piątek, 26 kwietnia 2024

Codzienność.

Naględziłam się ostatnio jak szalona. Taka była potrzeba, a ja już nie czuję presji, by mój blog był taki czy siaki, pod publikę czy dla mojego osobistego wywnętrzania się. Ewentualny tzw. hejt wykasuję bez grama skrupułów.

Byłam wczoraj w mieście wojewódzkim, by się umówić na bardzo długo odkładaną operację. Trafiłam na otwartego i wyrozumiałego pana doktora, któremu zwierzyłam się ze swojego panicznego lęku, a ten przepisał mi środki uspokajające, które mam zażyć określony czas przed zabiegiem. Zapewnił mnie, że wszystko będzie dobrze. Czuję się podniesiona na duchu. "Wielkie mordowanie" odbędzie się dokładnie w Dzień Matki. Rozśmieszyła mnie moja bratowa, gdy jej o tym terminie powiedzialam, bo zawołała: "O, matko!".

W R. spotkałam się z Janinką, starszą panią poznaną półtora roku temu w iwonickim sanatorium. Kobieta z kulturą, klasą i wykształceniem. Obcowanie z nią to przyjemność i pożytek. Powiedziałam jej, że jest niemożebna, bo uparła się postawić mi obiad w restauracji. W dowód sympatii i wdzięczności za różne miłe gesty zawiozłam jej bukiecik irysów z mojego ogródka.

Z podróży wrócilam chora. Już poprzedniego dnia drapało mnie w gardle, a w pociągu powrotnym zaczęły mną trząść dreszcze. Wysiadłam na dworcu i pierwszemu spotkanemu taksówkarzowi kazałam się wieźć najkrótszą drogą do domu. Dziś nie poszłam do pracy. Wygrzewam się i drzemię, a za oknem dzień po tylu dniach wreszcie słoneczny.

czwartek, 25 kwietnia 2024

Rozmyślania przedpołudniowe

Ogromnie dużo miejsca i słów poświęciłam błahym może wydarzeniom. No, coż... emocjonalnie i subiektywnie błahe to nie było. Dało okazję do przemyśleń nad relacjami z innymi.

Wczoraj jeszcze inną perspektywę mimo woli i nie znając sprawy ukazała mi bratowa. I choć to też był drobiazg - jak lekko mi się zrobiło na sercu! I właściwie - jakie to oczywiste!

Racja jest jak d...a - powiedział jakiś polityk czy satyryk - każdy ma swoją. Mamy własne punkty widzenia, własne filtry odbioru rzeczywistości. Własne skrzywienia i uproszczenia.

A ja, dążąc do perfekcji i sprawieliwości - zapomniałam o sobie i swoim prawie do wlasnego oglądu. Może błędnego czasem, modyfikowanego po drodze, ale osobistego.

Ktoś mi zaimponował dzielnością, pokonywaniem niemałych trudności, a nawet ten ktoś bywa malkontentem i defetystą. A ja poczułam się gorsza, bo pozwoliłam sobie na słabość i dostałam opierdziel! Dlaczego?

"Pojechałam" niedawno po D., bo jakaś niechęć mnie ogarnęła. Przy całym swoim zbiorze wad D. ma mnóstwo zalet, jak ciepło, życzliwość dla ludzi (pomimo wszystko nie można jej tego odmówić), zmysł estetyczny w swoim codziennym otoczeniu. Nie jest "głupia", bo przecież nie zamyka się na dyskusję, zdobywanie wiedzy, choć może nie jest bystra jak te i ów - no, bo ma raczej flegmatyczną naturę.

D. jest D., X. jest X. Ja jestem ja.
Jakoś zawieruszyłam dystans, spokój, pewność siebie. To było bardzo, silne, bo i dość intensywna była relacja w naszym trio. Każda z nas jest zupełnie inna... Należy się konstruktywnie różnić i pozwalać sobie być sobą. Swoich granic stanowczo zamierzam bronić, ale mój ostatni wybuch był zupełnie nieadekwatny - za to wiele, wiele mi o samej sobie powiedział.

Nikt mi nie będzie mówił: "Zamień się ze mną". To jest ten punkt, gdzie moje przyzwolenie się kończy. Moje uczucia są tylko moje, niezbywalne i chcę to komunikować bez przemocy, ale z całą stanowczością.
Nikt nie będzie mnie pouczał, że powinnam czuć inaczej niż czuję, bo wszyscy mamy prawo czuć się po swojemu. Można ewentualną krytykę wyrazić z ciepłem i zrozumieniem, że ja nie mam tak jak Ty, bo jest to niemożliwe.


***

"Przebudzeniowcy", że tak ich nazwę - a czytam ich ostatnio sporo i wirtualnie mam do czynienia z tym środowiskiem - piszą, jak ważne są w życiu rytuały, ustalona co dzień rutyna. Są takie czynności, które powtarzane regularnie wchodzą w krew, a ich zadaniem jest pomagać w życiu.
Mnie rutyna kojarzyła się z przymusem, czułam niechęć, by codziennie rano na przykład gimnastykować się czy medytować o ustalonych porach. A jednak - przewartościowuję swoje podejście.

Dlaczego? Bo dostrzegłam bardzo wyraźnie ich znaczenie. Ważna jest pora, by się "ustawić" na cały pełen różnych wyzwań dzień. Jest ważne, by realnie i serio się o siebie zatroszczyć.

Ta ostatnio sytuacja z koleżankami - taka niby błahostka - uwidoczniła mi to bardzo wyraźnie. Czułam się tak źle, że postanowiłam rozładować stres przez ruch i sprawdzić efekty.

Ruch to nie tylko kwestia zdrowego ciała, ale ukoił też mój rozklekotany układ nerwowy, poprawił nastrój, dodał energii i optymizmu, zdystansował do emocji. Naprawdę nie doceniałam!

Medytację doceniam nie od dziś, ale nie przestrzegałam stałej pory ani miejsca, nie wyodrębniałam jej jakoś szczególnie spośród innych zajęć. Tymczasem jeśli za jej pomocą nastroję się odpowiednio do czekającego mnie dnia - procentuje jak mało co! Po prostu mnie ukierunkowuje i ustawia. Przetestowałam wczoraj i porządnę medytowanie, i spacer z kijkami. Zadziałało!

Czekało mnie trochę zadań, o których myślałam z niechęcią.Medytacja uświadomiła mi, że wiele spraw w życiu traktuję niczym "bat", przymus, a przecież często są to aktywności chciane, uważane za pożyteczne i pozytywne. Doszłam do wniosku, że ta niechęć - właśnie przez "bat". W medytacji skupiłam się, by poczuć, jak to jest, gdy czynność cieszy i relaksuje, gdy czuję się, jakbym brała rozkoszną, ciepłą kąpiel.
Kurczę! Pomogło! Udało się zmienić swój nastrój i rodzaj energii, podejść do zadań bez niepotrzebnego, nawykowego napięcia.

wtorek, 23 kwietnia 2024

Swoje życie, swoje

Nic mi się nie chce. Krążenie mi nawala, nogi ziębną, w pracy siedzącej funkcje życiowe zanikają ;) Drętwa pogoda dolewa oliwy do ognia. No, to się obijam - kontrolnie wszakże.

Obiadu zostało na jutro i nie muszę sterczeć nad garami - mały powód do radości.

Popiszę sobie pod kocykiem, a potem przejdę się do garażu na poszukiwanie paru zawieruszonych rzeczy. A potem może na spożywcze sprawunki.

Syn z Młodej Polski kazał się przepytać, zaprosił też starą matkę do udziału w internetowej grze w odgadywanie, w jakim wirtualnym zakątku świata się znaleźliśmy. Wnioski wyciąga się na podstawie przyrody, architektury, elementów krajobrazu. Nawet elementy oznakowań dróg albo kształt slupów przydrożnych mogą być wskazówką. Młody ma już sporą wiedzę na ten temat.
Jak dobrze, że jest ten Młody.

Dochodzę do siebie po ostatnim wielkim emocjonalnym tąpnięciu i dzisiaj właściwie czuję się już o.k. Nie przejmuję się co będzie dalej z naszą paczką, każdy scenariusz jest dla mnie do przyjęcia i uzasadniony.

Coś mi strzeliło do głowy, by podejrzeć na Fb, co słychać u dawnej blogowiczki, którą uwielbiałam czytać. Kolorowo u niej, pogodnie, żywo. Ach te złudzenia, że gdzie indziej barwniej niż u nas! Długo ulegałam takiemu myśleniu, że moja życiem pisana historia powinna wyglądać inaczej, że powinnam być bardziej taka, a mniej siaka. A żyję tak mało spektakularnie!

Odpowiedzią jest ostatnia scena z filmu "Edi" i dialog zbieraczy złomu:

„- Co my tu mamy za życie?

- Swoje życie, swoje…” 

Długie, nudne i - ważne dla mnie

Silne emocje mną owładnęły ostatnio. Pozwoliłam się porwać, nie zatrzymałam się w porę.
Bywa ; przecież się nie powieszę. Przeprosiłam, za co należało - uważam - przeprosić, ale że żyję i czuję, przepraszać nie będę.
Dojrzały człowiek rozmawia, nie ucieka i  nie manipuluje, a czuję teraz, że to mnie spotyka. Dojrzały człowiek mówi wprost: "Jestem teraz tak na ciebie wkurzona, że potrzebuję przerwy w kontaktach (albo w ogóle: "nie chcę mieć z tobą nic wspólnego")" - a nie kręci, że nie ma czasu ; czas dziwnie się dawniej znajdował choćby na pięć minut, choćby na odpisanie:"Ssorry, nie mogłam odebrać"
Odbiera mi się szansę na konfrontację, a może i przeprosiny.
No, cóż... trudno! Zrobiłam, co mogłam, reszta odpowiedzialności już nie po mojej stronie.
Wciąż po głowie mi się kołacze, że może jednak ja coś źle zinterpretowałam, ewidentnie zareagowałam zbyt gwałtownie - ale znów się powtórzę: takie rzeczy się wyjaśnia!
Więc nie przepraszam, że żyję.
Zaopiekuję się sobą, bo tak mmą "trzepnęło", że aż dziw. Muszę odzyskać równowagę, a potem wracam do swoich spraw i celów .Korekta musi być ukończona!

***


Nasiąkłam słownictwem ze swoich ostatnich lektur. Nie znoszę tzw. oszołomstwa i mam nadzieję, że uda mi się go uniknąć, przyznam jednak, że zafascynowana jestem odkryciami w publikacjach Pati Garg czy Sylwii Kocoń. Uczą mnie, że odpowiedzi na własne rozterki szuka się u źródła, w sobie. Kontakt ze sobą jest nie do przecenienia! Znajomość swoich reakcji, emocji, rozpoznanie ich źródła - pomagają sobie radzić.
Nieraz słyszę, że nie ma co filozofować, trzeba brać życie na "chłopski rozum". Tak! Stuprocentowa zgoda,  do tego właśnie się sprowadzają nauki "moich" autorek - ale niektórzy gdzieś po drodze zagubili ten chłopski rozum, stracili kontakt ze sobą i zaufanie do siebie. Teraz trzeba wykonać pracę, by to odzyskać. By odnaleźć, bo gdzieś w nas wciąż to istnieje. Przestaliśmy tylko na tym polegać. A potem wydaje nam się to taaaakie trudne!

***

Moja ostatnia niechęć do D. ma swoje głębsze korzenie i tu musze uderzyć się w pierś wydatną: moja... nie wina - moja ODPOWIEDZIALNOŚĆ.
Przecież od kilku lat już przeszkadzały mi pewne jej cechy. Ale wolałam tę swoją niechęć ignorować, strofowałam się za "nieładne", "niedobre" myśi oraz odczucia.Bo D. przecież miła, serdeczna, wesoła - jak ja mogę być taka dla niej nieżyczliwa?
Nawet R. który migiem ją podsumował, że głupia, tlumaczyłam, że może nie jest lotna, ale ma inne zalety. "Tacy też chcą żyć" - mawiałam żartobliwie.
No i tak to sobie trwało. Nie miałyśmy konfliktów - dopóki nie przyszło nam mieszkać razem.
Ponad rok temu zbiegiem okoliczności dostałyśmy ten sam termin do sanatorium, z jednodniową róznicą. Ponieważ mój turnus rozpoczynał się dzień wcześniej, D. rzuciła propozycję: "To poproś o wspólny pokój dla nas".
Zjeżyłam się na tę prośbę, ale niczego nie okazałam.
Tak bardzo chciałam ten turnus spędzić w samotności, spacerować w pojedynkę, dużo rozmyślać, opłakiwać Mamę, która odeszła kilka miesięcy wcześniej. Wyciszyć się zupełnie i mieć kontakt z samą sobą. Taka pustelnia mi się marzyła.
Stłamsiłam jednak niezadowolenie i załatwiłam ten wspólny pokój, bo nie umiałam asertywnie odmówić.
Męczyłam się z nią okrutnie! Drażniło mnie wszystko, nie zawsze sprawiedliwie. Bo co winna D. że jest powolna, wręcz ślamazarna i mało zdeycydowana? Co winna, że gada, gada, gada, często niepotrzebnie, często nudno i płytko.
Ewidentnie doskwierało mi jakieś psychiczne przeciążenie, a jej osobowość, sposób bycia nie pomagały mi dochodzić do siebie.
Obwiniałam się za te odczucia, oceniałam je. Sporo energii kosztowało mnie udawanie, że wszystko o.k.
Potem, już w naszym mieście D. rozchorowała się na depresję, więc pomyślałam, że pewnie dlatego była tak trudna w sanatorium, że chyba miała pierwsze objawy (problemy ze wszystkiego, powtarzanie się). Wybaczyć trzeba - stwierdziłam.
Potem rozeszło się wszystko po przysłowiowych kościach - aż do teraz. Oj strzeliły zamiecione pod dywan emocje!

Dlaczego o tym tak wiele piszę (i może zanudzam, ale ostatecznie blog jest dla mnie)? Historia jest dla mnie nie tylko emocjonująca, ale interesująca psychologicznie. Ciekawie jest pozaglądać w to głębiej i wysnuć wnioski.

To przez te wszystkie emocje oraz parę dosnutych przez życie wątków, stała się "taaaka wielka".
Obiektywnie wielka nie jest.

Marto, alleluja i do przodu, a czas pokaże, co będzie z tą znajomością.

poniedziałek, 22 kwietnia 2024

Królowa dramatu?

Zachowuję się jak królowa dramatu i aż mnie samą zadziwia, jak mocno zareagowałam na ostatnie przykrości. To dlatego, że próbowałam wyjaśnić, rozładować - a tylko pogorszyłam sprawę. Dlatego też, że D. mnie unika ewidentnie, choć Z. mnie przekonuje, że D. może mieć ważne powody.

Oj, nie. Znam ją długo. Znalazłaby dla mnie czas i przestrzeń, gdyby chciała. Znam jej uniki stosowane w relacjach z innymi osobami. Nie ma we mnie zgody na takie traktowanie. 

