piątek, 6 grudnia 2019

Flow :)

Znienacka naszła mnie ochota coś tu naskrobać (raczej, biorąc pod uwagę narzędzie - nastukać). Nic wzniosłego, nic doniosłego, a jednak...
Na blogach odkryłam zapiski szafiarek: Nieco Starszej Dziewczyny, mojej krajanki z Podkarpacia, oraz Mimalissmo. Obie kobiety już nie młode kozy, a jednak udowadniają, że w każdym wieku można wyglądać przepięknie. Obie prezentują się elegancko, atrakcyjnie i wzbudzają we mnie nutę zazdrości: skąd one mają kasę na te wszystkie ciuchy??? Jednocześnie udowadniają, że to, co niegdyś wydawało mi się w ubiorze nie do przyjęcia, daje się pięknie zaaranżować, adaptować do naszych potrzeb i gustów.
Moja garderoba to często wynik przypadku, bo wiele rzeczy dostaję od rodziny i znajomych, stąd ubieram się bardzo róznie, nie trzymam się jednego stylu. Nauczyłam się, że nawet rzeczy na pozór nieciekawe można interesująco i niebanalnie wykorzystać, pomysłowo połączyć itd. Wymaga to nieco przemyśleń, inwencji, ale ta zabawa sprawia mi przyjemność (choć równie często ubieram się po prostu szybko i wygodnie). Blogi szafiarskie lubię za to, że oprócz przyjemności wizualnej dostarczają mi inspiracji i pomysłów.
Nazbierało mi się sporo tych ciuchów "ze zrzutów", więc postanowiłam ograniczyć nowe zakupy, aby mi szafa nie pękła w szwach. Od czasu do czasu jednak zapragnie człowiek czegoś konkretnego ; stwierdziłam, że potrzebuję botków z krótką cholewką, bo noszone niemal bez przerwy "trapery" nie do wszystkiego pasują, a kozaki to czasem "zbyt wiele szczęścia". Szczęśliwym trafem upolowałam wczoraj kapitalne buty na niezbyt wysokim, stabilnym obcasie, bardzo wygodne i za niewygórowaną cenę, bo w szmateksie. A buty jak nowe! Rzecz jasna, już dziś się w nie wystroiłam.
Moja "nowa znajmość", już nie taka nowa, trwa. Byłam mocno sceptyczna, ale trafiłam na wytrwałego i cierpliwego człowieka. Mam świadomość jego wad, świadoma jestem swoich, a jednak dogadujemy się, pomagamy sobie nawzajem, a tematy do rozmów nam się nie kończą. Co za pozytywna odmiana po moim raczej zamkniętym w sobie mężu. Jaki to komfort podejść, przytulić się i nie usłyszeć warknięcia: "Odejdź!".
Podobno nie mówi się o zmarłych źle, ale z byłym mężem mieliśmy odmienne potrzeby i sposób wyrażania uczuć, często się nie rozumieliśmy. Dziś, bogatsza w doświadczenia, może miałabym w sobie więcej zrozumienia i tolerancji, ale przede wszystkim uważam, że nie pasowaliśmy do siebie... Pomimo wielkiego pragnienia miłości i tęsknoty za nią.
Dziś myślę, jak cudowną rzeczą jest zwykła, najzwyklejsza normalność. Jak to dobrze wracać do domu, gdzie ktoś czeka, jak to miło czuć się nieprzyzwoicie rozpieszczoną, bo ktoś mi przygotował kolację i podał szklankę herbaty albo powiedział: "Zostaw to, ja przyniosę węgiel" (moje mieszkanie ogrzewa piec). Jak fajnie razem oglądać telewizję i przerzucać się komentarzami na temat oglądanego programu. Nie wiem, co będzie z nami dalej, nie snuję planów, ale "zaiste, cokolwiek się zdarzy, ta jedna godzina pełna była słońca" (Ezra Pound).

A na koniec dzisiejszej notki refleksja:
Wyczytałam kiedyś w "Wyrąbanym chodniku" Morcinka zdanie, że gdy czegoś nie pojmujemy, coś mąci nasz ogląd spraw, trzeba cierpliwie poczekać, aż "owe męty spłyną".
Poczułam to przy okazji dzisiejszego postu.
Tak długo narzekałam na jakąś intelektualną i twórczą niemoc, aż w końcu zupełnie niewymuszenie poczułam dawną przyjemność i satysfakcję z pisania... o niczym szczególnym przecież. Poczułam to, co mi bliskie i przyjazne (flow*? Fun? Tak o tym mówią?).
Dobrze, och jak dobrze to czuć!

