czwartek, 13 czerwca 2024

Wieści z codzienności

Smętny dzień. Lubię być pozytywna, czytać siebie pogodną i energetyczną - ale smętek to też smak życia.
Lekki smutek mnie ogarnia i gorzka zaduma o D.
Nie chcę tu wywlekać zbyt prywatnych, zwłaszcza nie swoich spraw, ale z D.  - choć lody stopniały - miałam wczoraj rozmowę, która mnie zaniepokoiła. Niepokoję się się o jej psychiczne zdrowie - niestety, stwierdzenie to nie jest ironiczne. Czas pokaże, czy moje obawy są słuszne. A może to przejściowa sprawa? Oby!

Na podwórku trwają rozgrywki między Andzią a moją sąsiadką zza ściany. Zdarza mi się wyrazić własne zdanie na ten temat, ale stanowczo dystansuję się do całej tej wojenki.
Póki tej (już nie)nowej sąsiadki nie było, Andzię się jakoś tolerowało, ot czasem ktoś się na nią trochę zdenerwował, czasem sąsiedzi się pozłościli między sobą albo pośmiali z Andzinych dziwactw, ale większych awantur nie było. Odkąd przyszła "nowa" - trafiła kosa na kamień.

Poszłam w końcu po rozum do głowy, bo męczyły mnie te utarczki i drażniły. Po prostu zamykam okno, gdy zaczyna mi przeszkadzać tocząca się pod nim dyskusja lub gdy czuję, że niepotrzebnie przykuwa moja uwagę. Wolę mieć spokój i czas dla siebie.

Na przykład na drzemkę, gdy deszcz kołysze do snu :)

niedziela, 2 czerwca 2024

Z butami do serca

Nie poczułam się obrażona pytaniem o moje najbardziej osobiste sprawy, ale emocji nie zabrakło. Może nawet dobrze było zostać wysłuchaną bez zbędnych komentarzy, bo tak właśnie wysłuchał mnie wczoraj sąsiad, starszy pan. Mam jednak refleksję, że nie powinno się zadawać pewnych pytań,  że uprawnia do nich dopiero przyjaźń, bliskość albo wyraźna prośba o wysłuchanie i wsparcie.

Jak lekko i nieświadomie ludzie ferują wyroki, opinie, nie znając zupełnie istoty rzeczy. Przecież za czyimś brakiem życiowego partnera, dzieci, mieszkania mogą stać prawdziwe dramaty, sprawy bolesne, przykre, wstydliwe.

Już kiedyś mnie ten sam sąsiad zapytał, czemu nie szukam towarzysza życia, a ja odpowiedziałam oględnie i oszczędnie. Wczoraj znowu nawiązała się rozmowa, zaczął mówić o sobie... jest w drugim związku, bo z pierwszą żoną się rozwiódł. Mówi o tym zwyczajnie, po prostu.
Jakoś tak się rozmowa potoczyła, że opowiedziałam o sobie trochę więcej niż mam to w zwyczaju. To było nawet dobre, bo facet potrafi słuchać. A jednak...

Obudziły się we mnie takie emocje, ze nie rozpłakałam się wprawdzie na wspomnienie mojego marnego życia osobistego, ale czułam poruszenie i rozstrojenie bardzo długo, dały o o sobie znać snem, z którego ocknęłam się dziś rano rozbita i zasmucona.

I pomyślałam sobie, że jednak mnie to złości, że ludzie nie są delikatni ani wrażliwi, że czasem drażni mnie inny sąsiad, którego ulubionym dowcipem jest, że mi chłop potrzebny albo że pewnie na randkę się wybieram, gdy opuszczam podwórze. Odpowiadam mu zawsze z humorem, ale... Ludzie, zastanówcie się trochę!

Czy ja mam obowiązek szukać towarzysza? Czy jedyną normą jest być sparowaną? Czy ci starsi już ludzie nie zdają sobie sprawy, że mogą swoimi pytaniami, komentarzami dotykać głębokich ran? Czy nie wiedzą, że życiowe scenariusze bywają skomplikowane i że nie wolno oceniać?

Mam tłumaczyć sąsiadowi, starszemu facetowi, obcemu właściwie, swoje skomplikowane doświadczenia z bliskością? Swoje urazy, lęki... mam dzielić się tym, co tak intymne?

