sobota, 21 czerwca 2025

Ranek-panek

Ranek - panek. Znienacka przypomniało mi się to stare porzekadło i aż sprawdziłam, czy to aby nie jedynie mój wymysł.Otóż nie ; jak nieraz, powtarzam to, co sama już nie wiem, gdzie i kiedy wyczytałam.
Fajnie jest zabrać się z rana za swoje zaplanowane zajęcia i mieć je szybko, sprawnie z głowy, toteż zabiorę się zaraz za niedzielny rosołek.

Wyżej wymienionej tradycji nie hołduję, bo zwariowałabym, gdyby mi przyszło co tydzień jeść to samo. Jest tyle interesujących smaków, a ja miałabym w każdy poniedziałek wsuwać porosołową pomidorową? Nie mówiąc o tym, że absurdem jest dla mnie gotowanie zupy... z zupy. A po co to, skoro rosół sam w sobie jest pyszny i tylko się cieszyć, że można go zjeść i na drugi dzień, nie zawracając sobie głowy ponownym gotowaniem. Ale to moje upodobania i nikomu nie bronię mieć innych.

Tak czy owak, właśnie wczoraj poczułam, że rosół "za mną chodzi" i postanowiłam pomysł wcielić w czyn. Zastanawia mnie tylko, dlaczego mój zawsze wychodzi tak mało wyrazisty w smaku. Chciałabym uzyskać tak esencjonalny jak u mojej babci Stefci za moich dziecięcych lat. Wertuję różne przepisy i głupieję do reszty od różnorodności i sprzeczności kucharskich porad. W jednej z książek autorka ze zgorszeniem pisze, jak to sąsiadka dodaje do rosołu liść laurowy, w innym przepisie uważa się go za składnik nieodzowny... Ja chyba dzisiaj spróbuję i z liściem, i z zielem angielskim, chociaż według np. Margarytki, to zmienia prawdziwy rosołowy smak. Moja z kolei sąsiadka twierdzi, że jeśli kura czy kurczak nie pochodzi z prawdziwej wiejskiej zagrody, nie sposób uzyskać "tego" smaku bez kostki rosołowej. Ja natomiast w mojej kuchni unikam tego rodzaju przypraw jak ognia, bo po pierwsze niezdrowe, a po drugie - co to za satysfakcja dla kucharza, jeśli smaku potrawy nie zawdzięcza własnemu kunsztowi?

Ech, rosole, rosole! Poematy by o tobie pisać! 😆



A co do ranka - panka, odczuwam kłopoty z samodyscypliną. Obudziłam się wcześnie, wypiłam kawę i czuję przemożną chęć zaśnięcia ponownie, choć kawa podobno rozbudza. To zdarza mi się nagminnie, takie spadki energii, i węszę w tym jakieś psychologiczny mechanizm, który każe mi unikać wysiłku.
Nie dam się!

***


Hmmm... Olśniło mnie właśnie: a po co ten rosół, skoro syn oznajmił, że dziś wyjeżdża do miasta wojewódzkiego na dwa, a może i trzy dni, a ja w ciągu tygodnia dostaję obiady w szpitalu? Kto to będzie jadł?

Oj... Mrozić kurczaka, by czekał na bardziej dogodny czas (a na dzisiaj zaimprowizować coś z makaronu) czy jednak ugotować rosół i zamrozić nadwyżkę?
Wybieram to pierwsze i tak rozgrzeszona daję nura w pościel.


PS. He, he, he! Właśnie mi syn oznajmił, że zrezygnował z wyjazdu. Więc jednak rosół :)

Zaskoczenie

Nie mnie oceniać innych, nie mam do tego prawa. Ale trudno nie zareagować myślą czy emocją.

Zadzwoniła do mnie M.

M. dawno temu wyszła za mąż, ale było to pod presją rodziców, ciąży i "co ludzie powiedzą?". Podobno nawet wciąż lubi tego pana, jednak małżeństwo nie przetrwało, skończyło się rozwodem. Ponieważ jednak wspólna córeczka była mała, jej ojciec wciąż w rozjazdach z powodu pracy, a ona bez własnego mieszkania i stałego źródła utrzymania - mieszkali ze sobą wiele lat. Podziwiam (nie zazdroszcząc), bo ja bym nie zniosła takiej sytuacji, ale może dawało się tak funkcjonować, ponieważ on nieczęsto bywał w domu.

