciąż do siebie wracamy pomimo tarć. Przewartościowujemy, weryfikujemy i - ku mojej radości - wciąż jesteśmy dla siebie ważne i potrzebne. Nikogo nie darzę takim zaufaniem jak jej - przynajmniej obecnie.

poniedziałek, 15 kwietnia 2024

Garść wieści.

 Nabieram otuchy z korektą - jakoś lżej mi idzie i sprawniej. Może sprawiła to mimowolna zmiana nastawienia psychicznego, może fakt, że kolejne rozpoczynanie pracy od nowa sprzyja utrwalaniu się wiadomości, a może czuję się pewniej z nowo nabytymi pomocami naukowymi.

W naszym bibliotecznym pokoju wypatrzyłam na półce obok biurka koleżanki opasłe tomisko. Okazało się, że to "Polszczyzna na co dzień" pod redakcją Mirosława Bańki. Wielkie nieba! toż to istna Biblia korektorów i redaktorów! Okazało się, że jest to dar od czytelnika, jeszcze nie włączony w nasze zbiory i wolno mi się nim "zaopiekować" ; nie wierzyłam własnemu szczęściu!
Drugie tomisko zakupiłam przez internet i jest to "Edycja tekstów" Adama Wolańskiego - kolejny podstawowy podręcznik w dziedzinie, z którą się zaznajamiam.
Nie ma to jak skondensowane i zebrane w jednym miejscu rzetelne wiadomości. Niby jest jeszcze pisemny kurs, ale jednak wygodniej mieć książkę pod ręką.
Czuję przypływ entuzjazmu, energii i wiary, że wreszcie zdam ten egzamin i zdobędę certyfikat z kursu.

...Z koleżankami po ostatnim spięciu - odrobina dystansu. Z X się dogadam, bo to konkretna osoba ; ona powiedziała swoje zdanie, ja swoje. Wyjaśniłam, przeprosiłam za to, za co uznałam, że należy przeprosić, i w porządku. Y - mam wrażenie - unika mnie, nie jest ona z tych, które się konfrontują otwarcie, co mnie, szczerze mówiąc, drażni. Ale może jednak się mylę? Czekam na rozwój wydarzeń i okazję do rozmowy.
Tu refleksja: znamy się z X. prawie dziesięć lat, a od pewnego czasu dostrzegam jej cechy, na które dawniej nie zwracałam uwagi, które jakoś nie dochodziły do głosu i nie miały znaczenia. Zaczynają mi przeszkadzać, zaczynam czuć niezgodę na niektóre jej zachowania. Niestety (albo "stety") przyjaźnie również ewoluują, czasami wyczerpują się. Zresztą nie nazywałam nigdy Y przyjaciółką, bo to określenie rezerwuję dla znajomości wyjątkowo bliskich. Y jest bliską koleżanką, z którą łączy mnie sporo wspólnych przeżyć. Przyjaciółki mam dwie, te same od kilkudziesięciu lat.

Z życia domowego: mój syn rozpoczyna niebawem kurs prawa jazdy. Miłą niespodziankę sprawił jego wujek - chrzestny ojciec, brat nieżyjącego ojca mojego dziecka, proponując wsparcie finansowe tego przedsięwzięcia. Podziękowałam z całego serca pomimo zakłopotania.
Po moim byłym mężu zostały długi, spadek odrzuciłam w imieniu syna, ale rodzina byłego męża zachowała się na tyle ładnie, że zupełnie bez niczego syn nie został. Nie ukrywam: cieszę się, że mam to z głowy (prawo jazdy) i nie muszę martwić się o finanse.

Kot wykastrowany zgodnie w uprzednimi zapowiedziami. Nie wydaje się z tego powodu nieszczęśliwy. Nie zgnuśniał i nie rozleniwił się, jak "krakali" niektórzy. Ochoczo wychodzi na podwórko, grasuje godzinami, ale zawsze gdzieś w pobliżu i zawsze wraca do domu - o zgrozo, prawie zawsze z kleszczem... ba! żeby tylko jednym.
Mnie przypada niewdzięczna rola wyrywania tego obrzydlistwa, bo na swoje nieszczęście potrafię to robić. Usuwam przez papier toaletowy ; w życiu nie dotknę kleszcza ani muchy gołą ręką - brrrr! fuj! Trzeba popytać w sklepie zoologicznym o jakiś skuteczny preparat przeciw tym wstrętnym insektom.

Cóż jeszcze?
W sobotę postanowiłam przekroczyć swoją tzw. strefę komfortu, opór przed nowym i wybrałam się w pojedynkę do S. w poszukiwaniu szachownicy kostkowatej w rezerwacie tej rośliny. Szachownica kwitnie bardzo krótko, utrafić w moment to nie byle gratka... no i nie trafiłam. Czy wykres trasy w internecie wprowadził mnie w błąd, czy szachownica już przekwitła, trudno powiedzieć. Było jednak niesłychanie przyjemnie brodzić w wysokich trawach i rozkoszować się lasem. Miałam satysfakcję z wyjścia poza komforcik siedzenia w domu. Będę to częściej powtarzać, uwielbiam się włóczyć, podróżować, spacerować. W domu ludzie umierają, jak powiada porzekadło. Porzekadło jest dla mnie pewną metaforą, z którą się jednak w ogromnej mierze zgadzam. Najmilszy dom nie dostarczy mi tylu inspiracji, co świat na zewnątrz. A ja tak się zasiedziałam! A życie takie krótkie!

O, właśnie... czy w domu przeżyłabym takie niecodzienne spotkanie jak to w S.?
Przypadkowo zapytana o autobus kobieta zorientowała się, że jestem niedosłysząca. Od słowa do słowa dowiedziałam się o istnieniu wspólnoty religijnej, której jest członkinią - kościele wspólnoty pełnej ewangelii. Choć religijnie jestem dość sceptyczna, pozwoliłam położyć na sobie ręce, pobłogosławić się i zgodziłam się na modlitwę o moje zdrowie. Mimo sceptycyzmu zawsze pozostawiam sobie margines pod tytułem: wiem, że nic nie wiem.
Kobieta na własnym przykładzie przekonywała mnie o uzdrowicielskiej mocy Boga... No, cóż... ani nie potwierdzam, ani też nie zaprzeczam. Są rzeczy, o których nie śniło się filozofom. Zwyczajnie natomiast zaciekawiła mnie dotąd zupełnie mi nieznana wspólnota. Poczytam o nich w wolnej chwili.



wtorek, 9 kwietnia 2024

Wbrew schematom

Wychowanie w rodzinnym domu wdrukowało mi schemat, że wartościowa jestem gdy wypełniam swoje obowiązki, gdy wszystko robię na czas.
Buntowałam przeciwko krzykom, poszturchiwaniu i tym podobnym metodom wychowawczym... a dziś sama siebie besztam, szturcham i nie lubię takiej powolnej, nieproduktywnej, nieefektywnej. Zmuszam się do wielu czynności wbrew sobie... ale czas to chyba wreszcie zmienić.
Dzisiaj przekonałam się, że warto czasem wyjść poza schemat.