Nie, nie mam żalu o tę wczorajszą rozmowę, powiedziałam, ile chciałam, nie za wiele i nie do człowieka ograniczonego. Nawet nieźle było wyjść poza pewne emocje i trudność w mówieniu o sobie. Ale to wszystko... poniekąd. To wszystko... "nawet".

Swoją drogą miałam wrażenie, że sąsiada lekko zatkało. No i dobrze może.

Jednak zastanawia mnie, czy nie lepiej zrobiłabym informując pana, że przeżyłam swoje dramaty, o których mówienie nie sprawia mi przyjemności.
Ot, "mięszane" uczucia.

Rozmemłanie*

Nie wiem, czy jestem z tych często ostatnio opisywanych WWO (Wysoko Wrażliwych Osób), ale odnoszę wrażenie, że jest coś na rzeczy. Tylko oczywiście kiedyś nikt tego tak nie nazywał. Nie cieszyły się też takie osoby zrozumieniem przez innych. A całe sedno w tym - że nie rozumiały czy nie rozumieją same siebie, nie rozpoznają swoich potrzeb, nie wiedzą, dlaczego nagle czują się zmęczone, rozdrażnione, złe na cały świat.
Grzebanie w sobie, psychologia, zawsze mnie pociągały, mimo to od niedawna dopiero uświadamiam sobie, jak warto zwracać uwagę na swoje stany i okoliczności, w jakich to się dzieje. Można wtedy wiele odkryć i nauczyć się o sobie. Dzięki temu natomiast można lepiej się sobą zaopiekować.

Nagminne jest - zauważam to bardzo - uciekanie od siebie, zagłuszanie siebie w bardziej i mniej zdrowy sposób. Czasami przejawia się to jak w wypowiedzi kolegi: "muszę coś robić, bo inaczej piję, tyję i się narkotyzuję (żart, rzecz jasna, ale bardzo wymowny). Kiedy indziej widzę, jak ktoś zupełnie nie potrafi odpoczywać, wyciszyć się, usiąść spokojnie - musi "latać", być zajęty, nawet gdy narzeka na bolące nogi. Często ludzie zajmują się "pierdołami" - co kto powiedział, jak kto się ubrał - bo to im pozwala nie zajmować się sobą, nie czuć niekomfortowych emocji. Tych mechanizmów jest mnóstwo, ja też nie jestem od nich wolna, choć niektórych bardzo nie lubię.

Zauważam, że od kiedy poszerzam swoją wiedzę oraz świadomość, coraz bardziej po drodze mi z samą sobą. Szukam wręcz przestrzeni, gdzie mogę pobyć sama i zająć się tym, co w danej chwili najbardziej mnie obchodzi. Bywam zmęczona ludźmi, gadaniem o niczym, nadążaniem za innymi. Bywam znudzona. Moje rodzeństwo już się przyzwyczaiło, że od jakiegoś czasu w dowolnym momencie ewakuuję się do domu z rodzinnych spotkań. Podobnie jak ze wspominaną ostatnio D. - nie chce mi się udawać, że wszystko o.k., kiedy wcale tak nie jest... Nie! jeszcze inaczej: jest o.k., ale nie chcę udawać, że mi to odpowiada. Uczę się być uprzejma, ale stanowcza w podobnych sytuacjach. Już wiem, że tłumienie siebie grozi niekontrolowanym wybuchem jak z D. właśnie.

Trochę się rozgadałam, rozwlekłam, popłynęłam w dygresje...
Otóż jestem na tym lekarskim zwolnieniu i mam więcej czasu na wszystko, również na leniuchowanie i pogwarki z sąsiadami. Z jednej strony ciekawie jest pozbierać "newsy" z podwórka - ale z drugiej...
No, właśnie! Zastanowiło mnie wczoraj, dlaczego jakaś taka łażę niewiedząca, czego chcę, jakby rozdrażniona, jakby niezadowolona. Dzisiaj podobnie.
No i doszłam przyczyn: przebodźcowanie! Ciągle ktoś obok, ciągle coś, a organizm i psychika bardziej niż zwykle miały ochotę na spokój, chwilę izolacji (nie wierzyłam w to, uważałam za wymysł i przesadę, ale rzeczywiście w "te babskie" dni ma się zwiększoną wrażliwość i bardzo warto jej posłuchać - nigdy dawniej tego nie zauważałam i jestem pod wrażeniem tego odkrycia). Chciało mi się poleżeć na kanapie, poczytać, popisać o swoich przemyśleniach, a w przerwach zadbać o własny dom, własną przestrzeń. A czułam, ze czas przecieka mi przez palce, że go marnuję.
Koniec końców, popadłam w "rozmemłanie", którego nie lubię, w którym się wcale nie wypoczywa, choć się "nic" nie robi. Zmęczyłam się!

