wtorek, 30 kwietnia 2019

Deszczowa piosenka

Deszcz jak sznury z kryształowych paciorków tak ładnie łączy niebo i ziemię. Rynna wyśpiewuje deszczową piosenkę (tylko dlaczego cała woda spływa do sąsiada? Mój szczypiorek też chce pić!), liście drzew lśnią jak lustra, a zdążając wczoraj na mszę pogrzebową, zachwyciłam się równiutkim jak malachitowy kobierzec, soczystym trawnikiem na dziedzińcu naszych dominikanów.
Tak, dobrze mi dzisiaj z tym deszczem.
Oglądam sobie w internecie wyposażenia mieszkań, szukam inspiracji. Brakuje mi w salonie barw, a nie chcę urządzać wnętrzarskiej rewolucji, zresztą uważam, że nadmiar małemu pomieszczeniu nie posłuży. Szukam raczej dodatków, które ożywią i ocieplą moje otoczenie. Lubię przytulne i pogodne mieszkania.
Spodobały mi się witrażowe klosze do lampek, mam ochotę wstawić sobie taki w miejsce dawnego, rozbitego przez syna, który bawiąc się w chowanego strącił go ze ściany.
Mam wiele sympatii i sentymentu do etnicznych dekoracji oraz do tego całego szeroko pojętego New Age. Podobają mi się dzwonki wietrzne i kolorowe szkło, przez które przenika światło. Obiecałam sobie, że jak zwierzę, co znaczy swoje terytorium (aczkolwiek w sobie właściwy sposób :) ), zamanifestuję takim paciorkowym dzwonkiem w oknie: jestem u siebie!
Nie mam z góry ustalonej wizji mieszkania, napawa mnie obawą ogrom pracy, którą sobie wyobrażam, ale wierzę i widzę, że małymi kroczkami można osiągnąć wiele, że już pierwszy taki kroczek może sporo zmienić.
Wzięłam się solidnie do pracy przy rozpakowywaniu zmagazynowanych w garażu manatków. Jak to z robotą bywa, diabeł okazuje się nie taki straszny, jak go malują. Że też ciągle jeszcze się na "diabła" nabieram, uciekam, odsuwam od siebie, zamiast chwycić byka za rogi. Przekłada mi się to na wiele dziedzin życia - ot, refleksja...
Rozliczałam wczoraj, a raczej rozliczyła mi siostra PIT. Wyszedł spory zwrot za syna, a więc kolejny zastrzyk gotówki.
I tak naprzód, Marto! I niczego się nie bój, bo nigdy nie ma tak, żeby jakoś nie było. Wbrew ostrzeżeniom niektórych, wbrew czarnym prognozom, daję sobie radę ze swoim życiem.

Na Facebooku "polubiłam" stronę, gdzie można wylosować cytat z Biblii na każdy dzień. Dzisiaj taki:

Przyjmij wszystko, co przyjdzie na ciebie, a w zmiennych losach utrapienia bądź wytrzymały! Bo w ogniu doświadcza się złoto, a ludzi miłych Bogu - w piecu utrapienia. Bądź Mu wierny, a On zajmie się tobą, prostuj swe drogi i Jemu zaufaj! (Syr. 2, 4-6)



Taki obwieszony kryształami deszczu świerk zaglądał mi rok temu do kuchni na trzecim piętrze. Fotografia jest mojego autorstwa.

niedziela, 28 kwietnia 2019

Poranne zapiski o wszystkim i niczym

Obok salonowego okna na zewnątrz mieszkania mam rynnę, a w rynnie poranny deszcz wystukuje swoją deszczową piosenkę. Uchyliłam okno i słyszę ją wyraźnie. Do domu wpływa mi zapach swieżo skopanej wilgotnej ziemi. Szczerze mówiąc bardziej to wiem niż czuję, bo węch osłabiła mi choroba, ale pamięć doskonale przechowuje i przywołuje na zawołanie te zmysłowe wrażenia. Oczy karmię obmytą deszczem, świeżo napojoną zielenią przydomowego ogródka i posesji sąsiadów. Tu był kiedyś "kawał wsi" i coś jeszcze z tej dawnej atmosfery pozostało. Aż nie do wiary, że tak blisko stąd do ruchliwej międzynarodowej trasy.
Pewien znajomy poradził mi, bym skopała swoją ziemię widłami, podobno jest lżej niż szpadlem (u nas nazywają szpadel rydlem albo sztychówką), zagadnęłam więc w tej sprawie sąsiada. Ten poradził, by najpierw skosić całkiem już raźno bujające zielsko i zaofiarował pomoc. Nie chciał nic za przysługę, ale pewnie jakieś piweczko mu za to przyniosę - moi sąsiedzi piweczkiem nie gardzą. Nie powinnam może wspierać tej piwkowej sympatii, ale kupiliby sobie tak czy siak.
Robota z rozpakowywaniem rzeczy zmagazynowanych w garażu posuwa się naprzód. Po zimie przechodzonej w dżinsach i swetrach z radością wystroiłam się wczoraj w wydobytą z paczek spódnicę i kolorowy szal. Tak "odpindrzona" odwiedziłam wczoraj koleżankę, z którą przeszłam się po mieście. Czułam się atrakcyjna dla siebie i wiosenna na wiosnę :)
Moją wiosenną radość zmąciła... kolejna śmierć. Coraz więcej tych śmierci... Trzeba się będzie chyba przyzwyczaić...
Już od dawna mam nawyk zerkania na tzw. klepsydry. W małym mieście zna się wiele osób... Wczoraj rzuciło mi się w oczy znajome nazwisko, raczej rzadkie w naszym mieście. Przeprowadziłam "wywiad" i okazało się, że to koleżanka straciła matkę. Koleżanki nie widziałam już od dawna, każdą z nas pochłonęło tzw. własne życie. Od dłuższego czasu nosiłam się z zamiarem odnowienia kontaktu. Będzie smutna okazja.

wtorek, 23 kwietnia 2019

Wyciszyć się

Patrzę sobie na te moje zapiski i sama sobie mam chęć dać w ucho za ględzenie. Niektóre wynurzenia chyba jednak bardziej niż do publikowania, nadają się do szuflady. Dużo myślę, przeżywam, analizuję i to się odzwierciedla. Mam pewne wnioski odnośnie niektórych swoich przeżyć i emocji, ale może lepiej poczekać, aż się "uleżą", aż się uspokoję i wyciszę.
W ramach wyciszania skopię chyba wreszcie ten mój ogródek :) Przynajmniej spróbuję.