W końcu jednak M. poznała - całkowicie tego nie planując - J. Ponieważ jest kobietą śmiałą i lubiącą przejmować inicjatywę, to ona zaproponowała mu związek, na co on przystał, nie wierząc własnemu szczęściu.

J. to niepijący, od dwóch dekad niemal, alkoholik. Wytrzymuje w abstynencji, ale z życiem radzi sobie nie najlepiej. Jest słaby psychicznie, zakompleksiony i jak mawiała M. - frajersko dobry. Taki, co to byle komu da się oszukać i wykorzystać. M. była jego dobrocią zachwycona, ale ja sceptycznie słuchałam, jak to ona dobierała mu znajomych, przegoniła z jego życia tych nieodpowiednich, jak to ona "odchlewiła" jego zaniedbane mieszkanie itd. Ona była w tym związku "lokomotywą" i twierdziła, że to lubi, że to jej odpowiada. A jednak...

Otworzyli razem własną działalność, która zakończyła się fiaskiem z powodu jego nieodpowiedzialnych decyzji i postępowania. Wpędził ich oboje w długi i bezrobocie. Przez pewien czas byli pozbawieni środków do życia. Kilka razy kupiłam im wtedy żywność, pożyczyłam pieniądze. To na szczęście uczciwi ludzie, więc nie miałam z tego powodu kłopotów, pieniądze odzyskałam, a jedzenia nie wypominam.

Podziwiałam w tym wszystkim M. za odwagę i branie swojego losu we własne ręce. Była konsekwentna w swoim wyborze, wspierała J., choć postawiła granice i nie wzięła na siebie jego długów. Załatwiła mu pracę za granicą, troszczyła się o niego, wysyłając mu paczki żywnościowe.

A jednak... Niebawem w to samo miejsce wyjechała i ona, bo w Polsce udało jej się znaleźć pracę tylko na chwilę. Początki za granicą nie były łatwe, robota fizyczna i intensywna. Jednak jakoś się przystosowała, przyzwyczaiła, a niebawem zaczęły do mnie docierać strzępki informacji, że jest tam szczęśliwa, że sprawy przybrały jakiś korzystny obrót. Raz zobaczyłam na Facebooku jej zdjęcie z mężczyzną niepodobnym do J. Nie komentowałam tego i nie dociekałam, kto zacz. Znając skłonności M. do żartów i dwuznaczności (na Fb) uznałam, że może ot tak, sfotografowała się z jakimś kolegą.

Aż dziś odebrałam od niej telefon (właściwie połączenie głosowe przez komunikator) i - z zaskoczenia na chwilę oniemiałam.

M. nie jest już z J., o którym słyszałam od niej tyle ciepłych słów, w którym była tak zakochana. Zmęczyła ją wreszcie rola "lokomotywy" i nieodpowiedzialność J. Martwi się o niego, jednak zdecydowała się z nim rozstać. Wraca na chwilę do naszego miasta, a potem przeprowadza się do tego nowego pana, do innej miejscowości.

Jakoś mi przykro, gdy o tym myślę. Tyle było entuzjazmu, nadziei, wiary... Ale też, czy tak trudno było zauważyć te sławetne "czerwone flagi"? że ciężar spraw przyziemnych, a przecież nieuniknionych spoczywa tylko na niej, że to ona wszystko załatwia, ona przewodzi? Tak, wiem, ona to lubi i tego potrzebuje, a jednak... A jednak czegoś zabrakło. Dochodzi też obciążenie psychiczne, bo zafundowała J. cierpienie .

Mam refleksję chyba banalną: nie warto nikomu zazdrościć fajnego związku, miłości, czegokolwiek zresztą, bo nie znamy całej historii, nie wiemy, co jeszcze uszykował los nam i innym ludziom. To, że ktoś coś otrzymał, znalazł, nie oznacza wcale "z automatu", że to strzał w dziesiątkę. Do każdej historii należy odnieść się z dystansem i nie za bardzo wierzyć w cuda, że gdzie indziej jest cudownie, a tylko u nas kiepsko. A może to właśnie nasz los jest dla nas najlepszy?