No, trudno. Widocznie nie wszyscy mnie zrozumieją. Czy muszą?

Jeszcze ze trzy dni, regularne spacery z kijkami i pozbędę się tych niemiłych emocji. Już dziś mi lepiej, bo zaaplikowałam sobie przechadzkę.

niedziela, 21 kwietnia 2024

Bliskość... jest!

 Wow, Amerykę odkryłam!

Skoro miłość jest wszędzie - i po prostu jest, nigdy nikomu jej nie zabraknie... Czy z bliskością nie jest podobnie?

Nie szkodzi, że gdzieś wydaje się kończyć. Znajdę ją gdzie indziej, a choćby nie wiem co, zawsze mogę (i chcę!) być blisko siebie. I wtedy już nigdy bliskości mi nie zabraknie.

Czy lęk przed bliskością nie jest lękiem przed jej utratą? Przekonaniem, że jeśli już tę bliskość zdobędę, odważę się - muszę jej strzec jak źrenicy oka?
Jeśli coś jest, jeśli w coś wierzymy - przecież nie musimy się bać, że zniknie.

Ot, niedzielne przemyślenia zainspirowane przez Annę Bzikową i jej komentarz na moje wczorajsze wynurzenia.

Bliskość jest. Nie trzeba za nią gonić, ani przed nią uciekać. Niech... płynie.


Zaczynam gadać językiem, który tak często mnie irytował swoją niezrozumiałością w tych wszystkich czytywanych artykułach o duchowym rozwoju, przebudzeniu itp. Ten język jest trudny, bo słowa bywają za małe.

Ale zaczynam czuć pewne sprawy.

Szczęście

Niedziela.
Cicho.
Pochmurno.
Niebiańsko spokojnie.
Jak dobrze!

Nie ubrałam się dzisiaj, nie pościeliłam łóżka. Zaimprowizowałam pospieszny, ale przyzwoity obiad. Wyleguję się, drzemię, snuję w szlafroku (ładny jest! :) ) i nic mi więcej dzisiaj nie trzeba. Spoooookój!

Za oknem irysy zakwitły jak szalone. Dobrze im zrobiła porada z internetu, by jesienią poucinać ich łodygi tuż przy ziemi. Są teraz dosłownie obsypane kwiatami.




Mruczysław powrócił ze spaceru, meldując się na zewnętrznym parapecie salonu. Wpuściłam zwierzaka i teraz wylegujemy się razem.

Dzisiaj właśnie tak wygląda dla mnie szczęście.
Niepotrzebna mi euforia.

sobota, 20 kwietnia 2024

***

Mamo,
w marcu minęły dwa lata... - jak szybko!

Żyje się tak zwyczajnie, że aż nie do wiary. Jak to życie śmie być tak bezczelnie normalne bez Ciebie?!

A jednak brakuję Cię.

W pół słowa zrozumiałabyś niektóre moje spostrzeżenia, przemyślenia, nie musiałabym wiele tłumaczyć. Nikomu nie mogę o pewnych rzeczach tak szczerze powiedzieć. Pewne sprawy współodczuwają tylko ludzie z jednego domu.
Tak bym poplotkowała z Tobą o znajomych, zdarzeniach... Zapytałabym o uprawę warzyw, gotowanie, pranie uporczywych plam... Opowiedziałabym o moim sąsiedzie, który sprowadził się niedawno, a znał Was, moich Rodziców 40 lat temu w odległej miejscowości - uwierzysz, co za traf? Popytałabym, jaki był...

Eeeech... Właśnie wybuchłam płaczem.

Nie mówiłam, że się ostatnio zupełnie rozregulowałam?

Utulam siebie

Kupiłam sobie piwo, o zgrozo :) Słodkie, ale żadne tam bezalkoholowe, uczciwe cztery procent.
Dziś dzień bez leków - w popiątki robię sobie od nich przerwę - więc pozwoliłam sobie na tę odrobinę rozpusty.
Ponieważ alkoholu zażywam sporadycznie, puszka wystarczyła, by poczuć miły "szmerek". Dzisiaj go potrzebowałam.
Ciągle jeszcze jest mi źle, rozregulowany mam układ nerwowy. Zapewne swoje robi też zupełnie nieobliczalna ostatnio pogoda.

Wciąż myślami wracam do tej scysji z koleżankami. Znajomy, któremu się z tego zwierzyłam, skwitował: "Za bardzo przejmujesz się ludźmi, a za mało sobą" - być może ma rację.

Chłonęłam tę naszą atmosferę koleżeństwa, solidarności, wspierania się nawzajem. Było to coś, czego nie zaznałam od lat, a z taką intensywnością chyba nawet nigdy. Za młodu bardzo za tym tęskniłam. Zawsze bowiem byłam sporą indywidualistką, zostawiałam dużo przestrzeni dla siebie, lecz odczuwałam samotność i osobność. Moje rodzeństwo przeżywało spotkania, prowadziło życie towarzyskie chodziło na randki, dyskoteki, a ja - byłam sama. Rodzice dogadywali, że coś ze mną nie tak.

Zachwycił mnie więc urok więzi międzyludzkich, możliwości jakie to daje, zachwyciły własne odkryte umiejętności nawiązywania relacji. Zachwyciło też, że tęsknoty z młodych lat spełniają się jakby od niechcenia,  ale... chyba jednak sens miały moje "ustawienia fabryczne", zawieranie przyjaźni po swojemu, w swoim tempie, w swoim stylu.

Pewnie wszystko jest ze mną w porządku, a ja za młodu uwierzyłam, że nie jestem taka, jak "powinnam" i zależało mi, by się zmienić. A może jednak niczego nie muszę zmieniać, nie muszę majstrować przy własnej konstrukcji?

Więcej szacunku dla samej siebie, więcej uznania dla siebie! Więcej akceptacji!

Takie oto lekcje odbieram na stare lata od Życia.

Bądź dla siebie dobra, Marto.

Odezwało się we mnie tak głośno jakieś wewnętrzne Dziecko. Utulam je, koję, okrywam kocykiem. Włączyłam mu kojącą muzykę.

Piwo, choć dla dorosłych, również mnie koi jak dziecko.

czwartek, 18 kwietnia 2024

Kto ze mną wytrzyma... skoro sama z sobą czasem nie mogę!

Od niedawna dużo się mówi oraz pisze o WWO - wysoko wrażliwych osobach.
Nie wiem, czy mogę się do takowych zaliczyć, wydaję się sama sobie bardzo silna w pewnych sprawach, płacz nad książką czy na filmie zdarza mi się sporadycznie, nie oszalałam z rozpaczy po śmierci Rodziców, choć oczywiste były pewne uczucia. Najwidoczniej wrażliwość może dotyczyć różnych obszarów, bywa różnie uwarunkowana.

Łatwo się przestymulowuję, łatwo wpadam w stan rozdrażnienia i zmęczenia, dosyć często nieadekwatnie wybucham przeciążona wrażeniami oraz emocjami.
Nienawidzę hałasu, silnego światła (jarzeniówki w pracy), nie lubię mieć za dużo na głowie. Wolę nieraz posiedzieć w domu i mieć święty spokój niż gonić za rozrywką.
To ostatnie zmieniło się z moim wiekiem, bo dawniej uważałam, że wartość jest w tym, by "się działo". Dziś, gdy więcej się dzieje, potrzebuję później odpocząć i odreagować w samotności, choć obserwacja wykazała, że poszukuję równowagi (we własnym odczuciu) między "nicsięniedzianiem" a urozmaiceniem. Generalnie jednak dla mnie nawet jeśli nic się nie dzieje - dzieje się nieustannie. Dużo myślę, dużo czuję.

To dar, ale i obciążenie ogromne. Nie dość, że sama cierpię, konsekwencje moich huśtawek odczuwają też inni.

I ja mam - cholera! - być z kimkolwiek w związku? A kto ze mną wytrzyma?! Kto mnie zrozumie i zaakceptuje?

Taki urok przeklętych schorzeń centralnego układu nerwowego. Taki urok przebytych operacji na otwartym łbie.

Nie żalę się.
Ja się złoszczę.

Ja chcę być normalna i nie daję rady, choć tak się staram.

Ale jazda!

Miałam "jazdę" przez ostatnie dni, a nawet tygodnie. Trochę mi wstyd, ale zapewne są ku niej powody, których to powodów nie rozpoznałam w pore.

Dopiero koleżanka w pracy zwróciła mi dziś uwagę: "Martuś, rok temu też się rozchorowałaś na nogi przed planowaną operacją". W rzeczy samej, tak było i posłużyło mi za pretekst, żeby uciec niemal z gabinetu operacyjnego. Może więc to stres?
Druga koleżanka, również z pracy, poleciła mi dobrego lekarza "od naczyń" w P. Już dziś zapisałam się do mojej lekarki pierwszego kontaktu w sprawie skierowania. Nie jestem zachwycona, że trzeba będzie brać wolne na cały dzień i jeździć poza nasze miasteczko, ale szukam w tym dobrych stron: P. to piękne, a rzadko odwiedzane przeze mnie miasto, warto je poznać lepiej, zaś wyjazdy... Przecież zawsze marzyłam, by więcej podróżować, bywać poza miejscem mojego zamieszkania. No, to będzie okazja!

Koleżanki, o których ostatnio pisałam, miały pecha trafić na moment mojej szczególnej wrażliwości i drażliwości, aczkolwiek nadal uważam, że mogły się zachować nieco inaczej. Dziś z rana przyszła mi jednak do głowy inna interpretacja wydarzeń niż ta dokonana w pierwszej złości. Może po prostu źle się zrozumialyśmy? Powoli "odkręcam" nieporozumienie.

Bywam trudna, niestety. Często mam wrażenie, że bardziej trudna niż inni - a przez to gorsza, niezasługująca na pełną akceptację, ciepło, miłość. To wszystko intensywnie ze mnie "wylazło".
Podobno życie podsuwa nam różne sytuacje, by czegoś nas nauczyć. Hmmmm...

Tylko czego tym razem mam się nauczyć? Że jak mi źle, to muszę chować się i płakać w samotności?

Kurrrrde, a ja tak chcę, by mnie ktoś przytulił! :(


Wróciłam dziś do domu zupełnie "rozwalona" emocjonalnie.

Zarządziłam dzień dobroci dla siebie. Nie zmywam naczyń, nie wstawiam prania, nie zbieram porozrzucanych drobiazgów z podłogi... no, dobra, umyłam kilka talerzy, przy czym jeden rozbiłam - ten ulubiony, bo wyśliznął mi się z rąk ; no, dobra, wyskoczyłam też po drobne spożywcze zakupy, ale do nielubianego sklepiku w pobliżu zamiast do zwyczajowej Biedronki.
A teraz leżę pod kocem, w stopy nareszcie ciepło, czuję napływające do nich krążenie. Na kolację zjadłam ciepłej owsianki - dania, które koi nie tylko potrzeby ciała, ale i duszę (są takie potrawy, które kojarzą mi się z ciepłem, troskliwą mamą, domem i przyjemnością).

Pospałam po południu i zamierzam porządnie przespać noc. Sen najskuteczniej regeneruje mój skłonny do przeciążeń układ nerwowy.

Wracam do siebie.

środa, 17 kwietnia 2024

Psychologiczno-koleżeńskie "rozkminy"

Znów mi szlag trafił część testu z korekty. Na szczęście poprawiłam bez trudu, choć zirytowałam się mocno. Jadę dzisiaj dalej z tym "koksem".

Koleżance D. (sama już nie pamiętam, jaki komu nadaję na blogu pseudonim, zresztą, wolę nawet ich nie powtarzać, wyjaśniam jednak, że to ta osoba, z którą ostatnio zaliczyłam mocne spięcie) zaproponowałam dzisiaj wspólny wypad do kina. Wiem, że lubi, pamiętam, że chętnie uczestniczyła w podobnych atrakcjach, a jednak tym razem otrzymałam odpowiedź, że ostatnio jest bardzo zajęta i nie ma czasu.
Hm... może i tak, ale pierwsze, co mi na myśl przyszło to "klituś bajduś!". Kolejna prezentacja tchórzostwa, uniki zamiast otwartej przyłbicy. Och, jak tego nie lubię.
Odpisałam: "Rozumiem, ale szczerze mówiąc mam wrażenie, że mnie unikasz. Bardzo bym chciała porozmawiać otwarcie o tym, co się między nami zdarzyło. Jeśli nie zechcesz, uszanuję to, liczę jednak na odpowiedź bez uników". Nie dostałam do tej pory odpowiedzi, ale cierpliwie poczekam... i wcale się nie zdziwię, jeśli szanowna koleżanka nie odpisze, bo konfrontowanie się wprost to nie jej styl. Będzie mi z tym niewygodnie i trochę przykro, ale będę miała jasność sytuacji.

Czy nie za długo dawałam ulgową taryfę jej wrażliwości i brakowi pewności siebie? Czy nie za długo nie pozwalałam sobie na "brzydkie" uczucia, gdy drażniły mnie jej cechy? Czy nie wątpiłam w słuszność własnych odczuć wobec niej? Bo przecież już od dłuższego czasu przymykałam oko, na to, że papla nieraz bez sensu, że bywa... głupiutka, na wszystko narzeka i mało ma samodzielnych sądów oraz decyzji? Krytykowałam i karciłam siebie, że za mało jestem tolerancyjna i wyrozumiała dla skądinąd miłej i koleżeńskiej D. Czułam się winna swoim odczuciom... a one i tak wypłynęły na powierzchnię.

Byłoby tak zapewne nadal, ale "do białości" wnerwiło mnie, że pozwoliła sobie na krytykę wobec mnie dopiero, gdy poczuła "plecy" drugiej osoby - nie mając dotychczas odwagi wyrażenia swojego zdania niezależnie. Zarzuciłam jej to, a ona na to, że źle ją oceniam, że ona zna swą wartość i potrafi tupnąć nogą... No, raczej niespecjalnie, jak widać. Daję sobie prawo błędu, ale widzę tu wiele jej wyobrażeń na własny temat, których rzeczywistość nie odzwierciedla.

Rzeczona koleżanka ma poważne kłopoty małżeńskie. Zwierzała mi się wielokrotnie, a ja w dobrej wierze próbowałam ukazać jej perspektywę nieco inną niż jej własna, bo zauważam i jej wielką wrażliwość na jego niezamierzone przykrości. Trochę brałam go w obronę, choć jest zdecydowanie trudnym partnerem. Czego się potem dowiedzialam? Druga koleżanka poinformowała mnie, że D. wkurza jak go bronię. Nie można było wprost mi tego powiedzieć? Nie znoszę niedomówień.

...Ale czy ja również - patrz: trzeci akapit powyżej - nie mam niedomówień na własnym sumieniu?

Czy to ja mam tak paskudny charakter, że popadam ostatnio w konflikty, czy też jest to zdrowe i świadczy, że wreszcie coraz wyraźniej mówię własnym głosem?
W tzw. przestrzeniach rozwojowych często czytam, że gdy decydujemy się być sobą, podążać własną drogą i mówić własnym głosem - część ludzi od nas odpada, relacje naturalnie się selekcjonują.