Dzień był ciężki. Zbyt duże i gwałtowne ocieplenie spowodowało moje zmęczenie i przygnębienie.
Wróciłam z pracy i postanowiłam zorganizować sobie popołudnie inaczej niż zwykle: najpierw ja, potem cała reszta spraw, gotowanie, sprzątanie.

Wypiłam przed domem kawę, poczytałam książkę, a do rutynowych prac przystąpiłam dopiero gdy poczułam, że odzyskałam energię.
I poszło! Jest rosół na jutro, opanowałam rozgardiasz w mieszkaniu, godzinę spędziłam nad moim kursem korekty.
Nawet zapomniałam, że miałam wcześniej położyć się spać.
Już uciekam do łóżka :)

Odciski

Ugryzło mnie coś.
Już nawet nie pamiętam, od czego się zaczęło, ale ten dzień nie był dobrym dniem. Czułam się zmęczona, wkurzona różnymi niechcianymi koniecznościami, niezadowolona z siebie. Efektem była zupełnie nieadekwatna reakcja na słowa koleżanki odnośnie mojej sytuacji życiowej oraz propozycja, bym się z nią zamieniła. Oliwy do ognia dolała druga z nich, zachowując się zupełnie nie w swoim stylu,bo czuła poparcie tej pierwszej.

Oooo! poleciały drzazgi!

Humory mamy po tej scysji zwarzone, a bardzo sympatyczna relacja nieco się zachwiała.

Przeprosiłam poniewczasie, ale to już nie to. Wkradł się dystans ; może przejdzie z czasem.

Mam powód i okazję, by się nad sobą zastanowić, bo to nie pierwsza w moim życiu sytuacja, gdy kropla przepełnia kielich i wybucham niewspółmiernie do sytuacji. Istnieją słowa, zachowania, sytuacje, które to wyzwalają. Zostaje mi potem żal, przykrość i uraza na krócej lub dłużej.

Czytałam niedawno w bardzo sensownym i kompetentnym artykule, że jeśli w dzieciństwie nasz układ nerwowy narażony był zbytnio i często na traumatyczne sytuacje, uczy się on trwać w gotowości, by reagować na zagrożenia (i nie odróżnia prawdziwych od wyimaginowanych), żyjemy w napięciu. Stanowczo jest to mój przypadek i to daje o sobie znać czasami w niekontrolowany zupełnie sposób.

Jeszcze nie zidentyfikowałam swoich wyzwalaczy, nie rozpoznałam "wspólnego mianownika", ale bywam ogromnie drażliwa. W dużej mierze ta nadwrażliwość zaszkodziła mojemu małżeństwu.

Wiem, że muszę uważać, gdy jestem zmęczona i źle się czuję, a to się zdarza dość często.
Jest mi bardzo przykro, że nie czuję się normalna z moimi neurologicznymi uszczerbkami. Jest mi też przykro, gdy trafiam na całkowite niezrozumienie wśród ludzi, gdy słyszę właśnie: "zamień się ze mmą", "na co ty narzekasz?".

Co wy, ludzie wiecie, o zmaganiu się co drugi dzień z obniżonym nastrojem, z nieadekwatnym zmęczniem, z ukrywaniem swoich zmiennych stanów, bo nie zrozumieją, nie zaakceptują... O tym, jaka się w tych trudniejszych momentach czuję bezwartościowa, upokorzona tą bezwartościowością, zawstydzona, że taka jestem beznadziejna. I jaka na siebie zła!

Nie lubiłam nigdy zasłaniania się chorobą, budowania jej ołtarza, ale nie da się tych złych dni przeskoczyć, udać, że nie istnieją.

Między innymi dlatego boję się znowu zaistnieć w tzw. związku. Im bliżej między ludźmi, tym łatwiej o nadeptywanie na cudze "odciski". Mam ich do diabła.

piątek, 29 marca 2024

Frapujące

Obudziłam się o trzeciej nad ranem, a że nie mam w takich sytuacjach zwyczaju starać się zasnąć na siłę, bo to bezcelowe - robię to, co lubię: piszę.

Napisałam przed chwilą o siostrzeństwie dusz, o satysfakcjonujących relacjach z innymi kobietami. Cudowna i bliska mi sprawa, a tak często deprecjonowana właśnie przez kobiety.

Jak bardzo wierzymy w stereotypy i schematy.

Doznałam i dobra i łajdactwa (dobra bez porównania więcej) zarówno od kobiet, jak i mężczyzn. Nie uważam, że kobieta kobiecie wilkiem, nie gloryfikuję facetów tylko dlatego, że - za przeproszeniem - nie mają jajnikow. Owszem zauważam pewne różnice w naszych psychikach i zachowaniach, które można podciągnąć pod jakiś wspólny każdej grupie mianownik, ale generalizowanie jest krzywdzące i szkodliwe.

Nie zgadzam się też z rozpowszechnionym poglądem, że kobieta z mężczyzną nie mogą się przyjaźnić, lubić, kumplować, nie dążąc do romantyzmu czy seksu. Miałam i mam w życiu takie relacje i głęboko wierzę, że są możliwe. Szkopuł w tym moim zdaniem, że często kobiety mają problem z zachowaniem jednak pewnego dystansu, nie pamiętają, że przyjaciel to nie przyjaciółka w spodniach.

No, ale wstęp i dygresja przydługa, bo chciałam o czymś innym.

Żyję sobie otóż jako singiel całkiem sporo już lat. Przywykłam i polubiłam tę swoją wolność.

Zastanawia mnie jednak, czy nie padłam ofiarą własnych jakichś schematów i stereotypów. Bo to podobno one powodują, że postrzegamy rzeczywistość przez określone filtry.

Dlaczego spotykam facetów nudnych i tak beznadziejnie prymitywnych? Może nie w realu, bo tu szybciej można zweryfikować sytuację i człowieka, ale statystycznie przecież powinni być "normalni" ludzie i w internecie.

Nie poszukuję znajomości, ale wciąż jeszcze mam komunikator gadu-gadu (dla niektórych dawnych kontaktów). Czasami jestem zaczepiana przez panów. Czy uwierzycie, że na przestrzeni tylu lat trafił mi się dosłownie jeden mężczyzna, z którym można normalnie pogadać o wszystkim i nie jest to seks ani kretyńskie próby flirtu (flirt jest dla inteligentnych, a to, co niektórzy za niego uważają, to dla mnie zwykłe prostactwo)?

Z tym moim znajomym utrzymuję kontakt już chyba ze trzy lata i niczym mi się nie naraził. Nie nadużywamy swojego czasu, ale rozmowa z nim to zawsze coś, co wnosi wartość do mojego życia, chociaż nie jesteśmy zainteresowani spotkaniami ani związkiem. On jest żonaty i zadowolony ze swojego małżeństwa, a ja nie uważam, że muszę uwodzić każdego fajnego faceta, że zwykły wartościowy kontakt to rzecz cenna sama w sobie. Niektórym znajomym to się w głowie nie mieści.

Ot, paradoks: nie jestem podrywana,  nie podrywam, a jest to najbardziej wartościowa z moich damsko-męskich wirtualnych znajomości.