poniedziałek, 22 kwietnia 2019

Wiekopomne cukiernicze arcydzieło

Och, nakwękałam się wczoraj, aż mi wstyd. Byłam wściekła, bo nie udały mi się świąteczne wypieki i w ogóle nie cierpię świątecznych przygotowań. Nie cierpię i już. Nie cierpię tego wewnętrznego przymusu, który sama na sobie wywieram, niestety. Bo przecież duża jestem i nic nie muszę. I jak mała dziewczynka co roku przed świętami mam ochotę tupnąć nożką, buntowniczo oznajmiając, że w tym roku świąt nie urządzam, rzucam wszystko i jadę w Bieszczady (swoją drogą - a czemużby nie?).
Mam jakiś niepojęty i potężny kompleks.
Humor poprawił mi się dopiero, gdy zabrałam się do ozdabiania świątecznego mazurka - oczywiście w Wielką Niedzielę po południu, bo po co wcześniej, kiedy robią to normalni ludzie? Pierwotnym zamiarem był napis "Alleluja" z czekoladowych zakupionych w tym wzniosłym celu literek. Nie wzięłam jednak pod uwagę, że na tle brązowej polewy z masy kajmakowej, napis nie będzie wyraźny, więc sypnęłam najpierw wiórków kokosowych. Nie ma mocy, by Marta wykonała taką manualną pracę równo i precyzyjnie. Masa była cała w góry i doliny, wiórki tworzyły malownicze zaspy i prześwity, ale grunt, że powstało tło dla czekoladowych czcionek. Powstał napis w kształcie łuku, prezentował się jednak jakoś ubogo. Należało mazurek wzbogacić. A więc chmurki nad napisem - tylko z czego? No, ale ma się wszak fantazję: połamałam kilka literek i cyferek, a następnie połączyłam "brzuszki" w zgrabne (hmmm...?) obłoczki. Wygięte niczym Łuk Triumfalny "Alleluja" aż się prosiło, by coś pod łukiem zamieścić, powstał przeto kwiatuszek - trochę "kwadratowy", ciut kanciasty, ale jako żywo - kwiatuszek.
Takie oto przerażające dzieło zastali chłopcy, mój syn i jego stryjeczny brat-rówieśnik, którzy wielkanocny poranek i przedpołudnie spędzili u rodziny Miśkowego ojca. Gęsto się usprawiedliwiając, że święta mam w tym roku "słabe", następnie zaproponowałam kuzynowi syna poczęstunek:
- Zjesz trochę mazurka?
- Nie.
- Dlaczego? Nie jest taki zły. Zobacz, Misiek żyje, a zjadł.
Tu zabrał głos mój syn:
- Ja mam więcej tkanki.

Tak mnie rozbawiła ta konkluzja i własne artystyczne talenta, że już do końca dnia chichotałam za każdym razem, gdy wspomniałam swoje wiekopomne arcydzieło sztuki cukierniczej. Zrobiłam fotkę, ale póki nie mam dostępu do komputera, nie mogę wstawić jej na blog.

A na koniec refleksja godna certyfikowanych psychoterapeutów: wszystko, ale to wszystko jest kwestią naszego spojrzenia. Ciasto jest tylko ciastem, święta są "tylko" świętami.

Wszystko przez te "historie", które same sobie opowiadamy, prawda, 7 Wiatrów?

niedziela, 21 kwietnia 2019

Post może głupi, ale szczery (do bólu!)

Im jestem starsza, tym mniejszą mam ochotę oszukiwać samą siebie i odgrywać jakieś przedstawienia dla bliźnich.
Na przykład spektal pod tytułem: "Ach, jak cudowne są święta!".
Nie, nie twierdzę, że są czymś negatywnym, ale uczciwie przyznam: nie przepadam. Wolę skromnie, spokojnie celebrować codzienność. Robić sobie, gdy mi przyjdzie ochota, małe prywatne święto z pitej rano kawy.
Sama sobie powtarzam, że to głupota, że już małą dziewczynką nie jestem, ale utkwił we mnie z wielką mocą przekaz z rodzinnego domu. Zresztą, nie tylko z domu, uważam, że zagadnienie jest wręcz socjologiczne. Wprawdzie moja mama nie jest osobą poddającą się presji otoczenia, jestem pełna uznania dla jej niezależności i tzw. charakteru, ale jej zapędy perfekcjonistyczne i temperament nieźle kiedyś dały mi w kość.
Otóż wartość kobiety, matki, żony mierzy się lśniącym mieszkaniem, dziećmi "zapiętymi na ostatni guzik" (koniecznie muszą chodzić na zajęcia dodatkowe, aby można się było nimi pochwalić na rodzinnych spotkaniach!). Znam przypadki, gdy jedna kobieta chcąc obrazić drugą, wypomina jej bałagan czy brud w mieszkaniu. Znam te gorączkowe tłumaczenia kobiet, gdy wpadam z niezapowiedzianą wizytą: "Och, u mnie taki dzisiaj bałagan!". W większości zresztą przypadków bałagan widzi tylko pani domu.
Nie-na-wi-dzę tego! Nienawidzę do tego stopnia, że aż staję się śmieszna... i zła na siebie.
Bo oczywiście najpierw jest dziki opór i odkładanie wszystkiego na ostatnią chwilę. Potem zryw, bo jednak przeszkadza mi nieumyte okno, a i jeść na święta coś trzeba. No i dziecko się ma, niech poczuje, że te dni różnią się od innych. I miotam się po mieszkaniu zła na cały świat i siebie, dokańczam w pośpiechu robotę, a i tak zawsze coś zostaje niezrobione. A tak lubię poczucie, że zrobiłam wszystko jak należy, że mogę sobie już spokojnie usiąść i niczym się nie martwić.
Gdy jeszcze żyłam w pełnej rodzinie, wszystkie te prace, przygotowania jakoś się rozkładały na dwoje, czułam się raźniej, chciało mi się dla kogoś, a to "dla kogoś" było też dla siebie. Teraz najchętniej zignorowałabym tę całą Wielkanoc.
Okropna jestem, co?
Wczoraj postanowiłam, że jednak upiekę wielkanocną babkę. Drożdzową, taką z kulinarnymi ambicjami. W końcu w nowym mieszkaniu ma się nowy porządny piekarnik.
Przepraszam, za mocno kolokwialne wyrażenie - dupa wyszła, a nie babka!!! Nigdy chyba się tak nie naklęłam, jak w tę Wielką Sobotę. Wściekła jak osa, machnęłam ręka na żurek, który jeszcze był "w lesie", i stwierdziłam, że skoro syn na śniadanie wybiera się do rodziny swojego ojca (dzieje się tak często za moim przyzwoleniem), to ja żurek chromolę, ugotuję go dzisiaj rano.
...No, to idę ten cholerny żurek nastawić.