Czy tego właśnie doświadczam?

Natomiast z moją "prawie siostrą" wciąż do siebie wracamy pomimo tarć. Przewartościowujemy, weryfikujemy i - ku mojej radości - wciąż jesteśmy dla siebie ważne i potrzebne. Nikogo nie darzę takim zaufaniem jak jej - przynajmniej obecnie.

poniedziałek, 15 kwietnia 2024

Garść wieści.

 Nabieram otuchy z korektą - jakoś lżej mi idzie i sprawniej. Może sprawiła to mimowolna zmiana nastawienia psychicznego, może fakt, że kolejne rozpoczynanie pracy od nowa sprzyja utrwalaniu się wiadomości, a może czuję się pewniej z nowo nabytymi pomocami naukowymi.

W naszym bibliotecznym pokoju wypatrzyłam na półce obok biurka koleżanki opasłe tomisko. Okazało się, że to "Polszczyzna na co dzień" pod redakcją Mirosława Bańki. Wielkie nieba! toż to istna Biblia korektorów i redaktorów! Okazało się, że jest to dar od czytelnika, jeszcze nie włączony w nasze zbiory i wolno mi się nim "zaopiekować" ; nie wierzyłam własnemu szczęściu!
Drugie tomisko zakupiłam przez internet i jest to "Edycja tekstów" Adama Wolańskiego - kolejny podstawowy podręcznik w dziedzinie, z którą się zaznajamiam.
Nie ma to jak skondensowane i zebrane w jednym miejscu rzetelne wiadomości. Niby jest jeszcze pisemny kurs, ale jednak wygodniej mieć książkę pod ręką.
Czuję przypływ entuzjazmu, energii i wiary, że wreszcie zdam ten egzamin i zdobędę certyfikat z kursu.

...Z koleżankami po ostatnim spięciu - odrobina dystansu. Z X się dogadam, bo to konkretna osoba ; ona powiedziała swoje zdanie, ja swoje. Wyjaśniłam, przeprosiłam za to, za co uznałam, że należy przeprosić, i w porządku. Y - mam wrażenie - unika mnie, nie jest ona z tych, które się konfrontują otwarcie, co mnie, szczerze mówiąc, drażni. Ale może jednak się mylę? Czekam na rozwój wydarzeń i okazję do rozmowy.
Tu refleksja: znamy się z X. prawie dziesięć lat, a od pewnego czasu dostrzegam jej cechy, na które dawniej nie zwracałam uwagi, które jakoś nie dochodziły do głosu i nie miały znaczenia. Zaczynają mi przeszkadzać, zaczynam czuć niezgodę na niektóre jej zachowania. Niestety (albo "stety") przyjaźnie również ewoluują, czasami wyczerpują się. Zresztą nie nazywałam nigdy Y przyjaciółką, bo to określenie rezerwuję dla znajomości wyjątkowo bliskich. Y jest bliską koleżanką, z którą łączy mnie sporo wspólnych przeżyć. Przyjaciółki mam dwie, te same od kilkudziesięciu lat.

Z życia domowego: mój syn rozpoczyna niebawem kurs prawa jazdy. Miłą niespodziankę sprawił jego wujek - chrzestny ojciec, brat nieżyjącego ojca mojego dziecka, proponując wsparcie finansowe tego przedsięwzięcia. Podziękowałam z całego serca pomimo zakłopotania.
Po moim byłym mężu zostały długi, spadek odrzuciłam w imieniu syna, ale rodzina byłego męża zachowała się na tyle ładnie, że zupełnie bez niczego syn nie został. Nie ukrywam: cieszę się, że mam to z głowy (prawo jazdy) i nie muszę martwić się o finanse.

Kot wykastrowany zgodnie w uprzednimi zapowiedziami. Nie wydaje się z tego powodu nieszczęśliwy. Nie zgnuśniał i nie rozleniwił się, jak "krakali" niektórzy. Ochoczo wychodzi na podwórko, grasuje godzinami, ale zawsze gdzieś w pobliżu i zawsze wraca do domu - o zgrozo, prawie zawsze z kleszczem... ba! żeby tylko jednym.
Mnie przypada niewdzięczna rola wyrywania tego obrzydlistwa, bo na swoje nieszczęście potrafię to robić. Usuwam przez papier toaletowy ; w życiu nie dotknę kleszcza ani muchy gołą ręką - brrrr! fuj! Trzeba popytać w sklepie zoologicznym o jakiś skuteczny preparat przeciw tym wstrętnym insektom.

Cóż jeszcze?
W sobotę postanowiłam przekroczyć swoją tzw. strefę komfortu, opór przed nowym i wybrałam się w pojedynkę do S. w poszukiwaniu szachownicy kostkowatej w rezerwacie tej rośliny. Szachownica kwitnie bardzo krótko, utrafić w moment to nie byle gratka... no i nie trafiłam. Czy wykres trasy w internecie wprowadził mnie w błąd, czy szachownica już przekwitła, trudno powiedzieć. Było jednak niesłychanie przyjemnie brodzić w wysokich trawach i rozkoszować się lasem. Miałam satysfakcję z wyjścia poza komforcik siedzenia w domu. Będę to częściej powtarzać, uwielbiam się włóczyć, podróżować, spacerować. W domu ludzie umierają, jak powiada porzekadło. Porzekadło jest dla mnie pewną metaforą, z którą się jednak w ogromnej mierze zgadzam. Najmilszy dom nie dostarczy mi tylu inspiracji, co świat na zewnątrz. A ja tak się zasiedziałam! A życie takie krótkie!

O, właśnie... czy w domu przeżyłabym takie niecodzienne spotkanie jak to w S.?
Przypadkowo zapytana o autobus kobieta zorientowała się, że jestem niedosłysząca. Od słowa do słowa dowiedziałam się o istnieniu wspólnoty religijnej, której jest członkinią - kościele wspólnoty pełnej ewangelii. Choć religijnie jestem dość sceptyczna, pozwoliłam położyć na sobie ręce, pobłogosławić się i zgodziłam się na modlitwę o moje zdrowie. Mimo sceptycyzmu zawsze pozostawiam sobie margines pod tytułem: wiem, że nic nie wiem.
Kobieta na własnym przykładzie przekonywała mnie o uzdrowicielskiej mocy Boga... No, cóż... ani nie potwierdzam, ani też nie zaprzeczam. Są rzeczy, o których nie śniło się filozofom. Zwyczajnie natomiast zaciekawiła mnie dotąd zupełnie mi nieznana wspólnota. Poczytam o nich w wolnej chwili.



wtorek, 9 kwietnia 2024

Wbrew schematom

Wychowanie w rodzinnym domu wdrukowało mi schemat, że wartościowa jestem gdy wypełniam swoje obowiązki, gdy wszystko robię na czas.
Buntowałam przeciwko krzykom, poszturchiwaniu i tym podobnym metodom wychowawczym... a dziś sama siebie besztam, szturcham i nie lubię takiej powolnej, nieproduktywnej, nieefektywnej. Zmuszam się do wielu czynności wbrew sobie... ale czas to chyba wreszcie zmienić.
Dzisiaj przekonałam się, że warto czasem wyjść poza schemat.

Dzień był ciężki. Zbyt duże i gwałtowne ocieplenie spowodowało moje zmęczenie i przygnębienie.
Wróciłam z pracy i postanowiłam zorganizować sobie popołudnie inaczej niż zwykle: najpierw ja, potem cała reszta spraw, gotowanie, sprzątanie.

Wypiłam przed domem kawę, poczytałam książkę, a do rutynowych prac przystąpiłam dopiero gdy poczułam, że odzyskałam energię.
I poszło! Jest rosół na jutro, opanowałam rozgardiasz w mieszkaniu, godzinę spędziłam nad moim kursem korekty.
Nawet zapomniałam, że miałam wcześniej położyć się spać.
Już uciekam do łóżka :)

Odciski

Ugryzło mnie coś.
Już nawet nie pamiętam, od czego się zaczęło, ale ten dzień nie był dobrym dniem. Czułam się zmęczona, wkurzona różnymi niechcianymi koniecznościami, niezadowolona z siebie. Efektem była zupełnie nieadekwatna reakcja na słowa koleżanki odnośnie mojej sytuacji życiowej oraz propozycja, bym się z nią zamieniła. Oliwy do ognia dolała druga z nich, zachowując się zupełnie nie w swoim stylu,bo czuła poparcie tej pierwszej.

Oooo! poleciały drzazgi!

Humory mamy po tej scysji zwarzone, a bardzo sympatyczna relacja nieco się zachwiała.

Przeprosiłam poniewczasie, ale to już nie to. Wkradł się dystans ; może przejdzie z czasem.

Mam powód i okazję, by się nad sobą zastanowić, bo to nie pierwsza w moim życiu sytuacja, gdy kropla przepełnia kielich i wybucham niewspółmiernie do sytuacji. Istnieją słowa, zachowania, sytuacje, które to wyzwalają. Zostaje mi potem żal, przykrość i uraza na krócej lub dłużej.

Czytałam niedawno w bardzo sensownym i kompetentnym artykule, że jeśli w dzieciństwie nasz układ nerwowy narażony był zbytnio i często na traumatyczne sytuacje, uczy się on trwać w gotowości, by reagować na zagrożenia (i nie odróżnia prawdziwych od wyimaginowanych), żyjemy w napięciu. Stanowczo jest to mój przypadek i to daje o sobie znać czasami w niekontrolowany zupełnie sposób.

Jeszcze nie zidentyfikowałam swoich wyzwalaczy, nie rozpoznałam "wspólnego mianownika", ale bywam ogromnie drażliwa. W dużej mierze ta nadwrażliwość zaszkodziła mojemu małżeństwu.

Wiem, że muszę uważać, gdy jestem zmęczona i źle się czuję, a to się zdarza dość często.
Jest mi bardzo przykro, że nie czuję się normalna z moimi neurologicznymi uszczerbkami. Jest mi też przykro, gdy trafiam na całkowite niezrozumienie wśród ludzi, gdy słyszę właśnie: "zamień się ze mmą", "na co ty narzekasz?".

Co wy, ludzie wiecie, o zmaganiu się co drugi dzień z obniżonym nastrojem, z nieadekwatnym zmęczniem, z ukrywaniem swoich zmiennych stanów, bo nie zrozumieją, nie zaakceptują... O tym, jaka się w tych trudniejszych momentach czuję bezwartościowa, upokorzona tą bezwartościowością, zawstydzona, że taka jestem beznadziejna. I jaka na siebie zła!

Nie lubiłam nigdy zasłaniania się chorobą, budowania jej ołtarza, ale nie da się tych złych dni przeskoczyć, udać, że nie istnieją.

Między innymi dlatego boję się znowu zaistnieć w tzw. związku. Im bliżej między ludźmi, tym łatwiej o nadeptywanie na cudze "odciski". Mam ich do diabła.

piątek, 29 marca 2024

Frapujące

Obudziłam się o trzeciej nad ranem, a że nie mam w takich sytuacjach zwyczaju starać się zasnąć na siłę, bo to bezcelowe - robię to, co lubię: piszę.

Napisałam przed chwilą o siostrzeństwie dusz, o satysfakcjonujących relacjach z innymi kobietami. Cudowna i bliska mi sprawa, a tak często deprecjonowana właśnie przez kobiety.

Jak bardzo wierzymy w stereotypy i schematy.

Doznałam i dobra i łajdactwa (dobra bez porównania więcej) zarówno od kobiet, jak i mężczyzn. Nie uważam, że kobieta kobiecie wilkiem, nie gloryfikuję facetów tylko dlatego, że - za przeproszeniem - nie mają jajnikow. Owszem zauważam pewne różnice w naszych psychikach i zachowaniach, które można podciągnąć pod jakiś wspólny każdej grupie mianownik, ale generalizowanie jest krzywdzące i szkodliwe.

Nie zgadzam się też z rozpowszechnionym poglądem, że kobieta z mężczyzną nie mogą się przyjaźnić, lubić, kumplować, nie dążąc do romantyzmu czy seksu. Miałam i mam w życiu takie relacje i głęboko wierzę, że są możliwe. Szkopuł w tym moim zdaniem, że często kobiety mają problem z zachowaniem jednak pewnego dystansu, nie pamiętają, że przyjaciel to nie przyjaciółka w spodniach.

No, ale wstęp i dygresja przydługa, bo chciałam o czymś innym.

Żyję sobie otóż jako singiel całkiem sporo już lat. Przywykłam i polubiłam tę swoją wolność.

Zastanawia mnie jednak, czy nie padłam ofiarą własnych jakichś schematów i stereotypów. Bo to podobno one powodują, że postrzegamy rzeczywistość przez określone filtry.

Dlaczego spotykam facetów nudnych i tak beznadziejnie prymitywnych? Może nie w realu, bo tu szybciej można zweryfikować sytuację i człowieka, ale statystycznie przecież powinni być "normalni" ludzie i w internecie.

Nie poszukuję znajomości, ale wciąż jeszcze mam komunikator gadu-gadu (dla niektórych dawnych kontaktów). Czasami jestem zaczepiana przez panów. Czy uwierzycie, że na przestrzeni tylu lat trafił mi się dosłownie jeden mężczyzna, z którym można normalnie pogadać o wszystkim i nie jest to seks ani kretyńskie próby flirtu (flirt jest dla inteligentnych, a to, co niektórzy za niego uważają, to dla mnie zwykłe prostactwo)?

Z tym moim znajomym utrzymuję kontakt już chyba ze trzy lata i niczym mi się nie naraził. Nie nadużywamy swojego czasu, ale rozmowa z nim to zawsze coś, co wnosi wartość do mojego życia, chociaż nie jesteśmy zainteresowani spotkaniami ani związkiem. On jest żonaty i zadowolony ze swojego małżeństwa, a ja nie uważam, że muszę uwodzić każdego fajnego faceta, że zwykły wartościowy kontakt to rzecz cenna sama w sobie. Niektórym znajomym to się w głowie nie mieści.

Ot, paradoks: nie jestem podrywana,  nie podrywam, a jest to najbardziej wartościowa z moich damsko-męskich wirtualnych znajomości.

A ci "zainteresowani"?

O matko i córko! o tatusiu i mamusiu! Nie ma konwersacji, nie ma dobrego wychowania. Jest prymitywna bezpośredniość i ubóstwo intelektualne oraz duchowe. Nie ma... nic!

Wyżyny konwersacji i zagajanie rozmowy panów takowych: "Cześć! Ładnie wyglądasz", "Cześć. Zajęta czy wolna?", "Cześć, a pokażesz się?". Czasami nawet "cześć" to za dużo dla panów.
Jeden taki robił niezłe, sympatyczne wrażenie. Odechciało mi się pisania, gdy po pierwszej, miłej dla "ściemy" rozmowie zaczął nachalnie prosić o zdjęcia (a dostał na samym początku ze dwa dla świętego spokoju), nie interesując się wcale, co słychać w moim życiu, niewiele mając do powiedzenia o swoim.