Nie jestem w związku już ponad dziesięć lat, jeśli nie liczyć przelotnego - ośmielę się tak to nazwać - romansu z R. Bywało mi czasem trochę żal z tego powodu, zdarzało mi się pozazdrościć komuś miłych małżeńskich chwil, randek, wspólnych wypadów. Jednak czuję mocno: boję się w związek wejść zbyt impulsywnie, pochopnie. Nie chcę naobiecywać czegoś komuś, by się za niedługi czas wycofać. Nie chcę szybko! Chcę odpowiedzialnie, chociaż wiem, że nie zawsze można uchronić się przed błędami.

Nie twierdzę, że M. jest odpowiedzialności pozbawiona, nie potępiam też jej, ale  o s o b i ś c i e  zadziwiam się cudzą łatwością przechodzenia z jednej relacji w drugą, zamykania za sobą drzwi, otwierania innych, tak, jakby ta poprzednia historia się nie liczyła, niewiele znaczyła. A przecież wiem, że tak nie było.

Jestem poruszona, choć powstrzymuję się od wartościowania i oceny.

piątek, 20 czerwca 2025

Post "o niczym"

Nic specjalnego dzisiaj. Dzień słoneczny i piękny. Wpuściłam do domu kota, który wrócił z nocnego szlajania ; chwilę darł się jak opętany, a teraz pewnie śpi na swoim ulubionym krześle z poduszką. Jeść dostał, ale wzgardził, więc kazałam mu pocałować się w ogon.

Kawa wypita, teraz czytam sobie i piszę w łóżku.

Wczorajszy dzień miałam "kryzysowy", w kiepskim samopoczuciu: dopadło mnie przeziębienie od spania w przeciągu. Okna w mieszkaniu mam na przestrzał i ostatnio zostawiałam na noc uchylone lufciki. Jak się okazuje, nie był to dobry pomysł, a przecież byłam solidnie przykryta kołdrą, nie było mi zimno. Może to dlatego, że we śnie zawsze oddycham przez usta? Nie miałam pod ręką żadnych domowych środków, ale znalazłam tabletki "Gripex", więc zaaplikowałam sobie jedną na noc.
Dziś już czuję się lepiej, to była ewidentna kulminacja, po której organizm wraca do normy.

D. wydaje dzisiaj córkę za mąż. Wpadnę pod kościół złożyć dziewczynie życzenia. Mieszkam bardzo blisko tej świątyni.
Z D. zawieszenie broni. Nagadałyśmy (przez Messenger, a więc pisemnie) sobie ostro "z okazji" mojego pobytu w szpitalu, jednak przypadkowe spotkanie na ulicy ustawiło wszystko we właściwych proporcjach. Mocno się do niej już nie garnę, zbytnio się różnimy, ale i boczyć się na siebie nie warto.

Oprócz tego mam do załatwienia drobną sprawę na prośbę Mateusza, więc podskoczę do miasta na rowerze.

A propos wesel i ślubów - ożenił się najmłodszy brat mojego byłego męża. Syn został zaproszony, mnie pominięto, czego absolutnie nie mam za złe. I tak nie nadaję się teraz na długie imprezy, jestem za słaba.
Jestem tak roztargniona, że dopiero przyjaciółka swoim pytaniem uprzytomniła mi, że wypadałoby wręczyć młodym jakiś prezent lub datek w kopercie. Trudno, może jakoś im to zrekompensuję później.

Mój potomek mnie rozbawia, ale też imponuje mi posiadaniem mocnego własnego zdania. Otóż stwierdził, że na weselu okropnie się wynudził, ale nie chciał odmawiać rodzinie. Wrócił trzeźwiusieńki, wypił "tyle, ile trzeba" - nawet mi dokładnie wyliczył. Mam spokojne dziecko, wolne od "syndromu psa spuszczonego z łańcucha". Pierwsze, sporadyczne eksperymenty z alkoholem już za nim i na szczęście nie był nimi zachwycony. Misiek jak czegoś nie chce, to nie chce - koniec, kropka. Czasami ten jego upór bywał dla mnie, matki, wyzwaniem.