piątek, 19 kwietnia 2019

Pokrętna logika czyli grunt to wyjść na swoje

7 Wiatrów swoim komentarzem pod postem o porozwodowych związkach przypomniała mi zdarzenie z własnego życia. Drobny, ale dość charakterystyczny epizod.
Mam koleżankę. Ta koleżanka ma dziś porozwodowego partnera, ale zanim to się stało, on podkochiwał się w niej kilka lat. Ona jednak nie podzielała jego uczuć, darzyła go tylko koleżeńską sympatią. Wobec tego on spróbował szczęścia jeszcze z inną kobietą, ale szybko okazało się to pomyłką wynikłą chyba z jego desperacji, a jej - wyrachowania. Kolega nieźle zarabia, a ona samotnie wychowywała niedomagające dziecko... On niejednokrotnie dawał wyraz swojej nieakceptacji samotności, nie znosił jej dobrze, wiem, że przez pewien czas nawet topił zgryzoty w alkoholu. Na szczęście opamiętał się.
Po rozstaniu z "wyrachowaną" zajął się swoimi sprawami, pracą... Dopiero po kilku miesiącach, gdy gościłam koleżankę (tę, która nas poznała i w której się kochał) u siebie, przypadkiem nawiązałyśmy rozmowę z nim na Facebooku. Od słowa do słowa umówiliśmy się małą imprezkę w moim mieszkaniu. Były drinki z coca-colą, upieczone przeze mnie ciasto fasolowe (pyyycha!). Było wesoło i przyjaźnie. Każde z nas mocno poczuło, jak ważna jest przyjaźń i wspólne cieszenie się życiem, jakie to pomocne, gdy nie wszystko układa się tak, jakbyśmy sobie życzyli, gdy toczą się kłody pod nogi. Postanowiliśmy częściej się spotykać, umówiliśmy się na pierwszą miejską imprezę w nadchodzącym nowym sezonie.
Tymczasem koleżance trafiła się okazja pracy zagranicą. Skorzystała z szansy, wyjechała. Koledze zostałam tylko ja. I wtedy zaczął swoje "podchody", które szybko podchodami być przestały, a zmieniły się w konkretne komunikaty. Zbyt konkretne...
Nie będę tu streszczać, bo nadal się przyjaźnimy (ostatecznie nie jest to zły człowiek, a ponieważ jest dziś z moją koleżanką, widuję go często), ale poczułam się osaczona i atakowana. Zaczęły się nagabywania o treści seksualnej. Choć nie jestem przesadnie skromna ani nieśmiała, było to dla mnie mocno niekomfortowe. Zaskoczona byłam widząc zupełnie innego człowieka niż znałam dotychczas. Bo dotychczas był to kulturalny, bardzo uprzejmy i grzeczny pan.
Brakowało mi pewności siebie, by szybko i stanowczo to ukrócić, ale w końcu kolega widząc moje reakcje sam się zreflektował.
No, ale ja przecież nie o tym chciałam opowiedzieć... Do rzeczy!
Pan swego czasu przedstawił mi nader frapującą teorię.
Otóż proponując mi związek, spotkania, zaznaczył że jest wierzący i nie może ponownie związać się z kobietą. Nie może ze mną zamieszkać, gdyż podobno radził się księdza, z którego wypowiedzi wynikało, że małżeństwstwa i związki po rozwodacych sa grzechem, natomiast dopuszcza się spotkania, odwiedziny spędzanie czasu razem. Dziwnym trafem, zacny księżulo nie uściślił, jaki charakter mogą mieć owe spotkania. Wygodnie przecież przemilczeć i zostawić pole do interpretacji. A interpretacji kolega dokonał sprytnej... i równie wygodnej. Otóż spotkania dopuszczały seks. Skoro nie dzieje się to w pozamałżeńskim ZWIĄZKU - toż to nie grzech!
Nie wiem, doprawdy, jak to nazwać. Idiotyzm? Kretynizm? Robienie z ludzi debili, bo przecież nie liczenie na ich naiwność? A może jednak niektórzy są aż tak naiwni i bezmyślni? Tylko czy na pewno z ich "ilorazem" wszystko w porządku?
Poraża mnie rozmiar tej obłudy.
A kolega - cóż... Bardzo szybko wyszło szydło z worka. Liczył na zaspokojenie swoich męskich zachcianek. Jakoś tam się mu podobałam, widziałam to w czasie koleżeńskich spotkań, zwrócił na mnie uwagę. Przyciągnęłam go radością życia, której wtedy mi nie brakowało. Nie byłam jednak dla niego nikim wyjątkowym ani szczególnie ważnym - miałam okazję to porównać obserwując jego relację z naszą wspólną koleżanką. Dla niej zawsze miał czas, nigdy nie był zbyt zmęczony czy chory, aby odebrać od niej telefon, ewidentnie go do niej ciągneło. Dopiął w końcu swego, są razem. Mnie przeprosił za swoje co najmniej niesmaczne zachowanie (daruję sobie opisy, ale nawet znajomi mężczyźni zareagowali dezaprobatą, gdy im to przytoczyłam.
Może trochę za bardzo się rozgadałam, folgując swojemu zamiłowaniu do gawędzenia. Cały ten post mogłabym zamknąć w kilku zdaniach.
Mianowicie jestem pełna "podziwu", jak dowolnie można sobie naginać rzeczywistość do teorii i teorię do faktów. Jak okrężną drogą, owijając w bawełnę bogobojności i przestrzegania przykazań, można jednak wyjść na swoje
Ech, jak już miałabym grzeszyć, to uczciwie.