Daję sobie chwilę na wyjście z tego stanu, na bliskość ze sobą, a potem zajmę się czymś, co sprawi, że moja rzeczywistość będzie taka, jak sobie życzę. Po pierwsze - przygotuję dobry obiad, ale bez pośpiechu i nerwów, że już późno.


*Wszędzie w książkach (tych napisanych staranną i poprawną polszczyzną) spotykam formę "rozmamłanie", ale jakoś trudno mi się do niej przyzwyczaić.

PS. Sprawdziłam! Obie formy są poprawne.

piątek, 31 maja 2024

Newsy z życia Marty

O dzięki wam, niebiosa! Przeżyłam operację!
Wróciłam, żyję, jeszcze trochę nacieszę się życiem ; jeszcze nie mam go dość.
Narkoza tak bardzo kojarzy mi się ze śmiercią, niebytem, umieraniem. W ogóle za dużo było tych śmierci w bliskim otoczeniu w ciągu ostatnich kilku lat. Dopadł mnie najprawdziwszy lęk, że może i mnie się przydarzyć ten jeden przypadek na mnóstwo innych, gdy się w ogólnym znieczuleniu zasypia... na zawsze.
Kiedy już jednak podjęłam nieodwołalną decyzję, lęk dał się opanować, chociaż nie zniknął. Przywołałam na pomoc to wszystko, czego nauczyłam się u Pati i od Pati (kocham Cię, Pati!!!): świadome, równomierne oddychanie, medytacja, łapanie dystansu do panikujących myśli. I dałam radę. Ten mocny, nie tak znowu długi sen był całkiem przyjemnym doznaniem, a przytomność po zabiegu odzyskałam bez najmniejszych kłopotów. Nawet nie trzęsło mną zimno jak po ostatniej narkozie.

Dowcipkuję teraz, że mam obitą mordę, bo był to zabieg stomatologiczny. Niestety zespół Sjogrena zniszczył mi zęby i czeka mnie nowy "garniturek". Już przebolałam, bo mam dość tego bólu, tego stresu... Nigdy nie szłam chętnie do dentysty - jestem z pokolenia leczących zęby bez środków znieczulających, z czasów borowania nawet sporych ubytków "na żywca" ; brrrr! - a w tym całym Sjogrenia nabawiłam się dentofobii-gigant!

Morduchnę mam więc poobijaną, ale ulgę w duszy nieziemską! Spadł ze mnie wielki ciężar, choć czeka mnie jeszcze trochę koniecznych zabiegów. Ale to już drobiazg w porównaniu z tym, co za mną.

Dostałam dziesięć dni zwolnienia lekarskiego i powoli dochodzę do siebie. Dziś pierwszy dzień, kiedy poczułam się wyraźnie lepiej, nie dokuczał mi stan podgorączkowy.
A w domu dobrze mi jak w niebie! Uwielbiam nie musieć chodzić do pracy, uwielbiam sama decydować, co i kiedy robię. Zupełnie nie rozumiem ludzi, którzy bez pracy zawodowej usychają, bo mnie tam ona wyłącznie dla pieniędzy potrzebna. Nie tęsknię ani do ludzi, ani do miejsca, choć nie jest mi tam jakoś szczególnie źle.
Oj, powtarzam się!

Przedwczoraj pomimo nie najlepszego jeszcze samopoczucia skorzystałam z zaproszenia D.
Tak, odezwała się D.
Przyjechał nasz dobry kolega mieszkający od kilku lat w stolicy. Od czasu do czasu przyjeżdża w rodzinne strony i wtedy się spotykamy - tym razem u niej. Kolega jest świetnym, otwartym na świat facetem, zawsze jest z nim o czym pogadać i nie ma z nim nudy. Natomiast D. ...