A ci "zainteresowani"?

O matko i córko! o tatusiu i mamusiu! Nie ma konwersacji, nie ma dobrego wychowania. Jest prymitywna bezpośredniość i ubóstwo intelektualne oraz duchowe. Nie ma... nic!

Wyżyny konwersacji i zagajanie rozmowy panów takowych: "Cześć! Ładnie wyglądasz", "Cześć. Zajęta czy wolna?", "Cześć, a pokażesz się?". Czasami nawet "cześć" to za dużo dla panów.
Jeden taki robił niezłe, sympatyczne wrażenie. Odechciało mi się pisania, gdy po pierwszej, miłej dla "ściemy" rozmowie zaczął nachalnie prosić o zdjęcia (a dostał na samym początku ze dwa dla świętego spokoju), nie interesując się wcale, co słychać w moim życiu, niewiele mając do powiedzenia o swoim.

Już mi się nie chce owijać w bawełnę, bez ogródek piszę takim delikwentom, że nie jestem nimi zainteresowana, że mnie nudzą. Niektórzy przyjmują do wiadomości, a inni czują się obrażeni tym, że kobieta ośmiela się mieć własne zdanie. Wczoraj poinformowano mnie, że z takim wrednym charakterem nikogo sobie nie znajdę. Z rozbawieniem odpisałam, że uznaję to za komplement.

Kwestia "zostaniesz sama" już dawno przestała dla mnie być problemem, zwyczajnie mi to niestraszne. Bliskości duchowej mam w życiu pod dostatkiem, a ta seksualna? erotyczna? Pozwolę sobie zachować dla siebie swój pogląd na sprawę, bo wśród niby to wielce wyzwolonych osób mają się dobrze stereotypy, hipokryzja i wielkie tabu ; mam też potrzebę intymności.

Czasami jednak zastanawiam się: czy tak bardzo odstaję od normy? Czy to ze mną coś nie tak, czy z tym światem? Pewnie w porządku z jednym i drugim, każdy ma prawo być, jaki jest, i zapewne ludzie są różni. No, to czemu nie spotykam takich potencjalnych partnerów, z którymi mi po drodze?

Czy nie mam jakiegoś wykrzywionego obrazu całej tej sfery, skoro zdaję się dostrzegać wciąż te same, powtarzalne sytuacje - których sobie wcale nie życzę?

Mocno to frapujące i ciekawe.


Radość

Ach, jaka się szczęśliwa poczułam w tym tygodniu.

Uwielbiam mieć więzi - te autentyczne - z innymi. I wcale nie musi być to związek z mężczyzną, szczerze zdumiewają mnie kobiety, które nie zaznały w życiu "siostrzeństwa", które bliskość dusz realizują wyłącznie w związku romantycznym (pewna znajoma przyznała, że taki poziom porozumienia miała jedynie w tego rodzaju relacji).

Poznałam ze sobą Hanię i Manię (oczywiście zmieniam personalia, a osoby "ochrzczone" wcześniej tymi samymi imionami niekoniecznie są te same). Przypadły sobie do gustu i niepostrzeżenie stałyśmy się zżytą, regularnie spotykającą się paczką (wielkie nieba! spełniają się mojej marzenia z młodości, gdy samotność była moim udziałem! spełniają się bez wysiłku, ot, tylko dlatego, że jestem na to gotowa).

Mania skutkiem różnych perypetii została bez pracy i środków do życia. Było tam jeszcze wiele innych problemów, bo i zdrowotne (poważne) i z niesprawiedliwością urzędów. Naprawdę trudna, pełna wyzwań sytuacja. Wspomagałyśmy ją z Hanią na różne sposoby, dzieliłyśmy się żywnością, pożyczałyśmy pieniądze, a nawet... odmawiałyśmy zdrowaśki w jej intencji. Ja, niedowiarek, specjalnie wstępowałam do kościoła w nadziei, że a nuż moje modły dotrą tam, gdzie trzeba*.

Może i dotarły...

Pewnego dnia Mania napisała do mnie: "Marta, ty podobno znasz kogoś w sklepie u X. Jest ogłoszenie w urzędzie pracy, że poszukują pracownika". "Tak znam, i to córkę właściciela. Jasne, że pogadam!", oznajmiłam z entuzjazmem.

X. to znany i doceniany od lat przedsiębiorca w naszym mieście. Firma chyba całkiem nieźle prosperuje, zakład rozrósł się przez te wszystkie lata. Koleżankę (niech jej będzie Frania) z tej firmy znam już dwadzieścia lat z hakiem i przez ten cały czas jest ona pracownikiem tej firmy. To ciepła, dobra, sympatyczna kobieta.

Zadzwoniłam do Frani, dogadałyśmy się w pół słowa.
Mania ma pracę!!! Tak dumna jestem, że udało mi się pomóc, że tak konkretnie mogłam przysłużyć się dobrej, słusznej sprawie.
Druga dobra nowina: wygrała w sądzie w tej trudnej sprawie, o której nie napiszę, by nie naruszać jej prywatności.

Jestem szczęśliwa, jakby to o mnie chodziło :)


*Sytuacja z młodości: oglądam z Rodzicami film, gdzie mowa jest o boskiej interwencji. Oświadczam z młodzieńczą pewnością siebie: "Mnie by tam Matka Boska nie uzdrowiła!". Komentarz mojego Taty, który wcale nadgorliwy religijnie nie był: "Ale ty jesteś zuchwała!". Lekcja na resztę życia.

Nocne Marty rozmowy... ze sobą

 Tak samo, jak łatwo przywyknąć do częstego "blogowania' - tak i łatwo odwyknąć.

Nie pisałam tu czas dłuższy, bo znowu technologia sprzysięgła się przeciwko mnie, zajęłam się tez innymi aktywnościami. Jednak pisać lubię i potrzebuje, bo to mnie przybliża do samej siebie...

O, tak, to mój główny powód prowadzenia prywatnych aczkolwiek publicznych zapisków. Nie tylko publicznych zresztą, bo wiele piszę też wyłącznie dla siebie, na tradycyjnym papierze i to nie jest do dzielenia się z nikim.

Potrzebuję pisania jak oddychania.

Diabli wzięli mi całą pierwszą część rozwiązanego testu z korekty - jedno nieopatrzne kliknięcie i od nowa tyyyyle pracy! Przyjęłam to ze spokojem i traktuję jako kolejny sprawdzian: poddam się czy zawalczę o swoje? Aczkolwiek retoryki walki w życiu bardzo nie lubię, kojarzy mi się z ogromnym wysiłkiem i stratą energii.

Nie, ja nie walczę, ja IDĘ NAPRZÓD, upadam, powstaję, przeskakuję pagórki, pełznę po zboczu góry... Wedle sił i potrzeb. Walki w moim życiu nie chcę, życie to wędrówka. podróż, nie siłowanie się.