Przeczytałam książkę! :D

W dwa popołudnia połknęłam podprowadzoną z biblioteki książkę. Podprowadzoną, ponieważ nie przeszła jeszcze przez biblioteczne formalności takie jak katalogowanie i ewidencja. Ma się te dojścia ;)
Książka nosi tytuł "Przemytnicy życia", autorem jest Bernad Konrad Świerczyński. Skromna to lektura, nieobszerna, ale moim zdaniem bardzo dobra. Lubię taką mocną, konkretną narrację. Lubię autentyczność, a więc wspomnienia i pamiętniki, a właśnie zapisem przeżyć wojennych są "Przemytnicy...".
Autor miał genialne "ucho" do warszawskiego slangu, języka stołecznych cwaniaczków, bazarowych handlarzy, drobnych przedsiębiorców, tudzież i tzw. półświatka. Przedwojenny Kercelak ożywa w jego wspomnieniach, mieni się barwami. Ze smakiem przyswoiłam sobie takie powiedzonka jak "z lotu tak zwanego ptaka". Nie ma w tej książce zbędnej gadaniny, za siebie mówią fakty i dialogi.
Świerczyński przyznał sam, że pisał swoje wspomnienia z respektem, obawiając się spłycić temat, sprowadzając go do poziomu powieści przygodowej, bo były to chwile pełne napięcia i dramatyzmu. Razem z bohaterami książki wstrzymywałam oddech, gdy spuszczali się po specjalnie skonstruowanej linie z piątego piętra kamienicy przy murze getta, parskałam śmiechem z ich "fasoniastych" powiedzeń, z podziwem kręciłam głową, gdy w ciemnościach smarowali twarze sadzą, by być mniej widoczni.    Wrażenie zrobiło na mnie pożegnanie autora ze Stefanem, który wyrusza do Treblinki, gdzie prawdopodobnie odjechał jego przyjaciel: "Podał mi rękę, jeszcze raz powiedział 'trzymaj się'. I nikt go więcej nigdy nie widział. To był naprawdę mocny facet. I dobry Polak.
Taka literatura - fakty mówiące za siebie, niepotrzebujące komentarzy najbardziej do mnie przemawia. Jakoś nie mogę się przekonać do czytadeł w stylu "Chłopca w pasiastej piżamie", którego owszem, czytałam, czy "Tatuażysty z Auschwitz", po którego jakoś sięgać nie mam ochoty (podobno powstał na kanwie prawdziwych zdarzeń, ale boję się ckliwej romantycznej i mało prawdziwej historyjki).
Z racji swojej czytelniczej niemocy, na którą niedawno się uskarżałam, czuję dużą satysfakcję z tej niepozbawionej ambicji lektury. Czuję się zdrowsza, choć może głupio to brzmi w związku z tym, co o książce i jej treści napisałam.



czwartek, 18 kwietnia 2019

Okołowielkanocne rozważania

Tak zwana administracyjna w pracy wyliczyła, że bieżącego roku wykorzystałam raptem trzy dni urlopu, więc stwierdziłam, że jeszcze dwa wielkiej róznicy nie zrobią i oto znowu jestem na urlopie. Chcę się spokojnie i bez nerwów przygotować do świąt, podelektować się trochę niechodzeniem do pracy i domem.
O przygotowaniach świątecznych, między innymi o spowiedzi rozmawiały wczoraj moje współpracownice.
G. wyspowiadała się już w poniedziałek, co skwitowałam kpiarsko: "Tak wcześnie? Opłaci ci się? Do Wielkiejnocy jeszcze daleko, zdążysz znowu nagrzeszyć". "Spoko, Marta, na wszelki wypadek nie będę z tobą rozmawiać" - zripostowała K.. Nie pozostając dłużna odpaliłam, że niezmiernie jestem z tego zadowolona, a na koniec zgodnie roześmiałyśmy się wszystkie w pokoju.

Tak sobie przy okazji rozmyślam...

Po ślubie uległam nieco namowom męża i zbliżyłam się do kościoła, z którym właściwie przez całe życie więź miałam luźną. Rodzice praktykowali, ale niesystematycznie, trochę im się chyba nie chciało, trochę chyba nie byli przekonani - zdaje się, że przejęłam tę postawę.

Zdarzyło się więc w małżeństwie ze dwa razy wyspowiadać, przystąpić do komunii, ale poczułam szybko, że to jednak nie moja "bajka", czułam się nieautentyczna. Ponieważ jednak obiecałam wychować syna po katolicku, nie chciałam dziecku mącić w głowie, a nie są mi też obce wartości tej religii (w końcu większość ma charakter uniwersalny), prowadzałam syna na msze, rozmawiałam z nim o Bogu, którego przecież nie odrzuciłam. Mój syn przystąpił do pierwszej komunii, postanowiłam też, że przystąpi do bierzmowania. A potem daję sobie i jemu spokój.
Sama lubię wstąpić do świątyni, chętnie słucham kazań dominikanów z naszego miasta, bo mówią mądrze i nie mieszają w to polityki, lubię atmosferę katolickich uroczystości. Zdarza mi się modlić i to nie tylko własnymi słowami. Skoro tak zachłystujemy się wschodnią medytacją, praktyką jogi i czego tam jeszcze, to dlaczego nie uznać wartości modlitwy?
Nie ma jednak we mnie zgody na ujmowanie wiary i światopoglądu w ciasne ramki schematów. Bóg to dla mnie zbyt szerokie pojęcie, by usiłować określić, nazwać i opisać wszystko, co z Nim związane. Dla mnie niezbite przekonanie, że jest tak czy siak, to brak pokory wobec tego, co niepojęte, wobec Niego. Pewna jestem tylko, że chcę żyć uczciwie, nie krzywdząc innych, realizując przykazanie miłości bliźniego.