Ślub był - z tego, co opowiadał syn - ładny i niesztampowy, w plenerze oraz, jak wnioskuję, raczej świecki. Zaskoczyło mnie to ostatnie, bo moi teściowie to ludzie tradycyjnie wierzący.

środa, 18 czerwca 2025

Wypoczywam!

Dopiero trzy dni jestem na oddziale dziennym, a już czuję inną jakość życia. Wypoczywam!
Do domu wracam o czternastej, w szpitalu przebywam od ósmej. Dostajemy tam śniadanie oraz obiad (jest nas około dwunastu pacjentów), natomiast w domu moje dziecko zadeklarowało się samodzielnie troszczyć o własne wyżywienie, przynajmniej przez ostatnie trzy dni. Zamiast główkować na zawiłościami przepisów katalogowania książek rozmawiam na terapii grupowej, na społeczności, obywam zajęcia ruchowe i relaksacyjne. Atmosfera panuje przyjazna i pogodna pomimo że niektórzy z nas mają wręcz dramatyczne problemy.
Gdy wracam do domu po takim dniu, wreszcie cokolwiek chce mi się jeszcze działać. Małymi kroczkami porządkuję bardzo zaniedbane przez złe samopoczucie mieszkanie i wreszcie widzę jakieś efekty. Znajduję czas dla siebie.
Nie mogę się doczekać indywidualnych rozmów terapeutycznych, które także ujęte są w programie. Mam wiele pytań odnośnie poprawy funkcjonowania na co dzień, radzenia sobie z nastrojami i "współpracowania" z chorobą.

Czuję ogromną ulgę. Jeszcze długo pobędę na tym odziale, już się jednak obawiam, jak zniosę powrót do pracy.

niedziela, 15 czerwca 2025

Zapiski w środku nocy

Znowu zmęczenie.

Do południa snułam się w piżamie i wylegiwałam w łóżku. Obejrzałam ciekawiący mnie materiał w internecie, coś tam poczytałam. Wreszcie stwierdziłam, że czas przerwać ten marazm. Wybrałam się na rowerową przejażdżkę, po drodze wpadając do baru na małe co nieco, bo w domu nie chciało mi się gotować (syn u swojej lubej, więc mogłam sobie na to pozwolić). Potem pojechałam na nowo powstałe w naszym mieście bulwary nad rzeką.
Bulwary całkiem przyjemne, choć żal mi zniszczonej na ich rzecz przyrody. Dużo spacerowiczów, dzieci na rowerach, rolkach i hulajnogach, miejsc do posiedzenia w cieniu drzew. Podobało mi się pomimo przyrodolubnych obiekcji.

Przejażdżka nie była daleka, a jednak dała w kość. Po powrocie do domu padłam jak zabita, wybudziłam się w środku nocy, a teraz boję się, że nie wstanę rano na czas, bo dziś pierwszy dzień terapii na oddziale dziennym.

Bolą mnie nadgarstki od kierowania rowerem i ogólnie czuje się źle. Bardzo psuje mi to nastrój.

No i gardło mnie boli, diabli wiedzą, dlaczego.

Czy już przez resztę życia będę taka do niczego? Mało atrakcyjne takie życie.

sobota, 14 czerwca 2025

W oczekiwaniu "przygody"

Od poniedziałku zaczynam nową przygodę. Otóż zakwalifikowano mnie na oddział dzienny... szpitala psychiatrycznego.

Nie boję się o tym pisać i nie wstydzę, choć przyznam, że czuję się nieco tym faktem speszona. Decyduję się jednak mówić o tym otwarcie, bo siebie nie muszę oszukiwać a inni - niech widzą, że psychiatra to lekarz jak każdy i każdy z nas może trafić do tego obciążonego wciąż jeszcze sporym tabu specjalisty. Nikt z nas nie wie, co czeka go w życiu, kiedy i jakich nabawi się kłopotów ze zdrowiem. Pewnej mojej koleżance, pedagożce, wykładowca na uczelni powiedział, że po trochu wszyscy jesteśmy psychopatami. Granice bywają cienkie, a różnice między ludźmi fascynujące i ogromne.