Już mi się nie chce owijać w bawełnę, bez ogródek piszę takim delikwentom, że nie jestem nimi zainteresowana, że mnie nudzą. Niektórzy przyjmują do wiadomości, a inni czują się obrażeni tym, że kobieta ośmiela się mieć własne zdanie. Wczoraj poinformowano mnie, że z takim wrednym charakterem nikogo sobie nie znajdę. Z rozbawieniem odpisałam, że uznaję to za komplement.

Kwestia "zostaniesz sama" już dawno przestała dla mnie być problemem, zwyczajnie mi to niestraszne. Bliskości duchowej mam w życiu pod dostatkiem, a ta seksualna? erotyczna? Pozwolę sobie zachować dla siebie swój pogląd na sprawę, bo wśród niby to wielce wyzwolonych osób mają się dobrze stereotypy, hipokryzja i wielkie tabu ; mam też potrzebę intymności.

Czasami jednak zastanawiam się: czy tak bardzo odstaję od normy? Czy to ze mną coś nie tak, czy z tym światem? Pewnie w porządku z jednym i drugim, każdy ma prawo być, jaki jest, i zapewne ludzie są różni. No, to czemu nie spotykam takich potencjalnych partnerów, z którymi mi po drodze?

Czy nie mam jakiegoś wykrzywionego obrazu całej tej sfery, skoro zdaję się dostrzegać wciąż te same, powtarzalne sytuacje - których sobie wcale nie życzę?

Mocno to frapujące i ciekawe.


Radość

Ach, jaka się szczęśliwa poczułam w tym tygodniu.

Uwielbiam mieć więzi - te autentyczne - z innymi. I wcale nie musi być to związek z mężczyzną, szczerze zdumiewają mnie kobiety, które nie zaznały w życiu "siostrzeństwa", które bliskość dusz realizują wyłącznie w związku romantycznym (pewna znajoma przyznała, że taki poziom porozumienia miała jedynie w tego rodzaju relacji).

Poznałam ze sobą Hanię i Manię (oczywiście zmieniam personalia, a osoby "ochrzczone" wcześniej tymi samymi imionami niekoniecznie są te same). Przypadły sobie do gustu i niepostrzeżenie stałyśmy się zżytą, regularnie spotykającą się paczką (wielkie nieba! spełniają się mojej marzenia z młodości, gdy samotność była moim udziałem! spełniają się bez wysiłku, ot, tylko dlatego, że jestem na to gotowa).

Mania skutkiem różnych perypetii została bez pracy i środków do życia. Było tam jeszcze wiele innych problemów, bo i zdrowotne (poważne) i z niesprawiedliwością urzędów. Naprawdę trudna, pełna wyzwań sytuacja. Wspomagałyśmy ją z Hanią na różne sposoby, dzieliłyśmy się żywnością, pożyczałyśmy pieniądze, a nawet... odmawiałyśmy zdrowaśki w jej intencji. Ja, niedowiarek, specjalnie wstępowałam do kościoła w nadziei, że a nuż moje modły dotrą tam, gdzie trzeba*.

Może i dotarły...

Pewnego dnia Mania napisała do mnie: "Marta, ty podobno znasz kogoś w sklepie u X. Jest ogłoszenie w urzędzie pracy, że poszukują pracownika". "Tak znam, i to córkę właściciela. Jasne, że pogadam!", oznajmiłam z entuzjazmem.

X. to znany i doceniany od lat przedsiębiorca w naszym mieście. Firma chyba całkiem nieźle prosperuje, zakład rozrósł się przez te wszystkie lata. Koleżankę (niech jej będzie Frania) z tej firmy znam już dwadzieścia lat z hakiem i przez ten cały czas jest ona pracownikiem tej firmy. To ciepła, dobra, sympatyczna kobieta.

Zadzwoniłam do Frani, dogadałyśmy się w pół słowa.
Mania ma pracę!!! Tak dumna jestem, że udało mi się pomóc, że tak konkretnie mogłam przysłużyć się dobrej, słusznej sprawie.
Druga dobra nowina: wygrała w sądzie w tej trudnej sprawie, o której nie napiszę, by nie naruszać jej prywatności.

Jestem szczęśliwa, jakby to o mnie chodziło :)


*Sytuacja z młodości: oglądam z Rodzicami film, gdzie mowa jest o boskiej interwencji. Oświadczam z młodzieńczą pewnością siebie: "Mnie by tam Matka Boska nie uzdrowiła!". Komentarz mojego Taty, który wcale nadgorliwy religijnie nie był: "Ale ty jesteś zuchwała!". Lekcja na resztę życia.

Nocne Marty rozmowy... ze sobą

 Tak samo, jak łatwo przywyknąć do częstego "blogowania' - tak i łatwo odwyknąć.

Nie pisałam tu czas dłuższy, bo znowu technologia sprzysięgła się przeciwko mnie, zajęłam się tez innymi aktywnościami. Jednak pisać lubię i potrzebuje, bo to mnie przybliża do samej siebie...

O, tak, to mój główny powód prowadzenia prywatnych aczkolwiek publicznych zapisków. Nie tylko publicznych zresztą, bo wiele piszę też wyłącznie dla siebie, na tradycyjnym papierze i to nie jest do dzielenia się z nikim.

Potrzebuję pisania jak oddychania.

Diabli wzięli mi całą pierwszą część rozwiązanego testu z korekty - jedno nieopatrzne kliknięcie i od nowa tyyyyle pracy! Przyjęłam to ze spokojem i traktuję jako kolejny sprawdzian: poddam się czy zawalczę o swoje? Aczkolwiek retoryki walki w życiu bardzo nie lubię, kojarzy mi się z ogromnym wysiłkiem i stratą energii.

Nie, ja nie walczę, ja IDĘ NAPRZÓD, upadam, powstaję, przeskakuję pagórki, pełznę po zboczu góry... Wedle sił i potrzeb. Walki w moim życiu nie chcę, życie to wędrówka. podróż, nie siłowanie się.

Lubię w tej podróży poznawać swoją towarzyszkę - siebie. Jestem siebie ciekawa, fascynują mnie odkrycia na temat własnego funkcjonowania w życiu, przyglądanie się temu wszechświatowi we mnie, najbanalniejsze odkrycia.
Właśnie przed chwilą przeczytałam u Małgorzaty Ohme, jak bardzo nie służy nam realizowanie nie siebie, lecz tego, co od nas oczekują inni, a co okazuje się niekiedy odległe od nas prawdziwych o lata świetlne.

Znam wiele osób, dla których życie w zgodzie z sobą jest naturalne jak oddychanie, ale równie wiele takich, którym ramy życia wyznacza rodzina, religia, nakazy i zakazy z zewnątrz - nie oni sami. I gdy pewnego dnia system się chwieje - następuje dramat. Na szczęście na ruinach można zbudować coś lepszego, coś "bardziej swojego".

Metaforycznie rzecz ujmując - wolę własną lepiankę z gliny niż pałac, gdzie tkwię niczym w złotej klatce.

Dziękuję po stokroć, że życie dało mi tę szansę.


sobota, 2 marca 2024

Wracam do żywych

Wypoczęłam. Zafundowałam sobie dzień totalnej beztroski i leniuchowania. Stłamsiłam niezadowolenie, że chyba nigdy nie doczekam się nadrobienia zaległości w domu. Zanim zrobię wszystko, co sobie postanawialam, przychodzi taki dołek jak ostatnio, kiedy nie mam siły na nic. Długo się przeciwko temu buntowałam, miałam żal do siebie, że jestem leniem, nieudacznikiem, ale widzę, że chyba po prostu "taka moja uroda". Może nie trzeba kopać się z koniem? Może przestać się wreszcie karać za bycie nie taką, jaką by się chciało być.

Zresztą... wpadła mi dziś do głowy pewna refleksja.

Otóż przyszła do mnie dobra koleżanka, bo potrzebowała poprawić sobie nastrój spacerem i rozmową. Ma swoje kłopoty...
Z tą koleżanką wyszłyśmy na spacer. Ponieważ "wyszła" mi z domu kawa, zaproponowałam wstąpienie gdzieś w mieście na jakąś tanią kawusię w papierowym kubku na mój koszt. Jakoś tak jednak wyszło, że poszłyśmy w stronę przeciwną niż centrum miasta, dziwnie nas poniosło w stronę domu Joli (imię zmienione), co skwitowałam żartem, że napijemy się tej kawy u niej. Jola ochoczo potwierdziła.
A u Joli jej "chłopak" rozpalił w piecu. Mają taki kaflowy, wysoki pod sufit, taki do którego można się przytulić całą powierzchnią pleców. Ten piec nie ma nóżek w przeciwieństwie do mojego "konusa". Wyraziłam głośno swoją aprobatę dla takiego rozwiązania, bo pod nóżkami pieca brudzi się potwornie, sprzątanie tej przestrzeni jest natomiast sporą akrobacją. Złoszczę się na to za każdym razem. Mateusz (niech mu tak będzie) mi na odparł, że nóżki można jakoś obudować. W dalszej konwersacji dowiedziałam się, że jest on z zawodu budowlańcem, choć przez wiele lat zajmował się czymś innym. Radośnie oznajmiłam, że kiedyś go wykorzystam.

A moja refleksja takowa jest:
Otóż czasami lepiej zostawić uprzykrzone sprzątanie pod piecami i meblami na nóżkach (bo i kredensy w kuchni takie mam po poprzedniej właścicielce mieszkania - co za kretyństwo!!!),  a pozwolić, by przyszły inne rozwiązania i pomysły. Przychodzą one nie wtedy, gdy siłujemy się z życiem, ale gdy robimy na nie miejsce, dajemy przestrzeń. Często przychodzą właśnie w momencie relaksu i beztroski.

Muszę sobie sprawić cokoły do mebli i odpadnie mi problem akrobacji przy wygarnianiu spod nich kurzu, resztek jedzenia, zagubionych zabawek kota i sztućców, które niewiadomo, gdzie się podziały. Piec też obuduję, gdy tylko znajdą się na to finanse.

Tego rozpoczynającego się miesiąca priorytetem finansowym (oprócz spraw codziennych) jest "obciąć kotu". Chcę bestyję wykastrować wreszcie, aby nie zaczął się włóczyć w poszukiwaniu okolicznych kochanek. Jest tak sympatyczny, że byłoby nam go szczerze żal, gdyby przepadł gdzieś poza naszym podwórkiem, którego jeszcze na razie się trzyma. Jak na kota jest niezwykle towarzyski, komunikatywny i chętny do pieszczot. Kot Joli, na przykład, nie daj się głaskać ot tak.

Pochwalę się jeszcze na koniec postu, że kończąc dzień, z powodzeniem podjęłam próbę uratowania potwornie kwaśnych czerwonych porzeczek wydobytych z zamrażarki. Inspirując się przepisami z internetu ugotowałam budyń waniliowy, wymieszałam z owocami i zapiekłam to w cieście francuskim. Efekt  może nie rzuca na kolana, ale na nie należę do bardzo wymagających konsumentów. Smakuje mi i właśnie raczę się deserem z szaloną satysfakcją, że nie muszę przejmować się wagą i jakimiś kaloriami. Oby tak jak najdłużej.

No, to idę sobie jeszcze tego ciasta ukroić :) 

piątek, 1 marca 2024

I znowu...!

 Znów ciężki dzień. Mam dość tych ciężkich dni! Nie ma tygodnia bez dziadostwa. Moje życie to walka o w miarę normalne funkcjonowanie.

Zwiałabym na rentę, jak mi Bóg miły. Coraz częściej myślę, że trzeba by się tym serio zająć. Mam dosyć "kopania się z koniem", udawania, że nie ograniczają mnie... ograniczenia.

Zwiałabym na rentę, zaszyła się w domu, poszukałabym pracy zdalnej, by nie musieć ruszać się z domu, gdy mam zły dzień. Co się trochę odbiję od dna, nadrobię nieco zaległości w swoich sprawach, przychodzi moment, gdy mam ochotę tylko "zdychać".

Tak jak dziś.
Wczoraj nie zdążyłam umyć naczyń, bo umówiona byłam z koleżankami na spacer z kijami nordic-walking. W końcu i mnie się należy odrobina zdrowej rozrywki. Z tego spaceru wróciłam zaskakująco zmęczona, ale uznałam to za efekt odprężenia, rozluźnienia i dotlenienia. Stwierdziłam, że to całkiem miłe uczucie i warto je wykorzystać, kładąc się wcześniej spać. I wyspałam się jak księżniczka! Zbudziłam się wcześniej niż zwykle i z wielką radością przerobiłam przez godzinę kolejne rozdziały testu korekty. Oczywiście gdy przyszła pora szykowania się do pracy, poczułam przemożną chęć snu, przypisałam to jednak przypadkowi.

Tymczasem w pracy - zjazd totalny. Ogromnie trudno było mi się skoncentrować, byłam znużona i zniechęcona. Jakoś "zmęczyłam" ten dzień, dopiero pod koniec mnie olśniło, że zamiast na siłę forsować trudniejsze zadania, trzeba było "pchnąć" łatwiejsze, opracować więcej książek, a w lepszej chwili zweryfikować dokładność opisów.

Po pracy czekała mnie jeszcze wizyta u protetyczki słuchu. Przyciszyłyśmy trochę ustawienia aparatu, bo nie mogłam znieść nadmiaru dźwięków, to było niemal bolesne. Złe samopoczucie sprawiło, że nastrój miałam podły, więc sprawa aparatu "dobiła" mnie zupełnie. Niestety, ubytek słuchu mam znaczny i najlepszy aparat cudu nie sprawi. Zresztą to tylko aparat, nigdy nie dorówna zdrowemu słuchowi. Niech mnie nikt nie wk....wia gadaniem, że protetyka słuchu poprawia jakość życia! Trochę owszem, ale ma to swoją cenę.

Wieczorem wróciłam do domu i padłam. Aż dziw mnie bierze, że dotrwałam do tej pory, a jest dziesiąta wieczorem. Obejrzałam w internecie film "Drewniany różaniec" - na podstawie głośnej niegdyś powieści Natalii Rolleczek, która swój utwór oparła na własnych wspomnieniach. Film czarno-biały (stary), w zimowej, surowej scenerii wywołał we mnie pewne emocje oraz refleksję o smutnych i trudnych warunkach dawnego życia. Dziś tak rozpowszechnione jest narzekanie na wszystko, a w porównaniu z bohaterkami filmu żyjemy jak pączki w maśle!

Na marginesie - zadziwia mnie bardzo fenomen i popularność wydanej niedawno książki: "Chłopki". Mnie podobne opowieści znane są z wielu innych książek, pamiętam też wspomnienia moich dziadków, a częściowo i rodziców. "Chłopki" nie są dla mnie żadnym objawieniem.

I taki oto beznadziejny dzień dobiega końca.