***
Wśród swoich przyjaciół mam A. i Z. i to właśnie oni zainspirowali mnie do napisania dzisiejszego postu.
Oboje są nie pierwszej młodości (starsi ode mnie o prawie 10 lat), oboje po rozwodach
Oboje ze środowisk tradycyjnie religijnych, dziś mają rozterki, bo przecież kościół związków po rozwodach nie uznaje, w świetle jego nauk A. i Z. wciąż są związani poprzednimi małżeństwami.
Nie zamierzam ich bezkrytycznie bronić, stawiać ich w roli ofiar niegodziwych współmałżonków, ale faktem jest, że koleżanki mąż był typem obłudnego katolika, znęcał się psychicznie nad synem, natomiast była żona kolegi zdradziła go z innym, otarła się o kłopoty z prawem, wnioskuję też z opowieści, że intelektualnie niedomagała. No, cóż... młodzi byli, dokonali złych wyborów...
I teraz, mądrzejsi o doświadczenia, spotkali się na swojej ścieżce. Postanowili pójść razem przez życie. Darzą się szacunkiem, dbają o siebie nawzajem - mój Boże, cóż w tym nagannego? Nie, nie mogę się pogodzić z tym, że uchodzi to za grzech. I nie godzę się.
Aktualnie jestem sama, ale gdybym znalazła się w podobnej sytuacji, ustaliłabym priorytety i wartości. Na czym naprawdę mi zależy? Czego chcę?
Wybrałabym związek i realizowanie miłości bliźniego w ten wyjątkowy sposób. Wybrałabym "egoistyczne" osobiste szczęście. Wybrałabym uszczęśliwianie wybranego, wyróżnionego spośród innych człowieka. A Ty mnie, Boże, sądź, biorę odpowiedzialność.
Wierzę, że jeśli Bóg istnieje, to jest mądry i sprawiedliwy.

piątek, 12 kwietnia 2019

Smutek przemijania

W pochmurny dzień,
Gdy szary cień
Przesłoni barwy świata nam,
Odezwij się, przywołaj mnie,
Tak bardzo nie chcę zostać sam


Nigdy się w tę piosenkę nie wsłuchiwałam, ale dobrze pamiętam, jakimi słowami się rozpoczynała. Dziś sobie ją odsłuchałam na Youtube i stwierdziłam, że wiele mówi o życiu, o ludzkich emocjach i potrzebach.
Dziś właśnie taki dzień zagląda mi do salonu. Ma urok z pewnością, ale nie zawsze się ten urok odczuwa.
Dziś dopada mnie melancholia jak w przytoczonej piosence. Czuję się samotna, choć zza ściany dobiega głos syna ochoczo konwersującego z jakimś kolegą czy kuzynem przez internet.
Podobno żałoba wraca falami, odchodzi i przychodzi, a mnie chyba dopada jakas odroczona jej forma. Nie tyle za byłym małżonkiem, ile za straconym życiem rodzinnym, wypełnionym ludźmi domem, obecnością bliskich. Raptem jedna osoba więcej towarzyszyła mi pod jednym dachem, a jednak jest różnica. Nie zaprzeczam bólom, smutkom i złościom przeżytym w małżeństwie - w końcu nie bez powodu się z niego "wypisałam" - ale były i chwile pogodne, ciepłe, dobre.
Teraz mi pusto. Dlaczego, na litość boską, skoro już sześć lat prowadzę samodzielne życie? Dlaczego dopiero teraz?
Czyżby żyjący i obecny w moim życiu mimo separacji mąż jednak nie dał mi w pełni odczuć zakończenia relacji? Czyżby utarczki z nim chroniły mnie przed spotkaniem oko w oko z samotnością? Coś skończyło się definitywnie. Niby święty spokój, a jednak i przykro.

Zajrzałam kiedyś na swój pierwszy blog. Ileż tam domowego, rodzinnego życia. Pierwsze kroki Misia, jego powiedzonka, jakieś przygody z mężem, pieczenie ciasta, gotowanie wieczorami, spacery za rękę z maluchem. Były, nie wrócą...
Nie, to nie żal po mężu (skądinąd z bólem wspominam jego widok w szpitalu).
To smutek przemijania.

czwartek, 11 kwietnia 2019

Nie zazdrość, Marto.

Uczy mnie życie spokoju i dystansu. Dziś odebrałam kolejną lekcję, a raczej powtórkę materiału.
Po pracy spotkałam się z koleżanką (o uroku życia singla i decydowania o swoim czasie! o radości bycia matką nastolatka, którego można już zostawić dłużej samego!).  Aby podtrzymać pogawędkę, zapytałam, co słychać u jej "chłopaka", a ona mi na to: "Właśnie się rozstajemy". Opadła mi przysłowiowa szczęka.
Koleżanka jest piękną kobietą i na brak adoratorów nigdy nie narzekała. Jest jednocześnie kobietą dość wybredną i wymagającą. Przeżyła kilka związków, które okazywały się nieudane. Ten kolejny wydawał się nareszcie strzałem w dziesiątkę. Zaczął się spokojnie, rozsądnie, kulturalnie. Pan ujął S. swoją dobrocią. My, jej znajomi i przyjaciele polubiliśmy go i mieliśmy o nim jak najlepsze zdanie. Facet na poziomie, sympatyczny - po prostu w porządku. A jednak... Poszło o sprawy dla koleżanki ważne, ale nie plotkami chcę zajmować się na blogu, więc mniejsza o to.
Tak sobie teraz rozmyślam, że nie warto niczego nikomu zazdrościć - a zdarzało mi się, bo przecież to, że cieszę się życiem takim, jakie mam, nie znaczy, że nie mam marzeń o miłości. Myślałam czasem, że taka S. ze swoją urodą ma łatwiej w życiu niż ja, bo na mnie nie zerknie ani pierwszy, ani drugi, ale może dopiero dziesiąty.
Jakie to złudzenia! Po pierwsze, gdy tak przeanalizuję, co mnie w ostatnich latach spotkało, stwierdzam, że jednak zerkają, a po drugie - kto wie, czy Pan Bóg w swojej mądrości nie chroni mnie przed niepotrzebnym bólem. Może strata bywa zyskiem?

środa, 10 kwietnia 2019

Czegoś brak, czegoś chcę...