Lubię w tej podróży poznawać swoją towarzyszkę - siebie. Jestem siebie ciekawa, fascynują mnie odkrycia na temat własnego funkcjonowania w życiu, przyglądanie się temu wszechświatowi we mnie, najbanalniejsze odkrycia.
Właśnie przed chwilą przeczytałam u Małgorzaty Ohme, jak bardzo nie służy nam realizowanie nie siebie, lecz tego, co od nas oczekują inni, a co okazuje się niekiedy odległe od nas prawdziwych o lata świetlne.

Znam wiele osób, dla których życie w zgodzie z sobą jest naturalne jak oddychanie, ale równie wiele takich, którym ramy życia wyznacza rodzina, religia, nakazy i zakazy z zewnątrz - nie oni sami. I gdy pewnego dnia system się chwieje - następuje dramat. Na szczęście na ruinach można zbudować coś lepszego, coś "bardziej swojego".

Metaforycznie rzecz ujmując - wolę własną lepiankę z gliny niż pałac, gdzie tkwię niczym w złotej klatce.

Dziękuję po stokroć, że życie dało mi tę szansę.


sobota, 2 marca 2024

Wracam do żywych

Wypoczęłam. Zafundowałam sobie dzień totalnej beztroski i leniuchowania. Stłamsiłam niezadowolenie, że chyba nigdy nie doczekam się nadrobienia zaległości w domu. Zanim zrobię wszystko, co sobie postanawialam, przychodzi taki dołek jak ostatnio, kiedy nie mam siły na nic. Długo się przeciwko temu buntowałam, miałam żal do siebie, że jestem leniem, nieudacznikiem, ale widzę, że chyba po prostu "taka moja uroda". Może nie trzeba kopać się z koniem? Może przestać się wreszcie karać za bycie nie taką, jaką by się chciało być.

Zresztą... wpadła mi dziś do głowy pewna refleksja.

Otóż przyszła do mnie dobra koleżanka, bo potrzebowała poprawić sobie nastrój spacerem i rozmową. Ma swoje kłopoty...
Z tą koleżanką wyszłyśmy na spacer. Ponieważ "wyszła" mi z domu kawa, zaproponowałam wstąpienie gdzieś w mieście na jakąś tanią kawusię w papierowym kubku na mój koszt. Jakoś tak jednak wyszło, że poszłyśmy w stronę przeciwną niż centrum miasta, dziwnie nas poniosło w stronę domu Joli (imię zmienione), co skwitowałam żartem, że napijemy się tej kawy u niej. Jola ochoczo potwierdziła.
A u Joli jej "chłopak" rozpalił w piecu. Mają taki kaflowy, wysoki pod sufit, taki do którego można się przytulić całą powierzchnią pleców. Ten piec nie ma nóżek w przeciwieństwie do mojego "konusa". Wyraziłam głośno swoją aprobatę dla takiego rozwiązania, bo pod nóżkami pieca brudzi się potwornie, sprzątanie tej przestrzeni jest natomiast sporą akrobacją. Złoszczę się na to za każdym razem. Mateusz (niech mu tak będzie) mi na odparł, że nóżki można jakoś obudować. W dalszej konwersacji dowiedziałam się, że jest on z zawodu budowlańcem, choć przez wiele lat zajmował się czymś innym. Radośnie oznajmiłam, że kiedyś go wykorzystam.

A moja refleksja takowa jest:
Otóż czasami lepiej zostawić uprzykrzone sprzątanie pod piecami i meblami na nóżkach (bo i kredensy w kuchni takie mam po poprzedniej właścicielce mieszkania - co za kretyństwo!!!),  a pozwolić, by przyszły inne rozwiązania i pomysły. Przychodzą one nie wtedy, gdy siłujemy się z życiem, ale gdy robimy na nie miejsce, dajemy przestrzeń. Często przychodzą właśnie w momencie relaksu i beztroski.

Muszę sobie sprawić cokoły do mebli i odpadnie mi problem akrobacji przy wygarnianiu spod nich kurzu, resztek jedzenia, zagubionych zabawek kota i sztućców, które niewiadomo, gdzie się podziały. Piec też obuduję, gdy tylko znajdą się na to finanse.

Tego rozpoczynającego się miesiąca priorytetem finansowym (oprócz spraw codziennych) jest "obciąć kotu". Chcę bestyję wykastrować wreszcie, aby nie zaczął się włóczyć w poszukiwaniu okolicznych kochanek. Jest tak sympatyczny, że byłoby nam go szczerze żal, gdyby przepadł gdzieś poza naszym podwórkiem, którego jeszcze na razie się trzyma. Jak na kota jest niezwykle towarzyski, komunikatywny i chętny do pieszczot. Kot Joli, na przykład, nie daj się głaskać ot tak.

Pochwalę się jeszcze na koniec postu, że kończąc dzień, z powodzeniem podjęłam próbę uratowania potwornie kwaśnych czerwonych porzeczek wydobytych z zamrażarki. Inspirując się przepisami z internetu ugotowałam budyń waniliowy, wymieszałam z owocami i zapiekłam to w cieście francuskim. Efekt  może nie rzuca na kolana, ale na nie należę do bardzo wymagających konsumentów. Smakuje mi i właśnie raczę się deserem z szaloną satysfakcją, że nie muszę przejmować się wagą i jakimiś kaloriami. Oby tak jak najdłużej.

No, to idę sobie jeszcze tego ciasta ukroić :) 

piątek, 1 marca 2024

I znowu...!

 Znów ciężki dzień. Mam dość tych ciężkich dni! Nie ma tygodnia bez dziadostwa. Moje życie to walka o w miarę normalne funkcjonowanie.

Zwiałabym na rentę, jak mi Bóg miły. Coraz częściej myślę, że trzeba by się tym serio zająć. Mam dosyć "kopania się z koniem", udawania, że nie ograniczają mnie... ograniczenia.

Zwiałabym na rentę, zaszyła się w domu, poszukałabym pracy zdalnej, by nie musieć ruszać się z domu, gdy mam zły dzień. Co się trochę odbiję od dna, nadrobię nieco zaległości w swoich sprawach, przychodzi moment, gdy mam ochotę tylko "zdychać".

Tak jak dziś.
Wczoraj nie zdążyłam umyć naczyń, bo umówiona byłam z koleżankami na spacer z kijami nordic-walking. W końcu i mnie się należy odrobina zdrowej rozrywki. Z tego spaceru wróciłam zaskakująco zmęczona, ale uznałam to za efekt odprężenia, rozluźnienia i dotlenienia. Stwierdziłam, że to całkiem miłe uczucie i warto je wykorzystać, kładąc się wcześniej spać. I wyspałam się jak księżniczka! Zbudziłam się wcześniej niż zwykle i z wielką radością przerobiłam przez godzinę kolejne rozdziały testu korekty. Oczywiście gdy przyszła pora szykowania się do pracy, poczułam przemożną chęć snu, przypisałam to jednak przypadkowi.

Tymczasem w pracy - zjazd totalny. Ogromnie trudno było mi się skoncentrować, byłam znużona i zniechęcona. Jakoś "zmęczyłam" ten dzień, dopiero pod koniec mnie olśniło, że zamiast na siłę forsować trudniejsze zadania, trzeba było "pchnąć" łatwiejsze, opracować więcej książek, a w lepszej chwili zweryfikować dokładność opisów.