Eeeech!


poniedziałek, 26 lutego 2024

Samoopieka

 Obniżył mi się nastrój, ale chwała bogom, już nie jestem niewolnicą swoich nastrojów jak jeszcze nie tak dawno.

Obniżony nastrój traktuję teraz jako sygnał, ze trzeba się o siebie zatroszczyć, sobą się zaopiekować i że nie ma dymu bez ognia, a więc i "dołka" bez przyczyny.

Oto przyczyny: wróciłam wieczorem od Hani, ozdobnie zaległam na kanapie i... zlekceważyłam sygnały organizmu, że pragnie wypocząć i  czas na sen. Zajmowałam się jakimiś internetowymi bzdurami do północy. Przegapiłam swój czas na sen, przedawkowałam niebieskie światło, na które tak pomstują różni specjaliści od zdrowego snu. I kaplica! - jak mawiała Mama. Wierciłam się kawał nocy, przespałam może dwie godziny i to z przerwami.

Cały dzień w pracy był do bani, bo moje obowiązki wymagają konecntracji i nie sprzyjają ożywieniu. Czułam przebodźcowanie dźwiękami, bo wciąż jeszcze trwa moje przyzwyczajanie się do aparatów słuchowych ; miałam ochotę wymordować swoich współpracowników, którzy rozmawiali, stukali, szeleścili - po prostu żyli.

Do domu wróciłam z mocnym postanowieniem ucięcia sobie drzemki albo przynajmniej nicnierobienia przez jakiś czas.

Och, jak tu dobrze! Mieszkam w cichym i spokojnym miejscu i jestem dzisiaj sama, bo syn "praktykuje" u swojej ukochanej.

Tak, tak - celowo używam słowa "praktykuje". Zgorszona jestem stosunkiem uczniów i szkoły do miesięcznej praktyki zawodowej, która się właśnie dzisiaj miała rozpocząć. Syn i jego koledzy dogadali się z jakimś znajomym przedsiębiorcą, który nie wymaga od nich codziennej obecności. Pracodawcy niechętnie przyjmują praktykantów, bo muszą im poświęcić uwagę, a młodzież ochoczo z tego korzysta. I tak od smarkacza uczy się ludzi cwaniactwa. Toleruję, bo nie mam wyjścia, ale bardzo mi się to nie podoba.

Jest więc cicho w domu, mam święty spokój i biorę się w czułą samoopiekę.

niedziela, 25 lutego 2024

Wieczorny dopisek

Jakoś łatwo się męczę - czy to już "starszość"? Przecież "nic" (!) dzisiaj nie robiłam.

Dzień minął niewiadomo jak i kiedy, jak z bicza strzelił.

Zbudziłam się dość późno i przy kawce oraz ciastkach, olewając porządne śniadanie, zajęłam się wspominaną wielokrotnie korektą. Zeszły mi na tym, z przerwami, jakieś dwie godziny. Potem, skostniała od tkwienia w chłodnawym mieszkaniu w jednej pozycji "przeprosiłam się" ze śniadaniem i gorącą herbatą, a następnie zdecydowałam się rozpalić w piecu, przy którym to zajęciu zawsze bardzo się brudzi, więc trzeba było pozamiatać, poukładać, po czym idąc za ciosem pościeliłam łóżko, uładziłam bałagan, o który na małym metrażu nad wyraz łatwo. Następnym pomysłem na zajęcia niedzielno-rekreacyjne było przygotowanie ciasta na bułeczki - proziaki oraz na racuchy. W międzyczasie odezwały się jedna po drugiej dwie koleżanki przez telefon. Nie były to zwięzłe i krótkie wymiany informacji... Potem obiad, niby szybki, ale jednak sam się nie zrobił.
Koniec końców zmierzchało już, gdy przezwyciężając chęć wyciągnięcia się na kanapie, wyszłam z domu, by odwiedzić koleżankę mieszkającą spory kawałek ode mnie. Wychodzę bowiem z założenia, że w domu zawsze zdążę się nasiedzieć, a najciekawsze rzeczy dzieją się poza swoimi czterema, wciąż tymi samymi ścianami.

U koleżanki było miło jak zwykle. Hania (zmienione imię) jest osobą o wyrazistym charakterze i tę osobowość widać w jej domu, w każdym detalu, którym się otacza. Zazdroszczę jej tej umiejętności tworzenia klimatu. Ja marzę o domu, który by mnie wyrażał, ale jakoś nie potrafię stworzyć sobie konkretnej wizji. U mnie wszystko "się staje" na bieżąco, trochę jakby samo, spontanicznie. Ot, dodaję szczegół do szczegółu, sama nie wiedząc, do końca, jaki będzie rezultat.

Posiedziałam tam z godzinkę ; objedzona jak bąk, bo mnie uraczono kolacją, wróciłam do domu i zastanawiam się, gdzie i jak uciekł ten dzień? Przecież "nic" nie robiłam :)

Podróże wgłąb siebie... i odkrycia

Czasami - ba! chyba zawsze - wystarczy mieć tę  świadomość, że otwieram się na głos swojej intuicji, na sygnały zewsząd - a odpowiedzi na moje rozterki przyjdą. Nie szukać na siłę, po prostu pozwolić im przyjść.

Miałam w życiu wiele sytuacji, gdy zupełnie nieoczekiwanie coś mi się w głowie układało, przychodziło przekonanie i spokój, aczkolwiek równie często walczyłam, miotałam się, wątpiłam. Jednak pod wpływem moich zainteresowań rozwojem osobistym i duchowym stałam się bardziej uważna i wyczulona na te - nazwijmy je - głosy. Bardziej i częściej zauważam swoje emocje, uczucia, myśli.

Koleżanka poleciła mi kiedyś publikacje Jadwigi Kander. Jadwiga nie do końca ze mną rezonuje, ale ma bardzo wiele cennych przemyśleń i warto jej posłuchać. Dziś było coś o związkach, relacjach. Słuchałam jednym uchem, ale nagle coś mnie olśniło.

Dlaczego nie "wychodzą" mi związki, skoro mam w życiu wiele cennych przyjaźni, koleżeństwa i to przychodzi mi naturalnie?

Eureka! Bo traktuję mężczyzn jak zagrożenie (doznałam kiedyś sporo krzywd z ich strony - właściwie to byli jeszcze chłopcy, ale jednak "rodzaj męski"). Trzymam się na dystans, skąpię zwykłego, ludzkiego ciepła, serdeczności, tyle lat kojarzyło mi się to z upokarzającym "mizdrzeniem się", zabieganiem o względy. A przecież nie musi tak być ; czy chwaląc koleżankę za cokolwiek mizdrzę się do niej? Nie, po prostu dzielę się czymś, co uznałam za miłe, fajne, wspaniałe. Mam przyjemność z tego, że dałam coś pozytywnego, i jest to jednocześnie darem dla mnie. Po prostu czerpię przyjemność z relacji, bliskości, wspólnej chwili.

W relacjach damsko-męskich zawsze nastawiona byłam obronnie, budowałam wokół siebie mur i jeśli już decydowałam się na "coś więcej", wybierałam źle.

Pytanie jeszcze jak nie odgradzać się murem, ale jednak obronić się w razie potrzeby. Bo faktem jest, że niejeden za wiele sobie pozwala i pewnych zachowań stanowczo sobie nie życzę.

Marto, czy warto?

 O, tatusiu i mamusiu!!!
Do obrzydzenia gadam o kursie korekty, nad którym morduję się już półtora roku. Ciągnie się to tak, że chwilami mam serdecznie dosyć i zła jestem sama na siebie za swoją ślamazarność i nieudacznictwo.
Stanowczo niebiosa mnie testują i droczą się ze mną: No, Marto! kiedy opuścisz? A może nie warto się męczyć? A może to jednak nie dla ciebie? Daj spokój, to tylko głupi kurs, pieniądze (z który tenże kurs wykupiłam) - to tylko pieniądze! Kochana, naprawdę, nic na siłę! Nooo...!

Staram się wrzucać na luz, mieć świadomość, że nikt mnie nie pogania i robię to tylko dla siebie, ale nowych wiadomości do przyswojenia jest naprawdę niemało. Ortografia, interpunkcja to tylko wierzchołek góry lodowej. Zagadnienia edytorskie, tajniki dokumentów Google to dla mnie ocean nowości. Korekta, taka profesjonalna, to sprawa dla osób dokładnych i skrupulatnych. Nie jest to moja cecha charakteru, muszę się nad tym napracować.

Jeśli mowa o korektorskich tudzież redaktorskich przeciwnościach - mój kot był uprzejmy zabawić się w gryzonia i przegryźć kabel od ładowarki chromebooka. Pewnego pięknego dnia podłączyłam zasilacz, rozsiadłam się na kanapie z urządzeniem na kolanach, gdy znienacka coś błysnęło, trzasnęło i niemal śmiertelnie mnie przestraszyło. Przepadła moja praca, bo tylko część plików z korekty zapisałam sobie w skrzynce e-mail, resztę przechowywałam na pulpicie laptopa (niepoprawnie, ale w uproszczeniu tak nazywam mojego chromebooka). Tyle roboty!

No, cóż... Jadę dalej z tą korektą. Zawzięłam się, a jak skończę, to chyba upiję* się z radości.


*Raczej nie dosłownie ;)

poniedziałek, 5 lutego 2024

Testowanie

Życie mnie testuje, sprawdza mój upór i determinację w dążeniu do celu.
Otóż spalił mi się kabel zasilacza do chromebooka i pozostaje mieć nadzieję, że nie spotkało to też samego urządzenia, bo chyba się zastrzelę (werbalnie jeno)!
Ponad rok już się ślimaczę z kursem korektorskim. Pracuje nad testem egzaminacyjnym i końca temu nie widać. Jest to żmudna praca, bo choć w pisaniu raczej jestem sprawna, perfekcyjną poprawnością  nie potrzebowałam sobie do tej pory zawracać głowy. Moje umiejętności wystarczały w codziennym życiu aż nadto.
Mimo ukończenia klasy humanistycznej u bardzo ambitnej i wymagającej polonistki, obszar mojej niewiedzy jest jeszcze całkiem spory. To są zagadnienia ze studiów polonistyki - zaawansowane już mocno. Jest tego wiele i są to często subtelne niuanse.
Czasami po prostu - kolokwialnie rzecz ujmując - czacha dymi!

Ale podobno Marta to bestia uparta. Choćbym miała jeszcze pięć lat ślęczeć nad tym kursem - skończę go.
No i postaram się jednak, żeby nie aż pięć :)

piątek, 2 lutego 2024

Krok w samodzielność

Syn zastrzelił mnie swoim nowym szatańskim pomysłem.

Jeszcze gdy byłam w szpitalu, odebrałam od niego telefon... Ale od początku!

Misiek wrócił z naszego wrześniowego wypadu do Sztokholmu wniebowzięty i podekscytowany. Spodobały mu się wojaże, spodobał się świat odleglejszy od naszego powiatowego miasteczka.
Zaczął namiętnie studiować ceny kursów samolotów za granicę. Rzeczywiście można teraz znaleźć niesłychane okazje.

No i teraz przystępujemy do sedna opowieści.
Dzwoni Misiek do mnie w styczniowy wieczór i oznajmia, że wyszukał świetną okazję, lot do Sztokholmu za jedyne siedemdziesiat złotych w jedną stronę za osobę. "Mama, a pozwolisz mi lecieć z W. (dziewczyną syna)? Wszystko już mam ogarnięte: nocleg, samolot". Syn zapewnił mnie, że dobrze posprawdzał informacje, zasięgnął opinii o kwaterze w centrum Sztokholmu.
Znam własne dziecko, rozsądku mu raczej nie brakuje, dobrze sobie radzi w różnych sytuacjach, jest spokojnym chłopakiem, ale tu mnie jednak zaskoczył. W pierwszym odruchu odparłam: "Chyba tak", a dopiero po zakończeniu rozmowy zaczęłam myśleć i snuć wątpliwości.
Pierwsza taka poważna, samodzielna wyprawa... W daleki świat bez opieki i wsparcia... Trochę strach... A co na to rodzice W.?
Postanowiłam pomówić ze "swatową" i dowiedzieć się, jak ona się na to zapatruje. A tymczasem mama dziewczyny cała w stresie i wyraźnie niezadowolona z pomysłu młodych. Mówi do mnie: "Nie zabronię jej, ma już 20 lat (rocznikowo), ale czy to bezpieczne? Może niech poczekają do lata, pojadą z większą grupą" - i tak dalej. "Wyczuwam, że jest pani przeciwna" - skwitowałam i usłyszałam, że raczej tak. Odparłam na to, że ja też mam swoje obawy. "W pani nadzieja, że pani im to jakoś wyperswaduje" - usłyszałam.
Obiecałam, że porozmawiam z latoroślą, ale nie ręcząc za efekty. Zanim jednak do rozmowy doszło, otrzymałam wiadomość: "No, dzięki! Rodzice W. powiedzieli że jej nie puszczą, bo ty się nie zgadzasz."

Najgorsze jest jednak to, że firma przelotowa zabezpieczyła się solidnie przed stratami finansowymi. Bilet W. nie podlegał zwrotowi, nie było też mowy o "podstawieniu" innej osoby, gdyż dane wprowadzono już w system komputerowy (bazę czy jak to nazwać ; nie radzę sobie z fachowym słownictwem). Bilet po prostu przepadł i syn oddał dziewczynie pieniądze ze swoich osiemnastkowych wpływów (dzięki którym stać go było na sfinansowanie przedsięzwięcia). Szkoda byłoby, aby przepadł i bilet syna.
Po naradzie z moją siostrą (bo potrzebowałam złapać dystans do sprawy) oraz z bezpośrednim zainteresowanym, stwierdziłam, że jednak podejmę to ryzyko i pozwolę mu na wyjazd w towarzystwie chętnego kolegi. Kolegę znam, jest zrównoważony, a jego matka też podeszła do sprawy z zupełnym spokojem.

Może było błędem, że odezwałam się do matki mojej "synowej", mogłam się przejmować wyłącznie moim synem, ale gdyby jednak doszło do jakiegoś wypadku - nie spojrzałabym "swatom" w oczy. Wolałam mieć pewność, że zgadzają się na tę wyprawę. A wyszło, co wyszło.

Pogadałam i z W., wyjaśniłam, przeprosiłam. Zareagowała bardzo rozsądnie i wyrozumiale, a ja pocieszyłam ją, że pierwsze koty za płoty i jeśli mój syn wróci cały, zdrowy, może się to okazać przekonujące dla mamy.

Aczkolwiek skłamałabym, że mojemu przyzwoleniu towarzyszy zupełna beztroska.

Młody wylatuje tylko na trzy dni, więc nie będę się długo denerwować.


Przezroczystość

Capnęłam z bibliotecznych opracowań świetną książkę na weekend (popiątek): "Jak starzeć się bez godności". Ujęła mnie przekornym tytułem i pełną humoru narracją.