Tak w ogóle to mam poczucie, że kończy się w moim życiu jakiś etap, natomiast nie odnalazłam jeszcze swojego nowego miejsca. Tak mi jakoś często pusto i nijako, choć się przed tym bronię. Pod wpływem uczucia pustki wróciłam do pisania bloga, ale to nie wystarczy.
Chodzi mi po głowie, by znaleźć sobie jakieś frapujące i pożyteczne zajęcie. Mam pewien pomysł, ale nie pochwalę się nim, póki nie wprowadzę go w czyn. Nie chcę składać pustych obietnic.
Irytuje i nudzi mnie praca zawodowa. Tkwię w tym samym miejscu już 20 lat (w maju będzie rocznica), nie przepadam za moim zakresem czynności, choć staram się doceniać możliwości, jakie daje mi praca, a więc dostęp do książek, możliwość uczestniczenia w wydarzeniach kulturalnych, sam fakt, że mam źródło utrzymania, że nie haruję jak wół za najpodlejsze pieniądze. Praca jest jednak niesłychanie monotonna i nudna, co mnie irytuje i męczy. Trzymam się jej z rozsądku, ale mocno, mocno chodzi mi po głowie choćby tylko dla fanaberii nauczyć się czegoś nowego, odbyć jakiś ciekawy kurs, przynajmniej przymierzyć się po godzinach do jakiegoś innego zajęcia. Jeśli coś się z tych moich rozmyślań wyklaruje, pochwalę się. To właśnie ten wspomniany wyżej "pewien pomysł".
Mój syn jest już nastolatkiem ze swoimi młodzieżowymi sprawami, zainteresowaniami, gronem kolegów. Nie wymaga już mojej nieustannej obecności, co z jednej strony daje mi więcej wolnego czasu i przestrzeni, a z drugiej - konieczność przystosowania się do zmian, zapełnienia "wolnego" miejsca.
I tak mi jakoś... dziwnie, nieswojo. Nawet nie mogę powiedzieć, że źle, to nie o to chodzi. Ale czegoś brak. Czegoś chcę i nie wiem, o co mi chodzi. Myślę, że z czasem wyklaruje mi się pomysł na siebie i życie.
Niektórzy przed takimi stanami uciekają w związki, ale nie chcę związku tylko po to, by zapomnieć o "bólu istnienia". Aczkolwiek przyznaję, przytulić się i zagadać do bliskiej osoby to czasem lek na całe zło. Ale po pierwsze widzę wartość w tym, że mogę zmierzyć się z sobą, a po drugie - nie dostaje się takich rzeczy na zawołanie.

O zgrozo!

Mignął mi gdzieś w internecie tytuł: "Internet zabił mi książki" - o zgrozo, chyba i ja mogę się pod tym podpisać. Bardzo, bardzo jestem z tego niezadowolona.
Zawsze byłam "molem", choć niekoniecznie sięgam po tzw. kanon i wiele dzieł literatury klasycznej, wciąż jeszcze przede mną. Ostatnich kilka lat to istna czytelnicza pustynia - w porównaniu do tego, ile czytałam wcześniej.
Sądziłam, że to efekt trudnych przeżyć, emocji. Ale przecież czytam codziennie, tylko miejsce książek zajął internet, czasem jakiś artykuł w gazecie, ale rzadko ambitny. Trudno mi się skoncetrować dłużej na lekturze, myśli gdzieś dryfują, rozpraszam się.
We wspomnianym artykule wyczytałam, że nawet w niewielkich dawkach internet wywołuje zmiany w mózgu, przyzwyczaja go do innego funkcjonowania, przyswajania wielu powierzchownych informacji. A ja tego internetu mam w nadmiarze, bo i w pracy jest dostępny, choć tu oczywiście mocno się trzeba ograniczać (ale bądźmy szczerzy - kto nie zagląda?), i w domu od kilku lat jestem "podłączona".
Gdy mieszkałam z mężem i synem, nie miałam zbyt wiele czasu na wirtualne pasje czy rozrywki, ale gdy zostałam w domu sama jak palec, ból i pustkę koiłam w internecie. Pisałam blog, czytałam interesujące mnie artykuły (skądinąd wiele bardzo pożytecznych), wdawałam się w internetowe rozmowy. Miałam dwuletni epizod na forum, gdzie pisały rozwiedzione, samotne kobiety. To wszystko bardzo wciągało, ale książki wyraźnie poszły w odstawkę. I niestety, niełatwo mi teraz do nich wrócić. Próbuję, walczę, od czasu do czasu coś "łyknę", ale to zupełnie nie to samo, co kiedyś. Kiedyś, nawet gdy Miś był mały i niezmiernie absorbujący, wykradałam na lekturę chwile przy kawie lub w czasie jego drzemek.
Do pewnego momentu niezbyt się tym przejmowałam, stwierdziłam, że grut, iż w ogóle coś się czyta. Po jakimś czasie jednak zauważyłam, że nawet gdy chcę poznać jakąś książkę, trudno mi się na niej skoncetrować. Łudziłam się, że apetyt na literaturę wróci, gdy uspokoją się okołorozwodowe emocje, gdy dojdę do siebie. Ale już od kilku lat tak dochodzę i dochodzę...
Trzeba sobie chyba dla własnego dobra - psychicznego oraz intelektualnego - ograniczyć internet na rzecz staromodnych lektur. Będzie to dość trudne, bo przyzwyczajenie robi swoje, ale zauważam też, że wiele tematów w "necie" już wyczerpałam, wykruszyło się grono rozmówców, bo ileż można pisać o tym samym. Chyba rzeczywistość "analogowa" sama dopomina się o swoje. Najwyższy, ale to najwyższy czas.