Po pracy czekała mnie jeszcze wizyta u protetyczki słuchu. Przyciszyłyśmy trochę ustawienia aparatu, bo nie mogłam znieść nadmiaru dźwięków, to było niemal bolesne. Złe samopoczucie sprawiło, że nastrój miałam podły, więc sprawa aparatu "dobiła" mnie zupełnie. Niestety, ubytek słuchu mam znaczny i najlepszy aparat cudu nie sprawi. Zresztą to tylko aparat, nigdy nie dorówna zdrowemu słuchowi. Niech mnie nikt nie wk....wia gadaniem, że protetyka słuchu poprawia jakość życia! Trochę owszem, ale ma to swoją cenę.

Wieczorem wróciłam do domu i padłam. Aż dziw mnie bierze, że dotrwałam do tej pory, a jest dziesiąta wieczorem. Obejrzałam w internecie film "Drewniany różaniec" - na podstawie głośnej niegdyś powieści Natalii Rolleczek, która swój utwór oparła na własnych wspomnieniach. Film czarno-biały (stary), w zimowej, surowej scenerii wywołał we mnie pewne emocje oraz refleksję o smutnych i trudnych warunkach dawnego życia. Dziś tak rozpowszechnione jest narzekanie na wszystko, a w porównaniu z bohaterkami filmu żyjemy jak pączki w maśle!

Na marginesie - zadziwia mnie bardzo fenomen i popularność wydanej niedawno książki: "Chłopki". Mnie podobne opowieści znane są z wielu innych książek, pamiętam też wspomnienia moich dziadków, a częściowo i rodziców. "Chłopki" nie są dla mnie żadnym objawieniem.

I taki oto beznadziejny dzień dobiega końca.

Eeeech!


poniedziałek, 26 lutego 2024

Samoopieka

 Obniżył mi się nastrój, ale chwała bogom, już nie jestem niewolnicą swoich nastrojów jak jeszcze nie tak dawno.

Obniżony nastrój traktuję teraz jako sygnał, ze trzeba się o siebie zatroszczyć, sobą się zaopiekować i że nie ma dymu bez ognia, a więc i "dołka" bez przyczyny.

Oto przyczyny: wróciłam wieczorem od Hani, ozdobnie zaległam na kanapie i... zlekceważyłam sygnały organizmu, że pragnie wypocząć i  czas na sen. Zajmowałam się jakimiś internetowymi bzdurami do północy. Przegapiłam swój czas na sen, przedawkowałam niebieskie światło, na które tak pomstują różni specjaliści od zdrowego snu. I kaplica! - jak mawiała Mama. Wierciłam się kawał nocy, przespałam może dwie godziny i to z przerwami.

Cały dzień w pracy był do bani, bo moje obowiązki wymagają konecntracji i nie sprzyjają ożywieniu. Czułam przebodźcowanie dźwiękami, bo wciąż jeszcze trwa moje przyzwyczajanie się do aparatów słuchowych ; miałam ochotę wymordować swoich współpracowników, którzy rozmawiali, stukali, szeleścili - po prostu żyli.

Do domu wróciłam z mocnym postanowieniem ucięcia sobie drzemki albo przynajmniej nicnierobienia przez jakiś czas.

Och, jak tu dobrze! Mieszkam w cichym i spokojnym miejscu i jestem dzisiaj sama, bo syn "praktykuje" u swojej ukochanej.

Tak, tak - celowo używam słowa "praktykuje". Zgorszona jestem stosunkiem uczniów i szkoły do miesięcznej praktyki zawodowej, która się właśnie dzisiaj miała rozpocząć. Syn i jego koledzy dogadali się z jakimś znajomym przedsiębiorcą, który nie wymaga od nich codziennej obecności. Pracodawcy niechętnie przyjmują praktykantów, bo muszą im poświęcić uwagę, a młodzież ochoczo z tego korzysta. I tak od smarkacza uczy się ludzi cwaniactwa. Toleruję, bo nie mam wyjścia, ale bardzo mi się to nie podoba.

Jest więc cicho w domu, mam święty spokój i biorę się w czułą samoopiekę.

niedziela, 25 lutego 2024

Wieczorny dopisek

Jakoś łatwo się męczę - czy to już "starszość"? Przecież "nic" (!) dzisiaj nie robiłam.

Dzień minął niewiadomo jak i kiedy, jak z bicza strzelił.

Zbudziłam się dość późno i przy kawce oraz ciastkach, olewając porządne śniadanie, zajęłam się wspominaną wielokrotnie korektą. Zeszły mi na tym, z przerwami, jakieś dwie godziny. Potem, skostniała od tkwienia w chłodnawym mieszkaniu w jednej pozycji "przeprosiłam się" ze śniadaniem i gorącą herbatą, a następnie zdecydowałam się rozpalić w piecu, przy którym to zajęciu zawsze bardzo się brudzi, więc trzeba było pozamiatać, poukładać, po czym idąc za ciosem pościeliłam łóżko, uładziłam bałagan, o który na małym metrażu nad wyraz łatwo. Następnym pomysłem na zajęcia niedzielno-rekreacyjne było przygotowanie ciasta na bułeczki - proziaki oraz na racuchy. W międzyczasie odezwały się jedna po drugiej dwie koleżanki przez telefon. Nie były to zwięzłe i krótkie wymiany informacji... Potem obiad, niby szybki, ale jednak sam się nie zrobił.
Koniec końców zmierzchało już, gdy przezwyciężając chęć wyciągnięcia się na kanapie, wyszłam z domu, by odwiedzić koleżankę mieszkającą spory kawałek ode mnie. Wychodzę bowiem z założenia, że w domu zawsze zdążę się nasiedzieć, a najciekawsze rzeczy dzieją się poza swoimi czterema, wciąż tymi samymi ścianami.

U koleżanki było miło jak zwykle. Hania (zmienione imię) jest osobą o wyrazistym charakterze i tę osobowość widać w jej domu, w każdym detalu, którym się otacza. Zazdroszczę jej tej umiejętności tworzenia klimatu. Ja marzę o domu, który by mnie wyrażał, ale jakoś nie potrafię stworzyć sobie konkretnej wizji. U mnie wszystko "się staje" na bieżąco, trochę jakby samo, spontanicznie. Ot, dodaję szczegół do szczegółu, sama nie wiedząc, do końca, jaki będzie rezultat.

Posiedziałam tam z godzinkę ; objedzona jak bąk, bo mnie uraczono kolacją, wróciłam do domu i zastanawiam się, gdzie i jak uciekł ten dzień? Przecież "nic" nie robiłam :)

Podróże wgłąb siebie... i odkrycia

Czasami - ba! chyba zawsze - wystarczy mieć tę  świadomość, że otwieram się na głos swojej intuicji, na sygnały zewsząd - a odpowiedzi na moje rozterki przyjdą. Nie szukać na siłę, po prostu pozwolić im przyjść.