To skierowanie na oddział jest dla mnie zaskakującą, ale cenną - i celną! - lekcją o przyjmowaniu wsparcia, o opiekowaniu się sobą oraz o pozwalaniu sobie na to. Dawniej za wszelką (no... prawie) cenę chciałam być dzielna i samodzielna, nie rozczulająca się nad sobą. Paradoksalnie, robiłam dokładnie to, czego chciałam uniknąć: marudziłam, narzekałam i kapitulowałam wobec trudności, uciekałam przed nimi. Tak! Właśnie gdy o tym piszę, wpadło mi do głowy: im bardziej czegoś unikamy, tym bardziej to nas uwiera. Naprawdę!

W pracy wiedzą, zdecydowałam się nie stawiać "załogi" przed faktem dokonanym, bo moja nieobecność będzie długa, a moje zajęcie, choć mało efektowne, mało atrakcyjne jest bardzo ważne i potrzebne. Nie wszystkim się "chwaliłam", ale dwie poinformowane koleżanki odniosły się do mojego leczenia bardzo przychylnie i aprobująco.

Dziś załoga bawi się na wycieczce. Ja zrezygnowałam. Bywam teraz zmęczona i rozdrażniona z byle powodu, zwłaszcza wśród wielu bodźców, dźwięków, rozmów, za którymi nie nadążam z moim niedosłuchem. Chcę sobie oszczędzić tego stresu. Za to podaruję sobie może dzisiaj przejażdżkę na rowerze.

Na wczorajszej kontroli u neurochirurga, lekarz powiedział mi, że mogę już bez większych ograniczeń być fizyczne aktywna. Chociaż więc boję się trochę wysiłku, tęsknię za wielką przyjemnością, jaką daje mi przemieszczanie się na dwóch kółkach. Pytanie tylko, na co mam większą chęć: na rower, uładzenie domu czy nicnierobienie?

Z tym między innymi problemem zgłosiłam się do psychiatry: czuję brak energii, ociężałość, chęć ciągłego leniuchowania na kanapie. Z drugiej strony - z aktywności wynikają różne i liczne dobrodziejstwa. Co wybiorę? Ano, zobaczy się. Obiecałam sobie nie katować się presją, dać sobie czas na poprawę nastroju i podniesienie energii - nadzieję na to wiążę z terapią, choć przypuszczam, że najwięcej zależy ode mnie samej.

Neurochirurg rozśmieszył mnie wczoraj, bo nie pamiętał, że osobiście mnie operował. Dopiero po chwili stwierdził, chyba z niezłym zaskoczeniem, że w szpitalu byłam zupełnie inną osobą. Pogratulował mi "radykalnej poprawy", a w opisie badania stwierdził: "chora sprawna, samodzielna, logiczna". Przed operacją, jak się wyraził, nie wiedziałam o bożym świecie.

Podziękowałam mu na koniec jednym słowem, ale szczerze i gorąco.

niedziela, 8 czerwca 2025

Nie jestem leniem ani hipochondrykiem

Obserwuję siebie: czy to moje narzekanie na złe samopoczucie to wymysł, czy też naprawdę jest coś na rzeczy. No i - zdecydowanie jest.

Podreptałam dzisiaj w kuchni, przygotowując obiad i sprzątając po gotowaniu. W tym czasie odezwał się Mateusz, że trzeba przygotować jego mieszkanie na przybycie kolejnych gości. Spacer na jego ulicę to jakieś dwadzieścia minut żwawego marszu w jedną stronę. Co do pracy, nie było dziś wiele do zrobienia, ostatni lokatorzy nie nabałaganili, ale jednak zmiana pościeli i pobieżne porządki zajęły trzy kwadranse.
Pod wieczór czułam już zmęczenie, więc zrezygnowałam z planowanego pieczenia ciasta, które miało umilić nam niedzielę. Wlazłam pod koc i obejrzałam kolejny odcinek nienowego już serialu "Dom", który od dawna obiecywałam sobie wreszcie poznać, bo podobno kultowy. Na marginesie - w rzeczy samej ogląda się świetnie, jest to mądry, nie pozbawiony ani dramatyzmu, ani dowcipu film.