Z D. już do siebie nie wrócimy - poczułam podczas tego spotkania. Być może koleżeństwo przetrwa, ale nie czuję dawnej serdeczności ani więzi. Czuję, że jest między nami spora przepaść (czym zastąpić słowo "przepaść", żeby nie było tak dramatycznie ani... stromo?), która dawniej nie miała dla mnie znaczenia, której nie chciałam zauważać, bo co innego spajało naszą relację. A teraz już nie umiem udawać, że tej rozbieżności, tej rozpadliny nie ma. I że mi ona wciąż nie przeszkadza.
Niestety, przeszkadza. To niej jej wina, ale już mi się nie chce udawać przed samą sobą, że wszystko o.k., że nie brakuje mi czegoś w tej do niedawna niemal przyjaźni, że przestała wystarczać.
W imię czego? Zaspokojenia własnej próżnej potrzeby wizerunku dobrej koleżanki?
Mogłabym prowadzić na ten temat długie dywagacje, co zresztą mnie kusi, ale boję być tak do bólu szczerą. Nie chcę być oskarżycielską, zarozumiałą, nieżyczliwą. Nie o to mi chodzi. Po prostu mocno mnie porusza, jak autentyczne i żywe są to doświadczenia.

niedziela, 19 maja 2024

Niesmak

 O zgrozo, spałam dzisiaj do godziny czternastej z minutami. Dzień był więc krótki, spędziłam go w domu oraz przed domem na leniwych pogawędkach z sąsiadami z naszego wspólnego szeregowego domu.

Zniesmaczyła mnie sąsiadka i z trudem się powstrzymałam od zwrócenia jej uwagi. Jakoś głupio strofować panią w wieku moich rodziców, ale aż mnie język świerzbiał.

Otóż na naszym podwórku, w sąsiednim budynku mieszka pani Andzia (zmieniam imię). Na panią Andzię sąsiedzi są nieźle wkurzeni, bo znosi zewsząd rupiecie i zagraca nimi wspólną klatkę schodową, pełno jej manatków też na jej działce i na wspólnym podwórzu. Poza tym Andzia kradnie, co dotknęło i mnie, gdy lekkomyślnie pozostawiłam na zewnętrznym parapecie garnek. Wyciąga też że śmietnika to, co wyrzucą inni - stare książki, czasopisma, ubrania - wszystko jej się przydaje.
Chora jest kobieta i to bez grama ironii, cierpi na jakieś zaburzenia, a jej dzieci jakoś nie bardzo chcą i potrafią się nią zająć, dopilnować itd. Zresztą dzieci wychowywane przez niepełnosprawną umysłowo matkę pewnie nie mają właściwych wzorców. Kogóż tu obwiniać? Andzia przecież także się o swoją chorobę nie prosiła.

Andzia wie, że jej nie lubią i bywa, że odwzajemnia i okazuje niechęć. Niedawno na działce pchnęła sąsiadkę, której "hektary" przylegają do jej ziemi. Sąsiadka nie pozostała dłużna i wezwała policję...

Swego czasu Andzia zrobiła sobie ze mnie powierniczkę i wylewała przede mną swoje wyssane z palca skargi na kolejną z sąsiadek. Za którymś razem straciłam cierpliwość i powiedziałam: "Ileż można o tym słuchać, pani Andziu?", co poskutkowało zaprzestaniem zwierzania się.

Takie to "klimaty" na tym naszym podwórku. Żartuję, że się kiedyś o książkę pokuszę, bo galeria postaci jest doprawdy urozmaicona. Niestety, to, co barwne, nawet śmieszne, bywa jednocześnie tragiczne. Alkoholizm również ma tu się nieźle... a raczej miał, bo galerię postaci uszczupliła już śmierć.

Dziś lało jak z cebra, ale nasza szeregówka ma zadaszenie, więc siedzieliśmy sobie na świeżym powietrzu, przyglądając się Andzi, której ulewa nie zraziła i nie zniechęciła do "latania" po podwórzu i działce. Nałożyła jakąś szmatę na głowę i robiła swoje. W pewnym momencie znikła za domem, więc sąsiadka X. (ta, która wzywała kiedyś policję), poszła zobaczyć, co tam się dzieje. Stanęła nieopodal i zaczęła śmiać się na całe gardło. Trwało to dość długo, więc w końcu i ja podeszłam popatrzeć,

...A tam nic specjalnego. Andzia jak Andzia, niczym nie zaskakiwała. Chodziła po działce z tą swoją płachtą na głowie. Wróciłam na swoje miejsce wzruszając ramionami. X. nadal zanosiła się śmiechem - szyderczym, agresywnym... Wołała męża, żeby też popatrzył, ale mąż nie reagował, siedział sobie spokojnie. Jedyny komentarz, na jakiś się zdobyłam głośno, brzmiał: "To nie jest śmieszne". Mąż X. potwierdził.