Już od dawna mierzi mnie często powtarzające się w różnych artykułach zdanie, że kobiety w "pewnym" wieku czują się "przezroczyste", nieatrakcyjne, niezauważane. W tej książce również o przezroczystości mowa.
Wywołuje to we mnie sprzeciw.

Dla siebie nigdy nie będę przezroczysta! A dla innych? A w nosie to mam, bo ci, na których mi zależy, zauważają mnie jak najbardziej. Nie brakuje mi w życiu przyjaznych ludzi.
Jasne, że przyjemnie się podobać, ale nie zależy mi na tym jakoś nadzwyczajnie. Nie mam potrzeby, aby mężczyźni wodzili za mną wzrokiem, choć oczywiście i od nich, i od koleżanek miło jest usłyszeć: "Świetnie wyglądasz". Ale jakoś jestem spokojna, że komu mam się spodobać, to się spodobam. Niezanadto o to zabiegam. R. podsumował kiedyś: "Ty masz na to wywalone, ale kiedy trzeba, w 15 minut zrobisz z siebie zaj...tą laskę". Jakoś nie mam potrzeby dowartościowywania się przez wygląd, lubię się podobać sobie i innym... na własnych warunkach, jak to nader trafnie ujęła współautorka rzeczonej książki.

Ośmielę się także stwierdzić, że na pewnym etapie życia kompleksy odnośnie wyglądu są... infantylne. Albo się coś ze sobą robi, jeśli tak bardzo to przeszkadza, albo pracuje się nad poczuciem własnej wartości i samoakceptają.
Nie jest to chlubny przykład i tu zachwycona sobą nie jestem, ale na własnej skórze przekonuję się, że nie wygląd decyduje o naszych relacjach z otoczeniem, ale raczej energia, jaką się roztacza, emocje, jakie wywołujemy w otoczeniu. Chodzę teraz mianowicie ze szczerbą w zębach, bo niewyobrażalnie trudno jest mi przełamać swój lęk przed leczeniem w narkozie (obiecuję sobie, że za jakieś 3 miesiące pojadę do sanatorium już z pięknym uśmiechem, ale gdybyż to takie proste było!). Absolutnie ten brak nie zmienił relacji z innymi w moim życiu. Jestem nadal lubiana przez tych, którzy lubili mnie wcześniej. Mężczyźni może nie ścielą mi się do stóp, ale też nie jestem tym obecnie zainteresowana. Koledzy, którzy byli w moim życiu - pozostali w nim nadal.

Problem przezroczystości jest dla mnie problemem wydumanym.


PS Ba! Przezroczystość bywa wybawieniem od zbyt ochoczo okazywanego zainteresowania, o czym opowiada żydowski dowcip:

Dobiega końca wieczerza szabasowa i uczestnikom zbiera się na rozmowy o dzisiejszej młodzieży. Oczywiście niepochlebne.
Wszyscy z rozrzewnieniem wspominają niegdysiejszych układnych młodzieńców. Jedynie pewna leciwa matrona jest innego zdania:
- Aj! czego wy od nich chcecie? jak byłam młoda, chłopcy nie dawali mi ulicą przejść, zaczepiali, nagabywali, do jakich rzeczy namawiali - tfu!
A dziś młodzi chłopcy wcale mnie nie zaczepiają.


Dowcip dowcipem, ale czasem dobrze mieć święty spokój.

Samoobserwacja

Ano badam siebie i swoje stany. Ano przyglądam się i obserwuję.
Dwa ostatnie dni miałam kiepskie. Wczoraj powody były dość oczywiste, matka natura dała głos, ale przedwczoraj?
Pomyślałam, poszukałam w pamięci i wydedukowałam: poprzedzającej nocy nie mogłam zasnąć do trzeciej nad ranem. Ki diabeł? Ano taki, że wcześniejszego dnia zapomniałam zażyć swoje codzienne lekarstwa rano, więc postąpiłam w myśl zasady: lepiej późno niż wcale, i łyknęłam medykamenty pod wieczór. W internecie wyczytałam że jak najbardziej może to być przyczyną bezsenności. Postanowiłam jeszcze to kiedyś, w wolnym dniu przetestować.
Już pisałam, wiele razy, jak bardzo dał mi się we znaki brak energii i jaka uciążliwa bywa w tym braku codzienność. Wydałam wojnę problemowi, sprawdzam, co mi pomaga, a co wręcz przeciwnie.
Jak napisałam także, ważne jest to, co mnie raduje i sprawia przyjemność. Ważne jest dostarczanie sobie ruchu, słońca i świeżego powietrza - to realnie poprawia mi samopoczucie. To mnie wręcz uszczęśliwia. Nie darmo pisze się o wyzwalaniu endorfin przez fizyczny (rozsądny) wysiłek.
Ważne szalenie jest, bym była wyspana, bo na braki w tym zakresie jestem bardzo wrażliwa. Ukróciłam sobie ukochane nocne markowanie w ciągu tygodnia, gdy muszę wstawać do pracy i w pracy zachować dobrą formę.
Stwierdziłam też, że nie ma co się katować wymaganiami wobec siebie. Przez ostatnie dwa wieczory zwolniłam się z "domowej pańszczyzny". Co musiałam zrobić, to oczywiście musiałam, dziecko głodne chodzić nie może, ani ja zresztą, ale naczyniom w zlewie nie stanie się nic, jeśli poleżą przez noc. Leżały nieraz i jakoś karaluchów to nie przywabiło. Robiłam więc wczoraj minimum, poleniuchowałam na kanapie, a dziś mam werwy za trzy Marty ;)

wtorek, 30 stycznia 2024

Dzień pelen szczęścia

Warto badać, co czujemy w jakich sytuacjach, co nas buduje, a co - rujnuje. Co sprawia, że chce się żyć, a przez co żyć się odechciewa. I dawać sobie jak najwięcej tego dobrego pożywienia dla duszy i serca. Że nie wspomnę o ciele.

Jestem dziś cudownie i obficie nakarmiona. Moim pożywieniem była bliskość z siostrą i ruch. Jejku, co za radość! Jaka jestem dzisiaj szczęśliwa!
Wybrałyśmy się na lodowisko. Kilka lat, odkąd mój synek zmienił się w syna i woli chodzić własnymi drogami, nie jeździłam na łyżwach, bo samej jakoś trudno mi było się zmobilizować.
Towarzystwo na kolejne lyżwiarskie wypady również mi dzisiaj spadlo jak z nieba. Po seansie odwiedziłyśmy naszego brata, a tam jego córka, dwunastolatka, słysząc o lyżwach, odezwała się z żalem: "Dlaczego mi nie powiedziałyście?". Zapewniłam ją, że następnym, niedalekim razem będę o niej pamiętać.
Nie należę do osób, którym do wszystkiego potrzebne jest towarzystwo, ale miło je mieć, to zachęca do różnych aktywności.

Jutro siostra już wraca do Włoch. Była w naszym mieście raptem tydzień, ale po raz pierwszy od  tylu lat mam poczucie, że nabyłam się z nią do syta.

Ja zaś wracam wreszcie do pracy i na myśl o tym czuję, jakby mnie z powrotem zamykano w klatce. Jestem jednak "dużą i rozsądną dziewczynką".

poniedziałek, 29 stycznia 2024

Wieczorny dopisek

Kot wczoraj szurał łapami po szybie salonu, więc eksperymentalnie otworzyłam okno. Wyskoczył do ogródka i pokicał gdzieś przed siebie. Spotkałam go kilka godzin później na podwórku, więc zgarnęłam do domu. Dziś sytuacja się powtórzyła. Wypuszczony na podwórze Mruczuś zameldował się wieczorem, o dziwo, tuż po tym, jak biegającego pod domem psa przywołał do mieszkania sąsiad.
Cieszyłabym się, gdyby Mruk wychodził na zewnątrz, byle się nie oddalał. W domu poważnie nadwerężył mi tapicerkę kanapy. Niestety, zwierzęta i domowe sprzęty to niekoniecznie zgodny duet. Wolę jednak mieć dom pełen ciepła i życia niż wymuskane zimne muzeum, gdzie sprzęty są ważniejsze od mieszkańców. A najlepiej wypracować kompromis.
W drapaki dla kotów nie wierzę. Brat miał i skwitował krótko: gdyby w domu został tylko drapak, to może by swoją rolę spełnił :) Koty drapią, co im się podoba, nie zaś to, co im wolno.

Z siostrą spędziłam dziś miłe cztery godziny. Nakupiłyśmy ciuchów za niewygórowaną cenę, bo trafiłyśmy na cotygodniowe przeceny. Tylko w jednym obniżek nie było więc buty-sznurowańce na obcasie, kosztowały mnie całe trzydzieści złotych. Ale już kurtka-plaszcz za kolana (albo w kolano, nie pamiętam) - raptem osiem złotych. Bogiem a prawdą, niepotrzebna mi ona, ale uległam pokusie.
Wszystkie kobiety w naszej rodzinie mają fioła na punkcie ubrań - może tylko młodsza siostra mniej.
Nie posiadam prawie jakichś mazideł, balsamów, wystarcza mi krem do twarzy i mydło lub żel pod prysznic. Nie maluję się praktycznie wcale (tylko od wielkiego dzwonu i to nie zawsze, albo w przypływie niezwykle sporadycznej fanaberii). W charakterze balsamu do ciała używam oleju kokosowego, który i w kuchni się przydaje, czasem robię domowy peeling z oliwy lub wspomnianego oleju czy oliwki dla niemowląt i fusów po kawie. To mi wystarcza, szkoda mi wydawać pieniędzy na kosmetyki, które potem stałyby nieużywane. Jakieś bardziej czasochłonne zabiegi, domowe SPA to dla mnie nudne zajęcie, w którym nie znajduję przyjemności. Minimum, które stosuję, to wyłącznie z rozsądku, bo suche (efekt choroby zwanej m.in zespołem suchości) włosy i skóra same upomniały się o więcej troski.

Natomiast "szmaty" kocham, kocham, kocham! :) Jak moja śp Mama...

Co jeszcze miłego mnie dziś spotkało? Kolejne potwierdzenie: ma się to szczęście do życzliwych ludzi. Gitara od koleżanki okazała się nie pożyczką na dłużej, ale prezentem. Co za szalona dziewczyna! Sprawiła mi wielką radość.

* * *

Dobro krąży.
Nie zawsze udaje mi się zrewanżować ofiarodawcy, a spotkało mnie w życiu wiele niespodziewanej hojności, ale zdarza mi się oddać dobro w inne ręce. Nie chcę, by to brzmiało jak przechwałki, ale wspieram teraz żywnością koleżankę pozbawioną środków do życia, dam jej a to ziemniaków, a to jajek, a to zupy w słoiku ; wzięłam udział w zbiórce pieniędzy na operację ojca innej koleżanki. Obiecałam sobie że od czasu do czasu, a jak mnie będzie stać, to systematycznie wesprę jakąś działalność charytatywną.

Płacę długi wdzięczności, choćby tylko skromnie, podając dobro dalej.
To samo powiedziałam wspomnianej koleżance: nie czuj się zobowiązana. Będziesz w lepszej sytuacji, to pomożesz komuś innemu w potrzebie.

Niech dobro krąży i się mnoży.


Dlaczego i po o o tym ostatnim napisałam? Bo może czyta mnie ktoś, komu się nie zrewanżowalam, chociaż bardzo chciałam.

Nie, nie zapomniałam, a moja wdzięczność nie ustała.

Poniedziałkowo, przedpołudniowo

Poniedziałek, poniedziałeczek, poniedziałczunio :) Skoro może być piątunio, to czemu nie poniedziałczunio? :) Mogę go tak czule nazwać, bo nie idę dzisiaj do pracy - hurrra!

Wzięłam dwa dni wolnego na okoliczność przyjazdu siostry, co zastrzegłam sobie już przed pójściem do szpitala. Ale wywczas! Kocham wakacje!
Wszyscy dorośli oczywiście wiedzą, że paradoksalnie wolność wymaga znacznie więcej samodyscycpliny niż funkcjonowanie w narzuconych z zewnątrz ramach. Pozwoliłam sobie wczoraj na tzw. rozpierdziel w domu i życiu. Firanki jak powiesiłam w sobotę nieprasowane (prasuję parownicą w "stanie rozwieszonym"), tak jeszcze wiszą, bo przyszła siostra, więc wolałam skupić uwagę na tym, co naprawdę dla mnie ważne. Wczoraj znów byłam... wczorajsza i po prostu przesnułam się przez dzień z pełną świadomością wyboru. Na dłuższą metę snucie się jednak odbiera energię, a wprowadza marazm. Nie lubię tego stanu, więc pomimo podszeptów wewnętrznego leniucha, zachęcającego do wylegiwania się na kanapie z chromebookiem - wstaję.

Pierwszy krok w codzienność najtrudniejszy, a potem już będzie z górki :)

A potem ruszamy z siostrą na podbój miasta. Szmateks się mojej drogiej zamarzył.

niedziela, 28 stycznia 2024

Relacja z popiątku

Zmęczona dziś jestem, a to pewnie wskutek wczorajszego dość intensywnego dnia i kontaktu z alkoholem. Na co dzień jestem niemal abstynentką, unikam trunków ze względu na stale zazywane lekarstwa, więc organizm w bojach niezaprawiony (chociaż, broń Boże, nie nadużyłam trunku) :)
Synalek rozpoczął ferie zimowe, na "popiątek" wybyl do miasta wojewodzkiego, gdzie ukochana, i zamierza wrócić dopiero jutro. Już nawet profilaktyczne kazania o niepowoływaniu nowych obywatelina świat mi się znudziły, a młodzi twardo twierdzą, że niemowląt nie lubią i nie chcą. No, cóż... młodzi są...
Ja dzieci kocham od zawsze i wszystkie są moje, ale wnuki stanowczo niech jeszcze poczekają.
Do południa porządkowałam mieszkanie, zawiesiłam kupione za pięć złotych kolorowe firanki w kwiaty i motyle. W międzyczasie przyszła siostra, ta z Włoch, z córką i chłopakiem córki. Poczęstowałam ciastem i obiecanym szampanem, z młodymi, którzy nie mówią po polsku konwersowałam za pomocą tłumacza Google. Chłopak siostrzenicy pochwalił mnie, że jestem bardzo zabawna, bo byłam skora do żartów i radosna.
Potem wybrałam się do koleżanki, z którą byłam umówiona. Poznałam ją kiedyś u bratowej, a od pewnego czasu chyba się zaprzyjaźniamy. Sporo mamy wspólnych zainteresowań i upodobań. Zjadłam u niej dwa talerze pysznej zupy pieczarkowej i przyniosłam od niej pożyczoną mi na czas nieokreślony gitarę jej przyjaciela. Popróbuję samodzielnej nauki gry. W dobie internetowych instruktaży to bez porównania łatwiejsze niż za czasów mojej młodości. Najwyższa pora na spełnianie latami odkładanego marzenia.
Koleżanka uświadomiła mi, jaki mam dar i szczęście: powiedziała, że zazdrości mi więżi z rodzeństwem. Ona, podobnie jak ja, ma dwie siostry i brata, ale nie dana jej taka bliskość. A dla mnie to tak bardzo naturalne i oczywiste.