Kondycję natomiast zdecydowanie mam osłabioną. To nie lenistwo. Przyjrzałam się dzisiejszemu dniu - cały był wypełniony jakimiś aktywnościami, chociaż niektóre z nich były "siedzące". Realizowałam zainteresowania, a mam ich więcej niż bieganie po domu ze ścierką i tkwienie w garach.

piątek, 6 czerwca 2025

Decyzja

Miewałam w życiu epizody, gdy było mi ciężko, trudno, gdy nie chciało się żyć. Tak już czasami miewam - nie wiem, czy z powodu neurologicznej choroby, bądź co bądź urazu mózgu, czy też z powodu niefortunnych cech charakteru. Szukałam pomocy u lekarzy, ale na ogół (nie zawsze) wyniki podstawowych badań okazywały się w porządku, więc odpuszczałam sprawę, uznając, że trzeba po prostu brać się w garść albo czekać na lepsze dni.

Wreszcie za którymś razem postanowiłam wybrać się do psychiatry. Lekarka niewiele ze mną gadała, za to przepisała jakieś środki, których nazwy już nie pamiętam. Rzeczywiście miałam wrażenie, że pomagają, ale stało się to z dnia na dzień, a podobno takie leki potrzebują czasu, by dały efekty. Uznałam zatem, że to sugestia i poprzestałam na jednym przepisanym mi opakowaniu. Stwierdziłam, że skoro sugestia, to mogę sama popracować nad sobą. Na jakiś czas pomogło, długo się trzymałam. Bardzo mi też pomagała i pomaga wiedza nabyta od publikujących terapeutów, nauczycieli duchowych jak Katarzyna Miller, Ewa Woydyłło czy Pati Garg. Jednak i to nie zawsze wystarcza.

Aż wreszcie po marcowej operacji wszystko we mnie "siadło". Zniechęcenie, rozkojarzenie, brak energii...

Zdesperowana znowu udałam się do psychiatry...

Było mi wszystko jedno, jakie nazwisko, kobieta czy mężczyzna, byle przyjął, byle coś zaradził, bo ta chwila desperacji zdarzyła się, gdy płakałam w mieszkaniu Mateusza, że nie nadążam, że mi ciężko.

Wizyta odbyła się w poniedziałek czy wtorek, nie pamiętam już. Pani doktor, była rzeczowa, ale ciepła, życzliwa. Na koniec - zupełnie mnie zaskoczyła. Sądziłam że znowu dostanę jakieś tabletki, a tymczasem zaproponowano mi... oddział dzienny w naszym szpitalu psychiatrycznym.
Nie jest to typowa hospitalizacja. Dostaje się zwolnienie lekarskie z pracy i codziennie dochodzi się na oddział niczym na zajęcia. Odbywa się tam psychoterapia, terapia zajęciowa, indywidualna i grupowa, itp.

Nie spodziewałam się tak zaawansowanej pomocy. Czyżbym była tak poważnym i wymagającym przypadkiem? Przyznaję, że na moment zaniemówiłam. Mimo to wyraziłam zgodę, bo mam dość już takiego nędznego funkcjonowania i siebie w takiej rozsypce. Chcę wytchnienia i pomocy.

W najbliższy poniedziałek wizyta tzw. kwalifikująca - nie jest więc jeszcze pewne, że zostanę na oddział przyjęta, ale nie zamierzam się opierać ani wstydzić się "takiego" leczenia. Przestałam się po tych marcowych perypetiach, po powrocie prawie z zaświatów, patyczkować, wahać i przejmować, co ludzie powiedzą.
Ci ostatni oczywiście nie muszą wiedzieć wszystkiego, ale już nie chcę przepraszać, że żyję i za to, jak żyję.