X. to, za przeproszeniem, baba siedemdziesięcioletnia. Wstydziłaby się! Rozumiem jej niechęć do Andzi, ale to nie usprawiedliwia ani agresji, ani chamstwa. Już w przedszkolu uczono mnie, że nie wyśmiewamy się ze słabszych, chorych, ułomnych.

Andzię traktują podle. Rok temu zebrało się pod moim domem towarzystwo i rozochocona G. - jeszcze inna sąsiadka uznając to za świetny dowcip ukradła ozdobny słonecznik, który Andzia wyhodowała przed swoim blokiem. Niestety nie zareagowałam na to i nie przysparza mi to dumy z siebie.
Dziś też milczałam, bo gdzieś we mnie tkwi, że nie poucza się starszych, że to oznaka braku szacunku. Więc nie śmiałam powiedzieć, co myślę.

A głupota, jak widać, nie ma wieku.

niedziela, 12 maja 2024

Niedzielne drobiazgi

Dumna jestem z siebie, bo pokonałam opór i chęć ucieczki przed niewdzięczną pracą. Sporo tej pracy, dziś nie ukończyłam całej, ale już widzę efekty. Cieszy mnie to, jest takim małym zwycięstwem nad sobą i moimi słabościami.

Zawdzięczam to - paradoksalnie! - odpuszczeniu presji, że ma być "na wczoraj" i "na tip-top", perfekcyjnie. Dałam sobie przyzwolenie na własne tempo i na pracę etapami. Bardzo to skuteczne i efektywne. Nabieram otuchy, że wreszcie doczekam się, by moja domowa przestrzeń wyglądała tak, jak sobie tego życzę (w miarę aktualnych możliwości).

Napisałam dziś, po dłuższych wahaniach do D., że odzywając się od czasu do czasu mam obawy, że się narzucam, więc jeśli sobie tego nie życzy, niech mi to powie bez ogródek, a uszanuję każdą odpowiedź. Odpisała sensownie i dość przyjaźnie, a ja poczułam ulgę, że atmosfera trochę się oczyściła. Sporo żalu, złości i stresu ze mnie uszło, wyparowało, ustępując miejsca bardziej pozytywnym emocjom.

Pogoda dziś niby ładna, ja też czuję się nieźle, ale chłód do spacerów nie zachęcał. Spędziłam ten dzień w domu i na naszym podwórku. Teraz już jestem nieco senna, choć jeszcze jasny dzień za oknem. 

niedziela, 5 maja 2024

Drobiazgi (E-ko, wybacz, że kradnę Ci tytuł postu)

Jak mnie nie ma na blogu, to czasami miesiącami, a jak coś mnie najdzie - piszę niemal bez umiaru. Teraz mam klęskę urodzaju 😃

Czuję się dzisiaj tak sobie, znowu tabletka poszła w ruch. Wolałabym się obejść bez tego, bo i są jeszcze inne leki, które stale zażywam, więc nie chcę dodatkowo się "truć". Nie mam jednak ochoty przez cały dzień snuć się bez energii i w bólu, może już nie tak silnym, ale męczącym. Dzień taki słoneczny, kuszący, by z niego skorzystać i nie siedzieć w domu. Może uda mi się jakiś spacer z kijami uskutecznić?

Rozważałam przygotowanie obiadu, ale stwierdziłam, że właściwie nie ma potrzeby. Zostało co nieco z wczorajszego dnia, dla mnie spokojnie wystarczy, a Młodego nie ma w domu: romansuje u swojej dziewczyny, która w majówkowy czas odsiedziała u rodziców, ile "musiała", i wróciła do miasta, w którym studiuje. A mój syn pojechał za nią.
Ach, młodość! Wolna chata, samodzielność, miłość...