wtorek, 9 kwietnia 2019

Odreagowanie

Szybciutko wpadam, dla odreagowania, bo czekają obowiązki.
Dopada mnie co jakiś czas zniżka formy i nastroju. Jestem zmęczona, zniechęcona i bardzo z siebie niezadowolona za taki stan rzeczy. Mam ten problem od lat ; huśtawki nastrojów to moje drugie imię.
Poddaję się samoobserwacji i łączę pewne fakty w związek przyczynowo-skutkowy.
Na pewno winna jest moja zaburzona neurologia. "Trochę" się chorowało, choruje i będzie chorować do końca życia. Niestety, trzeba dźwigać ten krzyż.
Z pewnością nie bez znaczenia jest pogoda. Nieraz zauważyłam, że zmianom towarzyszy moje gorsze samopoczucie. Nic dziwnego, skoro nawet zdrowym potrafi doskwierać.
No i nie jestem pewna, ale chyba również ten słynny wpływ kobiecych hormonalnych zawirowań, który w młodszych latach był dla mnie raczej abstrakcją.
Gdy to się wszystko skumuluje, gdy dojdą jeszcze jakieś zewnętrzne stresy - przepis na doła gotowy.
Podobno wiele osób tak ma, a jednak spotykam się z mało wyrozumiałymi reakcjami, gdy pozwolę sobie na ujawnienie swoich słabości. "No wiesz, ja w twoim wieku...", "Ty to jakoś esktremalnie podchodzisz do życia", "Coś ty taka depresyjna?" - szlag, za przeproszeniem mnie trafia, gdy słysze takie komentarze, a naprawdę nie zawsze mam siłę ukrywać swoje gorsze moment, udawać, że wszystko jest w porządku. Już samo wypowiedzenie tego, że mi źle i smutno, i ogólnie do niczego, pomaga zrzucić z siebie ciężar, który czasem odczuwam wręcz fizycznie. Staram się nie zamęczać otoczenia, ale czasem trudno mi z samą sobą wytrzymać.
Więc pomarudzę sobie na blogu - a kto bogatemu zabroni? ;)

poniedziałek, 8 kwietnia 2019

Poranne paplanko

Poniedziałkowy poranek.
Znowu jestem na urlopie, bo syn ma zaległe szczepienie. Przy okazji też ogarnę kilka swoich spraw. No i jakieś ubranie trzeba Młodemu sprawić, bo dawno nie odnawiałam jego garderoby, a rośnie mi facet jak na drożdżach.
Nawet się dobrze składa, że jest ten strajk nauczycieli...
Pozwolę mu jeszcze trochę pospać, póki raczę się poranną kawą.
Nie mam właściwie nic ważnego ani doniosłego do napisania, ale lubię ot, tak po prostu utrwalić chwilę.
Dziś pierwsza od zimy noc bez palenia w piecu. Od dłuższego czasu już nie opalam w ciągu dnia, ale nocą obawiałam się spadku temperatury, więc przed spaniem stosowałam jednorazowe "przepalanie". Pakowałam do pieca tyle brykietu, ile wlazło i gdy budziłam się rano, piec był jeszcze ciepły. Wczoraj wieczorem postanowiłam sprawdzić, jak się będzie spało bez rozpalania. I nie zmarzliśmy!
Z wiosną pora zabrać się do ogródkowej roboty. W słoiczku ukorzenia się mięta od sąsiadki, w planach mam jeszcze ukochaną bazylię, koperek i koniecznie, koniecznie rządek maciejki. Chcę żeby mi tak pachniała wieczorami jak w dzieciństwie u Mamy. Marzył się jakiś ozdobny krzaczek przyciągający motyle, ale działeczka jest na to za mała. Kawał ziemi za oknem jest poszatkowany na kawałki, z których każdy ma swojego użytkownika. Wczoraj przez salonowe okno przyglądałam się, jak sąsiad skopuje ziemię - mam już lekcję poglądową, bo i ja muszę to zrobić.
Trochę jak na wsi mieszka się w tym moim miejscu i bardzo mi to odpowiada. Wychodzi się przed dom, gawędzi z sąsiadami, lada dzień zacznę przesiadywać z książkami na świeżym powietrzu. Sąsiedzi ustawili na podwórzu stoliki i ławeczki, z których pozwolili mi korzystać. Super! Zaprosi się rodzeństwo i znajomych na grilla i piwko.
Sąsiedztwo mam nieco kotrowersyjne. Ci z mojego domu są w porządku. Prości, ale uczciwi i spokojni ludzie. Natomiast w sąsiednim budynku mieszka trochę tzw. elementu. Zapędziłam się swego czasu do jednego z mieszkań, istnej meliny, bo potrzebowałam pożyczyć ładowarkę do telefonu. Podobno mieszkanka to jakaś bardzo "nieciekawa" kobieta, do której schodzi się równie nieciekawe towarzystwo. Nie dają się jednak we znaki, nie wchodzimy sobie w drogę i nie odczuwam ich sąsiedztwa. Jednego tylko wieczoru pijana w sztok kobieta wlazła mi do niezamkniętego mieszkania. Całe szczęście, że w przedpokoju nie zostawiłam wtedy torebki z pieniędzmi, co nieraz mi się zdarza. Od tamtej pory przekręcam klucz w drzwiach nawet za dnia i uczulam na to syna.
Panuje tu swoisty "mikroklimat", co nieco już wiem o międzysąsiedzkich animozjach, sąsiedzi zza ściany ostrzegali mnie, żeby zanadto się z niektórymi ludźmi nie spoufalać i raczej nie zostawiać bez opieki swoich rzeczy na podwórku. Ostrożność nigdy nie zawadzi, ale jakoś do tej pory nic przykrego mnie nie spotkało. Raz tylko ktoś pożyczył sobie kij od szczotki opartej o ścianę domu, służącej do odmiatania śniegu zimą, ale uczciwie oddał :)
Lubię to moje miejsce pomimo wszystko.
A teraz pędzę wyciągać mojego syna z łóżka, bo kawa już wypita :)