Trudności, których mi życie nie szczędziło, nauczyły mnie jednego: lepiej problemy rozwiązywać niż nieustannie na nowo przeżywać, a w razie potrzeby nie należy się wahać przed sięgnięciem po pomoc - byle mądrze, nie od byle kogo.

Na ten oddział chodziła Mama w depresji po śmierci mojego Ojca. Chwaliła to leczenie, mówiła że bardzo jej pomaga i odwiedzała oddział  jeszcze długo potem. Również z tego powodu nie boję się tej terapii.






poniedziałek, 2 czerwca 2025

Spaaać!

Bolą mnie nogi. Od pewnego czasu nawiedza mnie ta dolegliwosć i oczywiście jest to prezent od "męża" - Sjogrena. W spadku po Mamie odziedziczyłam żylaki, a Sjogren atakuje tkankę łączną, co owocuje skłonnością do zapaleń naczyń. No i pięćdziesiątka blisko, więc chyba nogi już mają prawo boleć. Jednak, jak wiadomo, irytuje mnie to. Moje rówieśnice jakoś tak się nie uskarżają poza kilkoma wyjątkami...
Ba! A kto powiedział, że nie mogę być jednym z nich? A mnie się ciągle wydaje, że jestem młodsza niż jestem, że nie pora jeszcze na dolegliwości kojarzące się ze starszymi ludźmi.

Chyba po to jest to wszystko, by mnie przygotować na odejście w przyszłości z ulgą z tego świata. Piszę to bez ironii.

Dziś już jestem śpiąca i zmęczona, bo wstałam bardzo rano, a po pracy poszłam jeszcze do Mateusza. Wpływa też na mnie zwariowana pogoda. Gdy będę mniej śpiąca, a nogi będą dawać się we znaki, wypróbuję zalecane przez różne poradniki chłodne kąpiele stóp. A nuż pomogą i przywrócą mi chęć do aktywności.

niedziela, 1 czerwca 2025

Codziennostki

Już nudna jestem: entuzjazm do życia umiarkowany. Zmęczenie i nieokreślony ból w ciele. Coś mniej-więcej jak nieraz przed grypą. Nic niby nie boli, a wszystko boli. Dobrze jest mi to znane, odkąd zespół Sjogrena postanowił mnie poślubić i nie opuścić do końca moich dni. Wciąż mam jednak wrażenie, że problemy spotęgowały się po operacji, choć ta wcale nie była "na" Sjogrena. Ewidentnie jednak osłabiła organizm.

Zmobilizowałam się wczoraj do spaceru z kijkami po najbliższej okolicy, a dziś urządziłam sobie przechadzkę na nasz Rynek - jakieś dwa kilometry w jedną stronę. Na Rynku odbywały się atrakcje dla dzieci z okazji ich święta. Ja też jestem dzieckiem swoich rodziców, więc uznałam, że święto i mnie dotyczy. Uczciłam deserem w kawiarence, a raczej na tarasie przed nią, w towarzystwie nieznajomej kobiety, z którą ucięłyśmy sobie pogawędkę. Pani miała na szyi czerwone korale, ale podobno bez związku z dzisiejszymi wyborami prezydenta.

W tym roku oddałam swój głos i ja, chociaż zwykle stronię mocno od polityki i jestem zdania - oraz stwierdzam fakt - że żadne wybory i żaden ich wynik nic w moim życiu nie zmieniają. Tym razem jednak mocno, choć czysto intuicyjnie poczułam, który z dwóch kandydatów jest mi bliższy, a który budzi moją niechęć. Wstąpiłam w ramach swojego spaceru do lokalu wyborczego.

Spacery jakoś spektakularnie nie poprawiły mojego samopoczucia, ale dały satysfakcję i szacunek do siebie, że jednak potrafię się przemóc. Do licha, trudno tylko siedzieć i kwękać!

Jutro do pracy i od nowa w kierat. A po pracy do Mateusza. Mateusz obiecał zadbać o to, by łatwiej mi było planować sobie czas i zajęcia w związku z doglądaniem jego mieszkania. To i dobrze, bo trochę szkoda byłoby zrezygnować z tych paru groszy.