Miałam w życiu wiele sytuacji, gdy zupełnie nieoczekiwanie coś mi się w głowie układało, przychodziło przekonanie i spokój, aczkolwiek równie często walczyłam, miotałam się, wątpiłam. Jednak pod wpływem moich zainteresowań rozwojem osobistym i duchowym stałam się bardziej uważna i wyczulona na te - nazwijmy je - głosy. Bardziej i częściej zauważam swoje emocje, uczucia, myśli.

Koleżanka poleciła mi kiedyś publikacje Jadwigi Kander. Jadwiga nie do końca ze mną rezonuje, ale ma bardzo wiele cennych przemyśleń i warto jej posłuchać. Dziś było coś o związkach, relacjach. Słuchałam jednym uchem, ale nagle coś mnie olśniło.

Dlaczego nie "wychodzą" mi związki, skoro mam w życiu wiele cennych przyjaźni, koleżeństwa i to przychodzi mi naturalnie?

Eureka! Bo traktuję mężczyzn jak zagrożenie (doznałam kiedyś sporo krzywd z ich strony - właściwie to byli jeszcze chłopcy, ale jednak "rodzaj męski"). Trzymam się na dystans, skąpię zwykłego, ludzkiego ciepła, serdeczności, tyle lat kojarzyło mi się to z upokarzającym "mizdrzeniem się", zabieganiem o względy. A przecież nie musi tak być ; czy chwaląc koleżankę za cokolwiek mizdrzę się do niej? Nie, po prostu dzielę się czymś, co uznałam za miłe, fajne, wspaniałe. Mam przyjemność z tego, że dałam coś pozytywnego, i jest to jednocześnie darem dla mnie. Po prostu czerpię przyjemność z relacji, bliskości, wspólnej chwili.

W relacjach damsko-męskich zawsze nastawiona byłam obronnie, budowałam wokół siebie mur i jeśli już decydowałam się na "coś więcej", wybierałam źle.

Pytanie jeszcze jak nie odgradzać się murem, ale jednak obronić się w razie potrzeby. Bo faktem jest, że niejeden za wiele sobie pozwala i pewnych zachowań stanowczo sobie nie życzę.

Marto, czy warto?

 O, tatusiu i mamusiu!!!
Do obrzydzenia gadam o kursie korekty, nad którym morduję się już półtora roku. Ciągnie się to tak, że chwilami mam serdecznie dosyć i zła jestem sama na siebie za swoją ślamazarność i nieudacznictwo.
Stanowczo niebiosa mnie testują i droczą się ze mną: No, Marto! kiedy opuścisz? A może nie warto się męczyć? A może to jednak nie dla ciebie? Daj spokój, to tylko głupi kurs, pieniądze (z który tenże kurs wykupiłam) - to tylko pieniądze! Kochana, naprawdę, nic na siłę! Nooo...!

Staram się wrzucać na luz, mieć świadomość, że nikt mnie nie pogania i robię to tylko dla siebie, ale nowych wiadomości do przyswojenia jest naprawdę niemało. Ortografia, interpunkcja to tylko wierzchołek góry lodowej. Zagadnienia edytorskie, tajniki dokumentów Google to dla mnie ocean nowości. Korekta, taka profesjonalna, to sprawa dla osób dokładnych i skrupulatnych. Nie jest to moja cecha charakteru, muszę się nad tym napracować.

Jeśli mowa o korektorskich tudzież redaktorskich przeciwnościach - mój kot był uprzejmy zabawić się w gryzonia i przegryźć kabel od ładowarki chromebooka. Pewnego pięknego dnia podłączyłam zasilacz, rozsiadłam się na kanapie z urządzeniem na kolanach, gdy znienacka coś błysnęło, trzasnęło i niemal śmiertelnie mnie przestraszyło. Przepadła moja praca, bo tylko część plików z korekty zapisałam sobie w skrzynce e-mail, resztę przechowywałam na pulpicie laptopa (niepoprawnie, ale w uproszczeniu tak nazywam mojego chromebooka). Tyle roboty!

No, cóż... Jadę dalej z tą korektą. Zawzięłam się, a jak skończę, to chyba upiję* się z radości.


*Raczej nie dosłownie ;)

poniedziałek, 5 lutego 2024

Testowanie

Życie mnie testuje, sprawdza mój upór i determinację w dążeniu do celu.
Otóż spalił mi się kabel zasilacza do chromebooka i pozostaje mieć nadzieję, że nie spotkało to też samego urządzenia, bo chyba się zastrzelę (werbalnie jeno)!
Ponad rok już się ślimaczę z kursem korektorskim. Pracuje nad testem egzaminacyjnym i końca temu nie widać. Jest to żmudna praca, bo choć w pisaniu raczej jestem sprawna, perfekcyjną poprawnością  nie potrzebowałam sobie do tej pory zawracać głowy. Moje umiejętności wystarczały w codziennym życiu aż nadto.
Mimo ukończenia klasy humanistycznej u bardzo ambitnej i wymagającej polonistki, obszar mojej niewiedzy jest jeszcze całkiem spory. To są zagadnienia ze studiów polonistyki - zaawansowane już mocno. Jest tego wiele i są to często subtelne niuanse.
Czasami po prostu - kolokwialnie rzecz ujmując - czacha dymi!

Ale podobno Marta to bestia uparta. Choćbym miała jeszcze pięć lat ślęczeć nad tym kursem - skończę go.
No i postaram się jednak, żeby nie aż pięć :)

piątek, 2 lutego 2024

Krok w samodzielność

Syn zastrzelił mnie swoim nowym szatańskim pomysłem.

Jeszcze gdy byłam w szpitalu, odebrałam od niego telefon... Ale od początku!

Misiek wrócił z naszego wrześniowego wypadu do Sztokholmu wniebowzięty i podekscytowany. Spodobały mu się wojaże, spodobał się świat odleglejszy od naszego powiatowego miasteczka.
Zaczął namiętnie studiować ceny kursów samolotów za granicę. Rzeczywiście można teraz znaleźć niesłychane okazje.

No i teraz przystępujemy do sedna opowieści.
Dzwoni Misiek do mnie w styczniowy wieczór i oznajmia, że wyszukał świetną okazję, lot do Sztokholmu za jedyne siedemdziesiat złotych w jedną stronę za osobę. "Mama, a pozwolisz mi lecieć z W. (dziewczyną syna)? Wszystko już mam ogarnięte: nocleg, samolot". Syn zapewnił mnie, że dobrze posprawdzał informacje, zasięgnął opinii o kwaterze w centrum Sztokholmu.
Znam własne dziecko, rozsądku mu raczej nie brakuje, dobrze sobie radzi w różnych sytuacjach, jest spokojnym chłopakiem, ale tu mnie jednak zaskoczył. W pierwszym odruchu odparłam: "Chyba tak", a dopiero po zakończeniu rozmowy zaczęłam myśleć i snuć wątpliwości.
Pierwsza taka poważna, samodzielna wyprawa... W daleki świat bez opieki i wsparcia... Trochę strach... A co na to rodzice W.?
Postanowiłam pomówić ze "swatową" i dowiedzieć się, jak ona się na to zapatruje. A tymczasem mama dziewczyny cała w stresie i wyraźnie niezadowolona z pomysłu młodych. Mówi do mnie: "Nie zabronię jej, ma już 20 lat (rocznikowo), ale czy to bezpieczne? Może niech poczekają do lata, pojadą z większą grupą" - i tak dalej. "Wyczuwam, że jest pani przeciwna" - skwitowałam i usłyszałam, że raczej tak. Odparłam na to, że ja też mam swoje obawy. "W pani nadzieja, że pani im to jakoś wyperswaduje" - usłyszałam.
Obiecałam, że porozmawiam z latoroślą, ale nie ręcząc za efekty. Zanim jednak do rozmowy doszło, otrzymałam wiadomość: "No, dzięki! Rodzice W. powiedzieli że jej nie puszczą, bo ty się nie zgadzasz."