piątek, 5 kwietnia 2019

Radośnie

Słoneczny, cudny poranek.
Mój pokój, który nazywam salonem, bo takież salonowo-sypialniane funkcje pełni, tonie w słońcu. Nastraja mnie to radośnie i optymistycznie - zawsze powtarzam, że "działam" na baterie słoneczne ☺
"Salon" brzmi bardzo dumnie i bynajmniej nie kojarzy się z moją maleńką ciupką, ale za to okno ciupka ma iście salonowe, z parapetem na wysokości kolan. Wpada przez nie mnóstwo światła - uwielbiam takie słoneczne wnętrza. Marzę, by kiedyś, gdy już będę bogata (he, he, he!), urządzić sobie na nim wygodne siedzisko z poduchami.
Ech, tyle mam marzeń, że życia nie starczy - zwłaszcza z moim charakterem, któremu na imię prokrastynacja. Lubię sobie żyć powolutku i z niczym się nie spieszyć. Do szału doprowadzała mnie moja nad wyraz energiczna Mama, gdy przyjechała jesienią pomóc mi w kupnie mieszkania i chciała już teraz, natychmiast planować urządzanie oraz remonty.
Choroba i marne samopoczucie spowolniły to moje urządzanie się, ale wierzę, że z wiosną się rozkręcę i dokończę najpilniejsze sprawy. W ogóle wciąż jeszcze sporo tych spraw mam do załatwienia i właśnie z tego powodu wzięłam na dziś urlop w pracy. Czeka mnie wizyta w szpitalu, bo "przyszły" już moje wyniki badań wysyłanych gdzieś w Polskę, oraz w banku, który udzielił mi kredytu na zakup mieszkania. Zapropnowano mi zmianę warunków na bardziej dogodne, ale wiąże się to z koniecznością założenia w tymże banku swojego konta. Muszę więc je przenieść z dotychczasowego miejsca.
W międzyczasie (Aniu, jak to w końcu jest z tym "międzyczasem" - czy ta forma jest poprawna?) planuję odwiedzić sklep z zasłonami na peryferiach miasta. Przez całą zimę wisiały mi w salonie przypadkowe kotary pożyczone od siostry. Już najwyższy czas ozdobić i uprzyjemnić sobie to salonowe życie.
Wszystkie te zacne przybytki objadę na ukochanym rowerze!

Radosne wieczorne postscriptum
Melduję: mam zasłony! Szkoda, że nie mogę teraz zamieścić fotografii. Kosztowały przystępnie, a kolorystyką "grają" z moją szarą, narożną kanapą i niebieskoszarymi ścianami. Takie ściany zastałam w mieszkaniu i zaakceptowałam je bez większych zastrzeżeń. Może kiedyś "pójdę" w beże i rudości, bo ogromnie lubię barwy jesieni, ale niebieskie też są w moim guście, są kojące, przywodzą na myśl morze i wakacje.
Łykam pomału mieszkaniowego bakcyla ; dotychczas żyłam w permanetnej prowizorce. W kolejnych wynajmowanych mieszkaniach nie chciało się nic robić, bo towarzyszyło temu poczucie tymczasowości. Wreszcie, wreszcie mam nadzieję na stałą życiową przystań. Aczkolwiek uczy mnie wciąż życie, że nie ma w nim nic na pewno i jak to mówią - człowiek planuje, a Bóg plany krzyżuje.
Jednak trochę planuję, trochę marzę.
Zasłony już mam, teraz chyba udam się do jakiegoś stolarza i poproszę o etażerkę na mój dość pokaźny księgozbiór.
Coraz bardziej czuję się "u siebie". Mam swój sznurek do wieszania prania na podwórku, swoje miejsce, gdzie parkuję rower i gdzie stoi pniaczek do siedzenia przed domem (miał być do rąbania szczapek drewna, ale palę tzw. brykietem). Mam swoją kanapę i sławetny stolik z  wygiętą nóżką, której koniec wystaje poza blat. Szalenie intrygowało pewną moją koleżankę, do czego też potrzebny mi ten "bolec", więc dla zademonstrowania jego możliwości zawiesiłam na nim but :)
Mam więc swój dom, mam rower, dwa koty i syna - może niekoniecznie w tej kolejności. Jestem szczęśliwa.
W niedalekich planach mam jeszcze ogródek ziołowy, a w najbliższych, jutrzejszych eleganckie buty za 10 zł. Na płaskim obcasie, z ozdobnymi suwakami, będą dobrze wyglądać do spodni. Wypatrzyłam je dzisiaj w szmateksie, ale zamykali już sklep, a chciałabym je zmierzyć i przejrzeć się w lustrze, a nie kupować kota w worku.
Jutro z rana rowerek w ruch, bo szmateks jest daleko.
Ach, jak się dzisiaj cieszę... że się cieszę, że mam czym!

środa, 3 kwietnia 2019

Wspólne niedzielne pedałowanie

Dziś nie bardzo mam czas rozsiadać się przed monitorem, ale chciałabym się pochwalić minioną niedzielą.
Od kilku lat działa w naszym mieście grupa rowerzystów, którzy w sezonie skrzykują się na wspólne przejażdżki i wyprawy. Dawno chciałam się do nich przyłączyć, ale wciąż znajdowałam wymówki: a to małe dziecko, a to niesprawny sprzęt, a to znowu kłopoty zdrowotne...
Wreszcie powiedziałam sobie: "Dość! Dziecko już większe ode mnie - będzie uszczęśliwione, że stara matka pozostawiła mu wolną chatę. Zdrowie podreperowane i należy z tego korzystać, bo nie wiadomo, kiedy znowu się zepsuje. Rower w stanie całkiem przyzwoitym. Jazda!"
Całkiem sporo zebrało się amatorow dwóch kółek. Dołączyli jeszcze "kolarze" z sąsiednich miasteczek. Wiekowo - pełny przekrój, od dziewczynki młodszej od mojego syna po starszego pana J., pewnie już koło siedemdziesiątki.
Energii czerpanej z dobrego towarzystwa, słońca i ruchu wystarczy mi chyba na cały dobiegający połowy tydzień.
W drodze powrotnej zmęczenie zaczęło dawać mi się we znaki. Trudno mi było dotrzymać kroku grupie, zostawałam w tyle. Wspaniale się mną zaopiekował jakiś pan przybyły na wycieczkę z żoną. Jechał na końcu, zamykając peleton, dostosował tempo do mnie i zapewnił, że jeśli tego potrzebuję, a w każdej chwili możemy się zatrzymać i odpocząć. Na koniec obiecał odprowadzić mnie do domu, abym czuła się bezpieczniej, ale nie chcąc mu już sprawiać kłopotu (i wstydząc się trochę swojej zadyszki :) ) dałam się odprowadzić tylko kawałeczek, po czym "kazałam" mu wracać do żony.
Po drodze z panem tak się sympatycznie gawędziło, że aż straciłam koncentrację i wylądowałam w rowie, gdy nagle zachwiałam się przestraszona przez nagle mijającego mnie na wąskiej ścieżce obcego rowerzystę. Na szczęście lądowanie nie było groźne.
Ukoronowaniem tych niedzielnych atrakcji było ognisko z pieczeniem kiełbasek.
Wspaniały, dobrze wykorzystany dzień!