W drodze powrotnej wstąpiłam do drugiej siostry, gdzie zatrzymała się siostra z Włoch na czas przyjazdu. Łyknęłam trochę szampana, ale ze spotkania wyszłam dość wcześnie, bo zależało mi na dostępnym za darmo tylko do północy filmie z internetu - "Mądrość traumy" z terapeutą Gaborem Mate. Film poruszający i mąðry. Według Mate największym dramatem nie jest sama trauma, lecz przeżywanie jej zupełnie samotnie, bez żadnego wsparcia. Trauma jest "normalną rekacją na nienormalne sytuacje".

Dziś więc snuję się lekko "wczorajsza", być może też na skutek intensywnie spędzonego czasu.

Wieczorem wpadła "włoska" siostra, tym razem bez dzieci. Obejrzałyśmy sobie razem "Johny;ego" na Netflixie, film o księdzu Kaczkowskim i jego "synku", podopiecznym Patryku Galewskim, chłopaku z marginesu społecznego, któremu ks. Jan pomógł odbić się od dna i rozpocząć zupełnie nowe życie. Film spodobał się siostrze.

Na jutro umówiłyśmy się na szmateksowe łowy i może również na łyżwy. Wzięłam urlop na ten rodzinny czas.

* * *


Nie zamierzałam dzisiaj pisać nic na blogu, ale przeczytałam weekendową relację Siedmiu Wiatrów i jakoś mi się zachciało podzielić swoją (nie)codziennością.

sobota, 27 stycznia 2024

Energia

Z koncertu wróciłam bardzo "zadowolniona" :)
Mnie to potrzebne, choć nieraz wygrywa wewnętrzy leniuch i piecuch: ruszyć się za próg domu, dostarczyć sobie bodźców, których w czterech ścianach nie uświadczysz. I te bodźce to wcale nie muszą być wielkie sprawy, spektakularne atrakcje. W domu nie usłyszę pierwszego wiosennego skowronka nad polami za cmentarzem, gdzie odwiedzam grób rodziców, nie zobaczę sójki, która przyleciała na podwórze w przepychu swoich piór. W domu nie spotkam zupełnie przypadkowej osoby, która powie mi coś, co może zapamiętam na całe życie. Wychodzenie z domu, choćby tylko na spacer po najbliższych ulicach, dodaje mi energii, chęci i inspiracji do życia. Już to wiem, już jestem tego pewna niezbicie i dbam, aby sobie to dawać.
Z koncertu nie skorzystałam należycie, bo wciąż jeszcze nie radzę sobie dobrze z rozumieniem mowy. Dźwięki są głośne, ale mózg nie nadąża z przetwarzaniem na znaczenia. Dobrze było jednak "zmienić powietrze", odetchnąć odrobiną kultury.
Siedziałam obok kobiety, na którą zerkałam z ciekawością, bo była ubrana tak jak lubię: z odrobiną artyzmu, a jednocześnie niekrępująco, wygodnie. Nie jakieś tam szpilki, tylko płaskie buty, w których można przejść cały świat, ale za to sukienka, czerwony płaszcz i piękny szal. Uśmiechałyśmy się do siebie w czasie koncertu, a potem nawiązałyśmy rozmowę i kobieta zaproponowała, byśmy się przeszły razem, bo bylo nam po drodze. Bardzo sympatyczna, otwarta i inteligentna osoba. Przy okazji dowiedziałam się paru ciekawostek o mieście, które odwiedziłam, a które jest jej miastem rodzinnym.
Pociąg powrotny podjechał jak na zamówienie, a liczyłam się z bardzo późnym powrotem do domu. Cała drogę rozmawiałam przez Messenger ze "szwedzką" ciocią, siostrą Mamy, która właśnie do mnie zadzwoniła. Raczej nie wypada prowadzić przy ludziach głośnych prywatnych rozmów, ale olałam ; nie co dzień jest okazja pogadać z ulubioną, a tak odległą (fizycznie) ciocią.

I tak to dzień minął. Dobry dzień w dobrym nastroju, z zastrzykiem radości na kolejne dni.

* * *

Znalazłam, będąc w szpitalu, taki jeden "rozwojowy" blog (no, co ja poradzę, że takie lubię i że to mi teraz w duszy gra!). Zafrapowało mnie w nim pytanie, w jakiej jestem zwykle podstawowej energii - takiej "ustawionej fabrycznie". Gdy mam czas dla siebie, jestem sama ze sobą, nikt i nic niczego mi nie narzuca ani nie ogranicza. Warto z taką energią jak najczęściej się łączyć, badać, co nadweręża nasze zasoby, by o nie zadbać, chronić je. Odnajdywaniu swojej energii sprzyja przebywanie we własnym towarzystwie, medytowanie, pisanie dziennika itp. Czyli wszystko, co  lubię i lubiłam zawsze, nawet nie wiedząc jeszcze nic o medytacjach. Może tylko mniej wiedziałam o uważności, a teraz cenię ją ogromnie. Mody modami, ale naprawdę - supersprawa! Do mojego charakteru i temperamentu bardzo pasuje, nie męczę się dumając długie kwadranse nad wodą.

Moja energia jest refleksyjna, spokojna, ale też naprzemienna, bo bywam żywa, spontaniczna i radosna. Nie lubię ramek i narzucania mi czegokolwiek wbrew mojej woli. Lubię po swojemu, w swoim tempie i rytmie.

piątek, 26 stycznia 2024

Przedpoludnie

Spanie do dziewiątej, niespieszne śniadanko - co za rozkosz i radość!

Mogłabym dopiero teraz rozpocząć pracę i pracować choćby do wieczora. Teraz mam energię na właściwym i pożądanym poziomie. Etat nas odcina od samych siebie.

No, cóż... całe szczęście, że to nie XIX wiek, gdy ludzie walczyli o skrócenie dnia pracy do ośmiu godzin. Mogłam trafić gorzej, a jeszcze marudzę ;)

Tak czy siak, cieszę się, że jestem u siebie w domu.

Za chwilkę zabiorę się do tej mojej korekty. Jestem wypoczęta, więc mam zapał. A przyznaję - odczuwam spory wysiłek i zmęczenie przy tym zajęciu. Nauka kosztuje nie tylko pieniądze. Jest jednak satysfakcja: coś robię, coś realizuję, coś skończę, "choćby gwoździe z nieba leciały" (Wiktor Zawada: "Leśna szkoła strzelca "Kaktusa"). Wiem, że dam radę, to mocne poczucie. Dam radę, bo chcę.

Waham się mocno, czy wybrać się na koncert zespołu Ponad Chmurami w sąsiednim mieście. Dojazd jest fatalny, znad tego miasta przysłowiowe wrony zawracają, ale uwielbiam wyjazdy, koncerty, nutkę przygody i przełamania codziennej rutyny. Uwielbiam poezję śpiewaną. A z drugiej strony zwyczajny leń mnie ogarnia, bo trzeba by zaraz brać się w garść, organizować sobie dzień, tu zdążyć, tam się nie spóźnić... Jeszcze mnie dziś czeka wizyta u protetyka słuchu i kontrola aparatów ; jak wyjdę z domu koło południa, to nie wrócę do bardzo późnego wieczora.

A tu już dwunasta. Idę w piecu palić... i zastanowię się jeszcze chwilę, co dalej z tym dniem.

czwartek, 25 stycznia 2024

Prawie wczasy

Jestem raczej odosobniona z tym, że... lubię być w szpitalu.
Oddział, na którym regularnie jestem "przymykana", nie należy do szczególnie przygnębiających, nie napatrzę się tu na morze cierpienia, za to znam już po tych wielu razach personel i jestem niczym u siebie w domu. Drastycznych zabiegów też na reumatologii nie ma, a badania tysiąc razy wolę wykonać na miejscu, nie czekając w poczekalniach, nie tłumacząc się w pracy, po co i dlaczego muszę wyjść.
Za to ile czasu dla siebie, na czytanie, wysypianie się do woli i najzwyklejszy odpoczynek od wszystkich obowiązków! Szczerze mówiąc, nie bardzo mi się chciało wracać do domu, poleniuchowałabym tam jeszcze z tydzień.
Może z powodu stanu zdrowia zasoby energii mam ograniczone i codzienność, godzenie pracy zawodowej, domowych obowiązków i własnych zainteresowań bywa dla mnie bardzo męczące.
Powtarzam bezwstydnie, choć nie wszędzie, bo niektórzy jednak lepiej niech tego nie słyszą: praca nie jest mi absolutnie potrzebna do szczęścia i samorealizacji. Najlepiej realizuję się w swoim prywatnym czasie, bez odgórnych, narzuconych granic. Praca jest mi potrzebna wyłącznie do utrzymania się. Gdyby finansowo było mnie na to stać, bez cienia wahania i żalu - z radością! - wybrałabym przebywanie w domu.
Ta hospitalizacja była dla mnie wyjątkowa, dała mi coś, co nazwałam swoimi prywatnymi rekolekcjami. Zupełnie świadomie oddałam się rozmyślaniom na frapujące mnie tematy, medytacji i zaglądaniu w siebie. Wyciągnęłam z tych "seansów" wiele pożytecznych wniosków. Dzięki pewnej internetowej lekturze coś we mnie wprost "kliknęło" - wreszcie pojęłam, co znaczy dostrajać się do energii swojego serca, do swoich "ustawień fabrycznych". Wreszcie to poczułam całą sobą. Jest to bardzo komfortowy i satysfakcjonujący stan. Teraz staram się jak najczęściej łączyć z "fabryczną" energią zamiast wymyślać sobie, że coś mi tam nie wychodzi, czy się nie udaje. To o niebo skuteczniejsze, z tej perspektywy zupełnie inaczej zarządzam swoją siłą i codziennością. Ciekawe, jak się to sprawdzi, gdy wrócę do pracy, bo na razie jestem jeszcze na zwolnieniu lekarskim.
Miałam dzisiaj czas na posprzątanie mieszkania, usmażenie stosu  naleśników, kurs korekty tekstów (wypełniam już test końcowy) i moje ukochane czytanie. To cudowne i z wielką niechęcią myślę, jak skróci się moja doba już od poniedziałku.

Wyniki badań mam dobre, czekam jeszcze tylko na wyniki rezonansu głowy. I kilka tygodni to potrwa.



Lubię ludzi, towarzystwo, dzielenie się myślami i emocjami, szczere i serdeczne rozmowy, ale czas spędzony ze sobą jest mi niezbędny. Ze sobą też kocham być długo, szczerze i serdecznie. Dbam, by sobie takie chwile zapewniać.

wtorek, 16 stycznia 2024

Z różnych beczek

 Dziś będzie dość pospiesznie.

Rezonans nie był badaniem przykrym ani bolesnym. Miałam tylko obawy, czy podanie kontrastu do żył nie przyniesie nieprzyjemnych skutków ubocznych, ale nie odczułam żadnych. Niektórzy panicznie boją się uczucia, że zamknięto ich w małmej przestrzeni, ale mnie tu zupełnie nie rusza, zawsze wolałam zamknięte przestrzenie od otwartych i jestem z tych, co nie lubią siedzieć przy otwartych drzwiach.
Wrażenia dźwiękowe w czasie badania - iście szalone, ale chwilami nawet mnie to śmieszyło. A teraz tylko czekać na wyniki (do ośmiu tygodni, o zgrozo), co przysparza nieco obaw, które na razie od siebie odsuwam.

Z zupełnie innej beczki: snułam dzisiaj rozważania na temat pracy obecnej a wymarzonej.
W obecnej paradoksalnie przeszkadza mi to, co tak kocham: mnóstwo książek korci, by porzucić robotę i natychmiast zatonąć w lekturze. Rozmaitość i wielość inspiracji, czytelniczych pokus, wszystko to, czego zupełnie przypadkowo i pobieżnie się nawchłaniam z tych wszystkich "książków" - nawet o to nie dbając - mocno przebodźcowuje.
Chodzi mi po głowie, że fajnie byłoby mieć zajęcie, które wciąga, pochłania, nie nudzi. Bo moje aktualne niby zapewnia mi różnorodność literatury, ale tę literaturę mam katalogować, a nie czytać :) Mam nie zatrzymywać się nad treścią książek, a jednocześnie być skoncentrowaną, by nie pomylić danych. Jednym słowem - robota nudna jak flaki z olejem, powtarzalna, monotonna, choć bardzo szanuję fakt, że mam w miarę pewne źródło utrzymania, nie haruję jak wół, nie wegetuję z dnia na dzień ; przy czym mam na myśli wegetację mentalną, gdy nie ma siły ani ochoty zajmować się niczym więcej niż elementarnymi  codziennymi sprawami. Mnie - Bogu dzięki - starcza sił na jakąś aktywność, zainteresowania po pracy, nie żyję pusto i bezmyślnie. Jednak rozmyślam usilnie nad poszerzeniem zawodowych horyzontów i coś małymi kroczkami z myślą o tym robię.

Z beczki kolejnej :)
Ciężko się chyba narażę niektórym osobom, ale zauważam, zwłaszcza na sławetnym Facebooku, jak często sympatia do zwierząt graniczy z histerią.
Nawet w świecie ludzi coraz częściej mówi się o tzw. uporczywej terapii, która przysparza pacjentom więcej cierpień niż korzyści. Mówi się o prawie do odejścia, godnej śmierci.
Nic nie poradzę, że jestem "dziewucha ze wsi" i sympatia do zwierząt ma dla mnie swoje granice. Nie, nie potępiam indywidualnych wyborów, ale mimo woli gdy czytam o kocie na wózku inwalidzkim, którego właścicielowi brakuje jeszcze jakiejś pokaźnej kwoty na operację zwierzaka - przed oczami stają mi na przykład chorujące dzieci. Że gdy zwolennicy i przeciwnicy wypuszczania kotów na dwór biorą się prawie za łby - mnie jakoś smutno czytać o kratach w oknach, które mają zabezpieczyć pupila przed wypadnięciem czy wymknięciem się z domu.

Z beczki bliskiej tematycznie :)
W ostatni dzień traumatyczna przygoda spotkała mojego Mruczusia.
Mruczuś to kot przywieziony ze schronika, co szczerze mówiąc, wynikło z pewnego wyrachowania. Liczyliśmy na to, że uda się dostać kociaka wykastrowaanego, co oszczędziłoby nam zachodu i pieniędzy. Niestety, takich kotów nie było, ale za to od razu przypadł nam do serca kiciuś, który - wybrał nas sam. Był najśmielszym, najbardziej ciekawskim z dzieci przebywającej w schronisku kociej matki z małymi. Pierwszy z maluchów wychynął z kąta i zaczął się z nami bawić. Zakochaliśmy się z synem i przygarnęliśmy Mruczusia.