Najgorsze jest jednak to, że firma przelotowa zabezpieczyła się solidnie przed stratami finansowymi. Bilet W. nie podlegał zwrotowi, nie było też mowy o "podstawieniu" innej osoby, gdyż dane wprowadzono już w system komputerowy (bazę czy jak to nazwać ; nie radzę sobie z fachowym słownictwem). Bilet po prostu przepadł i syn oddał dziewczynie pieniądze ze swoich osiemnastkowych wpływów (dzięki którym stać go było na sfinansowanie przedsięzwięcia). Szkoda byłoby, aby przepadł i bilet syna.
Po naradzie z moją siostrą (bo potrzebowałam złapać dystans do sprawy) oraz z bezpośrednim zainteresowanym, stwierdziłam, że jednak podejmę to ryzyko i pozwolę mu na wyjazd w towarzystwie chętnego kolegi. Kolegę znam, jest zrównoważony, a jego matka też podeszła do sprawy z zupełnym spokojem.

Może było błędem, że odezwałam się do matki mojej "synowej", mogłam się przejmować wyłącznie moim synem, ale gdyby jednak doszło do jakiegoś wypadku - nie spojrzałabym "swatom" w oczy. Wolałam mieć pewność, że zgadzają się na tę wyprawę. A wyszło, co wyszło.

Pogadałam i z W., wyjaśniłam, przeprosiłam. Zareagowała bardzo rozsądnie i wyrozumiale, a ja pocieszyłam ją, że pierwsze koty za płoty i jeśli mój syn wróci cały, zdrowy, może się to okazać przekonujące dla mamy.

Aczkolwiek skłamałabym, że mojemu przyzwoleniu towarzyszy zupełna beztroska.

Młody wylatuje tylko na trzy dni, więc nie będę się długo denerwować.


Przezroczystość

Capnęłam z bibliotecznych opracowań świetną książkę na weekend (popiątek): "Jak starzeć się bez godności". Ujęła mnie przekornym tytułem i pełną humoru narracją.

Już od dawna mierzi mnie często powtarzające się w różnych artykułach zdanie, że kobiety w "pewnym" wieku czują się "przezroczyste", nieatrakcyjne, niezauważane. W tej książce również o przezroczystości mowa.
Wywołuje to we mnie sprzeciw.

Dla siebie nigdy nie będę przezroczysta! A dla innych? A w nosie to mam, bo ci, na których mi zależy, zauważają mnie jak najbardziej. Nie brakuje mi w życiu przyjaznych ludzi.
Jasne, że przyjemnie się podobać, ale nie zależy mi na tym jakoś nadzwyczajnie. Nie mam potrzeby, aby mężczyźni wodzili za mną wzrokiem, choć oczywiście i od nich, i od koleżanek miło jest usłyszeć: "Świetnie wyglądasz". Ale jakoś jestem spokojna, że komu mam się spodobać, to się spodobam. Niezanadto o to zabiegam. R. podsumował kiedyś: "Ty masz na to wywalone, ale kiedy trzeba, w 15 minut zrobisz z siebie zaj...tą laskę". Jakoś nie mam potrzeby dowartościowywania się przez wygląd, lubię się podobać sobie i innym... na własnych warunkach, jak to nader trafnie ujęła współautorka rzeczonej książki.

Ośmielę się także stwierdzić, że na pewnym etapie życia kompleksy odnośnie wyglądu są... infantylne. Albo się coś ze sobą robi, jeśli tak bardzo to przeszkadza, albo pracuje się nad poczuciem własnej wartości i samoakceptają.
Nie jest to chlubny przykład i tu zachwycona sobą nie jestem, ale na własnej skórze przekonuję się, że nie wygląd decyduje o naszych relacjach z otoczeniem, ale raczej energia, jaką się roztacza, emocje, jakie wywołujemy w otoczeniu. Chodzę teraz mianowicie ze szczerbą w zębach, bo niewyobrażalnie trudno jest mi przełamać swój lęk przed leczeniem w narkozie (obiecuję sobie, że za jakieś 3 miesiące pojadę do sanatorium już z pięknym uśmiechem, ale gdybyż to takie proste było!). Absolutnie ten brak nie zmienił relacji z innymi w moim życiu. Jestem nadal lubiana przez tych, którzy lubili mnie wcześniej. Mężczyźni może nie ścielą mi się do stóp, ale też nie jestem tym obecnie zainteresowana. Koledzy, którzy byli w moim życiu - pozostali w nim nadal.

Problem przezroczystości jest dla mnie problemem wydumanym.


PS Ba! Przezroczystość bywa wybawieniem od zbyt ochoczo okazywanego zainteresowania, o czym opowiada żydowski dowcip:

Dobiega końca wieczerza szabasowa i uczestnikom zbiera się na rozmowy o dzisiejszej młodzieży. Oczywiście niepochlebne.
Wszyscy z rozrzewnieniem wspominają niegdysiejszych układnych młodzieńców. Jedynie pewna leciwa matrona jest innego zdania:
- Aj! czego wy od nich chcecie? jak byłam młoda, chłopcy nie dawali mi ulicą przejść, zaczepiali, nagabywali, do jakich rzeczy namawiali - tfu!
A dziś młodzi chłopcy wcale mnie nie zaczepiają.


Dowcip dowcipem, ale czasem dobrze mieć święty spokój.

Samoobserwacja

Ano badam siebie i swoje stany. Ano przyglądam się i obserwuję.
Dwa ostatnie dni miałam kiepskie. Wczoraj powody były dość oczywiste, matka natura dała głos, ale przedwczoraj?
Pomyślałam, poszukałam w pamięci i wydedukowałam: poprzedzającej nocy nie mogłam zasnąć do trzeciej nad ranem. Ki diabeł? Ano taki, że wcześniejszego dnia zapomniałam zażyć swoje codzienne lekarstwa rano, więc postąpiłam w myśl zasady: lepiej późno niż wcale, i łyknęłam medykamenty pod wieczór. W internecie wyczytałam że jak najbardziej może to być przyczyną bezsenności. Postanowiłam jeszcze to kiedyś, w wolnym dniu przetestować.
Już pisałam, wiele razy, jak bardzo dał mi się we znaki brak energii i jaka uciążliwa bywa w tym braku codzienność. Wydałam wojnę problemowi, sprawdzam, co mi pomaga, a co wręcz przeciwnie.
Jak napisałam także, ważne jest to, co mnie raduje i sprawia przyjemność. Ważne jest dostarczanie sobie ruchu, słońca i świeżego powietrza - to realnie poprawia mi samopoczucie. To mnie wręcz uszczęśliwia. Nie darmo pisze się o wyzwalaniu endorfin przez fizyczny (rozsądny) wysiłek.
Ważne szalenie jest, bym była wyspana, bo na braki w tym zakresie jestem bardzo wrażliwa. Ukróciłam sobie ukochane nocne markowanie w ciągu tygodnia, gdy muszę wstawać do pracy i w pracy zachować dobrą formę.
Stwierdziłam też, że nie ma co się katować wymaganiami wobec siebie. Przez ostatnie dwa wieczory zwolniłam się z "domowej pańszczyzny". Co musiałam zrobić, to oczywiście musiałam, dziecko głodne chodzić nie może, ani ja zresztą, ale naczyniom w zlewie nie stanie się nic, jeśli poleżą przez noc. Leżały nieraz i jakoś karaluchów to nie przywabiło. Robiłam więc wczoraj minimum, poleniuchowałam na kanapie, a dziś mam werwy za trzy Marty ;)