Zmieniły się czasy i obyczaje. Pracę zawodową zaczynałam ćwierć wieku temu, gdy niektóre moje współpracownice były nawet o pokolenie starsze od moich rodziców. Pamiętam, jak nasza ówczesna księgowa wspominała, jak to jej, już pełnoletniej (choć zapewne bardzo mlodej) dziewczynie, mama kategorycznie zabroniła wyjazdu pod namioty w mieszanym, damsko-męskim towarzystwie.
Księgowa nie miała swoich dzieci - tak się jej życie ułożyło. Przypuszczam, że gdyby było inaczej, zmuszona byłaby zweryfikować wiele swoich przyzwyczajeń, jak bywam i ja, bo przecież też mam swoje (przyzwyczajenia).



Jutro zaczyna się Tydzień Bibliotek - ogólnopolskie obchody. Będzie okazja pierwszy raz wystroić się w sukienkę, która mnie kiedyś zachwyciła na szmateksowym wieszaku. Kosztowała zabójczo: aż pięć złotych, a jak najbardziej moim zdaniem pasuje "na salony". Nie za strojna, nie za skromna, a w stylu "taka moja".
Pochwaliła mnie moja dyrektorka - kobieta, co do której gustu nie mam zastrzeżeń - że moje stroje nie są krzykiem mody, a jednak potrafię się ubrać oryginalnie i wcale nie "przedpotopowo".
Doceniam ten jakże miły komplement.

sobota, 4 maja 2024

Człowiek planuje...

Przeziębienie, grypa czy cokolwiek to było - już w odwrocie. Uradowana tym faktem wskoczyłam na rower i ruszyłam na podbój miasta :) Odwiedziłam sklep ogrodniczy oraz... a jakże - szmateks.
W ogrodniczym nabyłam nasiona tzw. łąki kwietnej. Znudziły mi się już warzywa. Moja maleńka rodzina nie potrzebuje wiele jedzenia, działeczka zresztą jest niewielka i niespecjalnie się na niej można "rozpędzić" z uprawami. Właściwie ten warzywniak to było bardziej hobby, zabawa niż potrzeba. Na domiar tego wszystkiego systematyczna praca wychodzi mi... niesystematycznie. A to nogi mnie bolą od dłuższego stania, a to gorąco i się nie chce... no i doszłam do wniosku, że najbardziej na świecie to ja kocham siedzieć z książką przed domem albo sobie z tego domu iść gdzieś w świat.
No, to będzie łąka kwiatów, ku uciesze oczu, pszczół i motyli.

Szmateksy to moja słabość, której wydałam małą wojnę. Odwiedzam je rzadziej, bo wiem, czym się może skończyć wizyta. Ano tym, co dziś: planowałam jedynie zakup dresowych spodni do czekającego mnie sanatorium, a w oko wpadła też mało praktyczna ale o bardzo ciekawym fasonie bluza w moim ulubionym granacie, drugie spodnie sportowe a la szarawary i sznurowane sandały na platformie, które już widzę oczami wyobraźni w towarzystwie moich zamaszystych długich sukienek.
No, dooobra,  jeszcze dżinsowa bluzeczka...

Na szczęście był dziś dzień przeceny, bo na ogół wybieram takie właśnie okazje.

Już w tym szmateksie poczułam lekki niepokój, ale prawdziwy ból "babskich spraw" dał o sobie znać dopiero po powrocie do domu. Grypa w odwrocie, ale brzuch odezwał się z niezaznaną od bardzo dawna siłą.

Powlokłam się do sklepu w sąsiedztwie po ibuprom, modląc się, by nie zemdleć po drodze, bo robiło mi się słabo (nie miał mi kto pomóc, syna dziś nie ma w domu). Jeszcze w sklepie połknęłam tabletkę, pod sklepem usiadłam na murku i zaczekałam aż specyfik zacznie jako tako działać. Po dowleczeniu się do domu położyłam się do łóżka w towarzystwie gorącej herbaty. Dobrą chwilę potrwało, nim doszłam do siebie.

Na planowane działkowe prace zabrakło czasu i sił.

Warto i takie ewentualności przewidzieć w domowej apteczce, choć w naszym domu, na szczęście, bardzo rzadko zachodzi taka potrzeba.

I ot, taki dzień za mną, kiedy to "człowiek planuje, a Pan Bóg plany krzyżuje".

Ale już dobrze. Udało mi się nawet nadrobić kilka spowodowanych chorobą domowych zaległości i zaniedbań.

A teraz czas relaksu.