Miejsce, gdzie mieszkam, można od biedy nazwać osiedlem, lecz bardzo niewielkim. Jest to ogrodzona posesja, na której znajdują się dwa bloki i nasza trzyrodzinna chałupka podobna do baraku. Są na posesji ogródki działkowe, jest kawałek podwórka, więc Mruczek ma gdzie pobiegać. Nie jest jednak całkowicie bezpiecznie, bo z podwórza wychodzi się na ulicę, a na tyłach posesji są krzaki, gdzie nieraz widywano sarny oraz groźniejsze od nich lisy. Pozwalam zatem Mruczkowi wychodzić, ale dbam, by nie włóczył się samopas ani zbyt długo. Na szczęście "obywatel Mruk" jeszcze nie poczuł włóczęgowskiej żyłki, za którą odpowiedzialne są męskie kocie hormony.
A ostatnio się biedak straumatyzował.
W ostatni dzień roku wyszłam przed dom, a za mną wyszedł mój kot. Zobaczył go pies sąsiadów, ogromnie sympatyczny kundelek, niepozbawiony jednak psich instynktów, które każą gonić koty.
Mruczek zwiał na pobliską brzozę, czym się zbytnio nie przejęłąm, wychodząc z założenia, że jak tam wlazł, to i zejdzie. Rozbawiona jednak tym widokiem podskoczyłam pod drzewo, aby zrobić zdjęcie. Wtedy zainteresował się sąsiad z naszego budynku - a sąsiad jest mocno "trunkowy", więc i tym razem znajdował się w stanie "wskazującym". Oświadczył, że on tego kota zdejmie, i ruszył do czynu. Zaprotestowałm, bałam się, że spadnie i będzie nieszczęście - ale dyskutuj tu z pijanym.
Koniec końców, sąsiad Mruczka zdjął z drzewa. Był z nim już prawie na ziemi, gdy nagle pojawił się pies. Kot mało nóg nie pogubił w ucieczce na kolejne drzewo - tym razem świerk. Z tego świerka już go sąsiad nie próbował zdjąć, a zwierzę nie dało się namówić do samodzielnego zejścia. Koniec końców spędził biedak sylwestrową noc na drzewie (całą noc się denerwowałam że zejdzie, pójdzie gdzieś i zginie). Koniec końców, musiałam wezwać w noworoczny poranek straż pożarną.
A Mruczek po tej fatalnej przygodzie nie wystawia nosa za próg, co - nie ukrywam - jest mi na rękę.

niedziela, 14 stycznia 2024

Uszczęśliwiona... sama przez się :)

Ten cały kurs korekty tekstu to harówka nie lada. Wysiłek intelektualny naprawdę jest spory. Nieraz nachodzi mnie chętka odpuścić - ale tylko na chwilę. Nie poddaję się i raz wolniej, raz szybciej brnę przez edytorsko - językowy gąszcz. Najbardziej obszerna część testu egzaminacyjnego już za mną, ale to nie znaczy, że to już koniec wysiłków i trudności. Choć powtarzam sobie, że nikt mnie nie goni, tęsknię już za poczuciem ulgi, że nareszcie ukończyłam zadanie. A przecież kurs to dopiero początek, wstęp i przepustka do późniejszej pracy.
Spędziłam nad testem pracowite półtorej godziny, a teraz mogę z czystym sumieniem nagrodzić się "blogowaniem".
I podzielić się weekendowymi obserwacjami - wglądami, jak nazywa je Pati.
Pati Garg konsekwentnie zachęca, by przyglądać się sobie i w sobie szukać odpowiedzi na nasze pytania. Niby tak to oczywiste, a na co dzień żyjemy automatycznie, siłą nawyków, rozpędu, przyzwyczajeń, brakuje nam refleksji, zatrzymania się.
Od pewnego czasu coraz mocniej odczuwam potrzebę zmian w życiu, brak zrelaksowania, rozluźnienia, prawdziwego, głębokiego zadowolenia (owszem, bywa, ale chciałabym częściej, więcej!)
Badam: do czego wzywa mnie moje serce? Co kocham? Co sprawia, że błyszczą mi oczy? Co mogę sobie dać tu i teraz, by częściej mieć ten błysk w oku?
Zdecydowanie spacery. Przestrzeń, ruch, wiatr we włosach - dzięki temu czuję, że żyję. Kontakt z przyrodą, choćby to miał być tylko obserwowany w parku ptaszek. Spotkania z życzliwymi, dobrymi i mądrymi ludźmi, poczucie więzi i wspólnoty, wzajemna życzliwość i ciepło. Poczucie że ktoś mnie obchodzi, że kogoś obchodzę ja.
Kocham też celebrowanie domowego ciepła, życie we własnym tempie, bez pośpiechu i presji. Tak bardzo chiałabym nie musieć pracować na etacie, lecz w zaciszu własnego domu, własnej przestrzeni, bez odgórnie narzuconych godzin.
To ostatnie, póki co, mało jest realne, nie mogę sobie na to pozwolić, ale na szczęście mogę uszczęśliwiać się innymi sposobami. Dbam od pewnego czasu, by dawać sobie tego szczęścia więcej. Wymaga to czasem porzucenia swego wygodnictwa, lenistwa, wyjścia poza tę słynną strefę komfortu - ale szalenie się opłaca, na własnej skórze przekonuję się, ile dodaje mi energii i chęci do życia.
Dziś ugrzęzłam w kuchni na dobre pół dnia. Upiekłam babkę ziemniaczaną na obiad, sprzątałam "pobojowisko" w kuchni. Po obiedzie zapadłam w błogą drzemkę, a potem nadszedł ciemny wieczór i z obiecywanego sobie wyjścia na łyżwy nie wyszło nic. Po prostu już mi się nie chciało. Zdecydowałam jednak, że nie odpuszczę całkowicie i wyjdę przynajmniej na spacer.
I to była bardzo dobra decyzja! Zawsze powtarzam, że w domu się pewnych rzeczy "nie wysiedzi". Nie spotka się ludzi, nie zobaczy wirujących płatków śniegu, nie zachłyśnie się świeżym powietrzem. Spacer sprzyja snuciu refleksji, medytowaniu. Lubię tak pobyć w swoim wlasnym towarzystwie.
Nic wielkiego, ale na przykład widok chłopaka z kijami do nordic-walking przypomniał mi, że i moje kije leżą nieużywane w garażu, a przecież lubię z nimi chodzić ; obiecałam sobie, że następny spacer będzie koniecznie z kijkami.
I tak jednak inspiracja pociąga za sobą kolejną i kolejną. Warto przerwać zaklęty krąg marazmu i rozleniwienia.
Za mną udany i szczęśliwy "popiątek".

A jutro czeka mnie rezonans głowy.

niedziela, 7 stycznia 2024

Rezonuję ;)

Pisałam już, że tracę słuch - prawda?
Od lekarki pierwszego kontaktu dostałam skierowanie w trybie pilnym do laryngologa, a od tegoż (a raczej tejże) - na rezonans głowy.

Z tym rezonansem wynikły problemy, bo od trzydziestu - tak, tego roku to już trzydzieści! - lat noszę w sobie obce ciało po ratującej życie operacji.

O rany! jaki kawał darowanego czasu! Co za bonus - dzięki Ci, Panie i dzięki, medycyno.
Ile jeszcze przede mną? Od trzydziestu lat budzę się co rano zadziwiona faktem, że wciąż tu jeszcze jestem. Przeważnie też tym faktem ucieszona, choć czasami fakt ten bywa uciążliwy i tak męczący, że śmierć wydaje się wybawieniem i odpoczynkiem.

Ale dosyć dygresji!

Otóż niewiadomo było, czy to obce ciało nie zawiera metalu, który jest przeciwwskazaniem do tego rodzaju badania. Musiałam się postarać o stosowne zaświadczenie, a tymczasem okazało się, że szpital już nie przechowuje dokumentacji z tak odległego w czasie leczenia. Pofatygowałam się zatem osobiście do stolicy województwa, gdzie młody lekarz, niewiele starszy od mojego syna, szybko, sprawnie i bardzo uprzejmie załatwił moją sprawę. Wręczył mi zaświadczenie, według którego śmiało mogę się "rezonansować".

Teraz tylko mocno trzymać kciuki, by nie wykazał niczego groźnego. Jestem spokojna, ale skłamałabym twierdząc, że całkowicie.

Garść bezładnych rozmyślań

Zima sprzyja samotności, izolacji. Mniej się wychodzi na zewnątrz, sąsiedzi - latem kręcący się po podwórku, przy swoich garażach, na swoich grządkach - teraz pochowali się w domach. Nawet tych zza ściany widuję rzadziej. A izolacja sprzyja spotkaniom ze swoim ja, patrzeniu w oczy swoim lękom, czasem demonom nawet.

Już się tego nie boję, ale przyznaję: do przyjemności to nie należy.

Po południu zaczął mnie zżerać jakiś niepokój, smutek, tęsknota, W końcu nie wytrzymałam i napisałam do syna: "Młody, wszystko w porządku u Ciebie?". Z ulgą przyjęłam odpowiedź, że tak i że syn jest już w drodze do domu, w dodatku nie sam, a ze swoim kuzynem, stryjecznym bratem.

Och, jak dobrze słyszeć ich za drzwiami pokoju!

Jestem zdania, że gdy wszystko układa się pomyślnie - właśnie wtedy warto się hartować na trudniejsze dni, mieć świadomość, że w każdej chwili możemy potrzebować siły. Oczywiście nie oczekiwać nieszczęść w panice, lęku i przeświadczeniu, że lada chwila nadejdą, ale wiedzieć, że to zawsze może przyjść, w najmniej spodziewanym momencie.

Wierzę, że moje niepokoje, to sygnały z podświadomości: jakiś życiowy etap ustępuje miejsca nowemu, jeszcze niewiadomemu. Mam wpływ na to, jakie jakości pojawią się teraz w moim życiu.

I choć nie jest to komfortowe, przyjmuję to z dużym spokojem, bez buntu.

Choć może wprowadzam chaos do swojego postu, chcę wspomnieć o myślach wywołanych przeczytanym niedawno poście Siedmiu Wiatrów o rozstaniach...

Skąd w niektórych osobach taka pewność siebie jak w wypowiedzi mojej znajomej: "Jestem go bardziej pewna niż siebie"? Niby piękny przykład zaufania, ale też jaki brak pokory.

I znowu: zaufanie nie jest synonimem naiwności - to nie tak.
Po prostu trzeba żyć i robić swoje, jak śpiewał Wojciech Młynarski.

...Niebawem będą dwa lata od tego wieczoru, gdy jak piorun z jasnego nieba spadła na mnie wiadomość o chorobie Mamy.

sobota, 6 stycznia 2024

Samotny wieczór

 Pisać? Nie pisać?

Niespecjalnie mam o czym, choć z drugiej strony - zawsze jest o czym, to tylko kwestia patrzenia na świat.

Ot, mam chwilę pustki, która wprawdzie nie boli, ale daje się odczuć.

Syn u swojej najmilszej - to już niemal cotygodniowa tradycja, bo "synowa" od października dołączyła do grona studentów w mieście wojewódzkim. Jest rok starsza od mojego Młodego, który na dodatek jest uczniem technikum, więc przed nim jeszcze półtora roku nauki w szkole. Syn wybywa do niej w piątek po południu, a wraca w niedzielę. Akceptuję, wygłaszam tylko pół żartem, pół serio pogadanki na temat nieprzysposobienia ojczyźnie nowych obywateli.

Jakoś tak naturalnie ta najmilsza weszła w jego i częściowo moje życie. Któregoś dnia Misiek zaczął wspominać o swojej, jak ją określił, przyjaciółce, potem raz czy drugi mignęli mi na ulicy... aż nie wiadomo kiedy, zaczęła regularnie u nas bywać. Są już razem dosyć długo. może i ze dwa lata, choć gubię rachubę. Lubię tę dziewczynę, jest rozgarnięta i sympatyczna.

Chwile bez syna doceniam jako czas zupełnie dla siebie, a jednak mi go czasami brakuje. W domu cicho, pusto, a pogoda dziś nie sprzyja dobremu nastrojowi. Na szczęście nie jest to też nastrój zły. Po prostu bywało lepiej, raźniej.

Dobrze, że mam kota, Netflix i książki.

piątek, 5 stycznia 2024

Hej, kolęda!

Dzisiaj chodzi ksiądz po kolędzie. Prawdopodobnie jednak nie będzie mnie w domu w porze jego wizyty, bo muszę podjechać do miasta wojewódzkiego i załatwić pewną ważną sprawę.

Szczerze mówiąc nie ubolewam, choć i nie bronię się przed tymi spotkaniami.

Od praktyk katolickich odcięłam się kilka lat temu w pewną Wielkanoc.

Jak zwykle przed świętami chodziłam niczym bomba zegarowa - wściekła, że znowu coś "trzeba" i "muszę", wkurzona rozbieżnością między oczekiwaniami a pragnieniami. Moim pragnieniem jest życie bez presji, napięć i przymusów. Moim pragnieniem jest nie być zmęczoną, a jestem często, bo taki mam durny organizm i zapewne też osobowość.

Popatrzyłam wtedy na wystrojonych ludzi niosących koszyczki do kościoła i poczułam całą sobą, że ja nie chcę w tym uczestniczyć. Gonić na czas, znowu czegoś przestrzegać, stać kiedy wolę leżeć, gotować, kiedy wolę czytać.

Dwa razy organizm dał mi znać, jak bardzo takiego życia nie chce. Już pisałam, jak pochorowałam się wtedy po kuchennych pracach.

Odpuściłam, choć czasami odzywa się tęsknota za podniosłym nastrojem, zaangażowaniem emocjonalnym, wzruszeniami. Wszystko jednak można zakwestionować, zaproponować własne rozwiązania.

Księdza przyjmuję, z parafii się nie wypisałam i trudno mi się na tak radykalny krok zdecydować, chociaż byłoby najuczciwiej. Lubię naszych dominikanów, bywam w kościele z własnej nieprzymuszonej woli (nie wtedy, gdy mi każą, ale gdy czuję potrzebę, np. na pięć minut w drodze z pracy). Ale właściwie całą ta kolęda ani nie jest ze mną spójna, ani do niczego potrzebna.

Rzadko te kolędowe wizyty przebiegają tak, jak moim zdaniem powinny - z ciepłem, prawdziwym zainteresowaniem parafianami. Są pospieszne i - co tu dużo gadać - często głównie po to, by otrzymać kopertę z datkiem.

Zaznaczam: rozumiem, że nawet kościół ma potrzeby materialne. Skoro ludzie chcą się gdzieś spotykać, by razem czcić Boga, mają potrzebę wspólnoty, chcą mieć w tym swoim miejscu pięknie i ciepło - niech o to dbają, byle jakoś sensownie. Nie odnoszę się zatem do faktu opłat za kolędę, ale do atmosfery tych wizyt.

Tak więc, nie oczekuję duszpasterskich odwiedzin z biciem serca. Jak nie zdążę - to nie.