wtorek, 30 stycznia 2024

Dzień pelen szczęścia

Warto badać, co czujemy w jakich sytuacjach, co nas buduje, a co - rujnuje. Co sprawia, że chce się żyć, a przez co żyć się odechciewa. I dawać sobie jak najwięcej tego dobrego pożywienia dla duszy i serca. Że nie wspomnę o ciele.

Jestem dziś cudownie i obficie nakarmiona. Moim pożywieniem była bliskość z siostrą i ruch. Jejku, co za radość! Jaka jestem dzisiaj szczęśliwa!
Wybrałyśmy się na lodowisko. Kilka lat, odkąd mój synek zmienił się w syna i woli chodzić własnymi drogami, nie jeździłam na łyżwach, bo samej jakoś trudno mi było się zmobilizować.
Towarzystwo na kolejne lyżwiarskie wypady również mi dzisiaj spadlo jak z nieba. Po seansie odwiedziłyśmy naszego brata, a tam jego córka, dwunastolatka, słysząc o lyżwach, odezwała się z żalem: "Dlaczego mi nie powiedziałyście?". Zapewniłam ją, że następnym, niedalekim razem będę o niej pamiętać.
Nie należę do osób, którym do wszystkiego potrzebne jest towarzystwo, ale miło je mieć, to zachęca do różnych aktywności.

Jutro siostra już wraca do Włoch. Była w naszym mieście raptem tydzień, ale po raz pierwszy od  tylu lat mam poczucie, że nabyłam się z nią do syta.

Ja zaś wracam wreszcie do pracy i na myśl o tym czuję, jakby mnie z powrotem zamykano w klatce. Jestem jednak "dużą i rozsądną dziewczynką".

poniedziałek, 29 stycznia 2024

Wieczorny dopisek

Kot wczoraj szurał łapami po szybie salonu, więc eksperymentalnie otworzyłam okno. Wyskoczył do ogródka i pokicał gdzieś przed siebie. Spotkałam go kilka godzin później na podwórku, więc zgarnęłam do domu. Dziś sytuacja się powtórzyła. Wypuszczony na podwórze Mruczuś zameldował się wieczorem, o dziwo, tuż po tym, jak biegającego pod domem psa przywołał do mieszkania sąsiad.
Cieszyłabym się, gdyby Mruk wychodził na zewnątrz, byle się nie oddalał. W domu poważnie nadwerężył mi tapicerkę kanapy. Niestety, zwierzęta i domowe sprzęty to niekoniecznie zgodny duet. Wolę jednak mieć dom pełen ciepła i życia niż wymuskane zimne muzeum, gdzie sprzęty są ważniejsze od mieszkańców. A najlepiej wypracować kompromis.
W drapaki dla kotów nie wierzę. Brat miał i skwitował krótko: gdyby w domu został tylko drapak, to może by swoją rolę spełnił :) Koty drapią, co im się podoba, nie zaś to, co im wolno.

Z siostrą spędziłam dziś miłe cztery godziny. Nakupiłyśmy ciuchów za niewygórowaną cenę, bo trafiłyśmy na cotygodniowe przeceny. Tylko w jednym obniżek nie było więc buty-sznurowańce na obcasie, kosztowały mnie całe trzydzieści złotych. Ale już kurtka-plaszcz za kolana (albo w kolano, nie pamiętam) - raptem osiem złotych. Bogiem a prawdą, niepotrzebna mi ona, ale uległam pokusie.
Wszystkie kobiety w naszej rodzinie mają fioła na punkcie ubrań - może tylko młodsza siostra mniej.
Nie posiadam prawie jakichś mazideł, balsamów, wystarcza mi krem do twarzy i mydło lub żel pod prysznic. Nie maluję się praktycznie wcale (tylko od wielkiego dzwonu i to nie zawsze, albo w przypływie niezwykle sporadycznej fanaberii). W charakterze balsamu do ciała używam oleju kokosowego, który i w kuchni się przydaje, czasem robię domowy peeling z oliwy lub wspomnianego oleju czy oliwki dla niemowląt i fusów po kawie. To mi wystarcza, szkoda mi wydawać pieniędzy na kosmetyki, które potem stałyby nieużywane. Jakieś bardziej czasochłonne zabiegi, domowe SPA to dla mnie nudne zajęcie, w którym nie znajduję przyjemności. Minimum, które stosuję, to wyłącznie z rozsądku, bo suche (efekt choroby zwanej m.in zespołem suchości) włosy i skóra same upomniały się o więcej troski.

Natomiast "szmaty" kocham, kocham, kocham! :) Jak moja śp Mama...

Co jeszcze miłego mnie dziś spotkało? Kolejne potwierdzenie: ma się to szczęście do życzliwych ludzi. Gitara od koleżanki okazała się nie pożyczką na dłużej, ale prezentem. Co za szalona dziewczyna! Sprawiła mi wielką radość.

* * *

Dobro krąży.
Nie zawsze udaje mi się zrewanżować ofiarodawcy, a spotkało mnie w życiu wiele niespodziewanej hojności, ale zdarza mi się oddać dobro w inne ręce. Nie chcę, by to brzmiało jak przechwałki, ale wspieram teraz żywnością koleżankę pozbawioną środków do życia, dam jej a to ziemniaków, a to jajek, a to zupy w słoiku ; wzięłam udział w zbiórce pieniędzy na operację ojca innej koleżanki. Obiecałam sobie że od czasu do czasu, a jak mnie będzie stać, to systematycznie wesprę jakąś działalność charytatywną.

Płacę długi wdzięczności, choćby tylko skromnie, podając dobro dalej.
To samo powiedziałam wspomnianej koleżance: nie czuj się zobowiązana. Będziesz w lepszej sytuacji, to pomożesz komuś innemu w potrzebie.

Niech dobro krąży i się mnoży.


Dlaczego i po o o tym ostatnim napisałam? Bo może czyta mnie ktoś, komu się nie zrewanżowalam, chociaż bardzo chciałam.

Nie, nie zapomniałam, a moja wdzięczność nie ustała.