*Tutaj więcej o tzw. flow

P.S. Ależ mi słońce świeci wprost w ucho! Cieeepło i rozkosznie!

wtorek, 12 listopada 2019

Listopadowe rozterki

Listopad, melancholia, smuteczki i smutaski.
Jakiś nijaki ten mój blog, wciąż czekam na przypływ weny.
Życie osobiste drgnęło niespodziewanie ; ktoś o mnie dba, dzwoni, umawia się, pomaga w zmaganiach z codziennością, ale ja zbyt wiele już przeszłam: boję się, strzygę uszami, oczami i czym się da w wyczekiwaniu na sygnał do ucieczki. Oj, nie służy to nikomu z nas. Ratuje mnie znajomość moich słabych i mocnych stron, świadomość tego, co mną kieruje wbrew mnie. Jednak huśtawki emocjonalne są silne i męczące nie tylko dla mnie.
Jestem chorą osobą, a niektóre choroby rzutują mocno na emocjonalność - zresztą ja w ogóle jestem emocjonalna i wrażliwa, choć wspieram się rozumem i autorefleksją. W codziennych, zwykłych sutuacjach radzę sobie nieźle, ale w bliskiej relacji nie sposób udawać i ukrywać swoich zmiennych stanów. Tak bardzo martwię się, że nie nadaję się do normalnego życia, że nie zasługuję na niczyją miłość, że zepsuję każdą relację i zniechęcę najlepszego nawet człowieka.

wtorek, 3 września 2019

Życiowe wybory

Nowy rok szkolny zawitał. Ósma klasa i pierwsze "poważne" życiowe wybory (w cudzysłowie, bo właściwie dlaczego tylko pragmatyczne wybory uważa się za poważne?).
Do niedawna Młody był bardzo pewny swojej życiowej decyzji: chciał kształcić się w kierunku informatyki. Od pewnego czasu dostrzegam wahanie, syn wręcz potrafi powiedzieć, że nie wie, czym się interesuje. Co gorsza, mnie też trudno to określić. Przejawia raczej skłonność do przedmiotów ścisłych, jest raczej spokojnym chłopcem, lubi sobie posiedzieć w domu, zajmując się jakimiś swoimi sprawami. Nie stroni od kolegów, ale lubi pobyć sam i nie nudzi się we własnym towarzystwie. Jest inny niż kuzyn-rówieśnik, jego przeciwieństwo. Kuzyn garnie się do ludzi, jest wszędobylski, lubi zabłysnąć. Moje dziecko wyraźnie woli być z boku. Orzekłyśmy z koleżanką, że to zdecydowanie introwertyk.
Bardzo mnie razi i budzi bunt poddawanie dzieci od najmłodszych lat presji rywalizacji i dobrych ocen. Nawet wczoraj, gdy spotkaliśmy szwagierkę, matkę wspomnianego kuzyna, i wywiązała się rozmowa o średniej szkole, zapytana o wybór kuzyna ciotka odparła, że wszystko zależy od ocen, bo to one decydują o przyjęciu do takiej, a nie innej szkoły.
Bardzo mi się to nie podoba! Już u progu młodości dzieli się dzieciaki na "lepsze i gorsze", tworzy się jakieś uczniowskie getta. Owszem, zawsze istniał w świadomości ten podział na elitarne licea i proste zawodówki, ale dziś, mam wrażenie, ten podział się zaostrza. Może jednak się mylę, myślę błędnie? Jestem jednak za tym, żeby dać każdemu szansę, bo nawet słabszy uczeń może rozwinąć skrzydła trafiwszy na sprzyjające warunki. Ja na przykład nie najlepiej czułam się w podstawówce, nie byłam też wzorową uczennicą, ale dostałam się do liceum, gdzie okazało się, że nie wypadłam kozie spod ogona. Nie mam zresztą kompleksów odnośnie wyboru szkoły, nie czuję potrzeby posyłania syna do prestiżowego liceum, by sobie i ludziom coś udowodnić. Jeśli zdobędzie praktyczny i pasjonujący go zawód, to wspaniale. Grunt, by to on był usatysfakcjonowany. Sama pamiętam, jak z zazdrością przyglądałam się własnoręcznie szytym ubraniom koleżanki-absolwentki szkoły odzieżowej, zachwycałam się pysznościami, którymi nasze biblioteczne imprezy uświetniała szkoła "spożywcza".
Wybór drogi życiowej jest trudny. Sama do dziś nieraz rozmyślam, co można było wybrać zamiast bibliotekarstwa, ile dziedzin mnie kusi i nęci. Rzadko zdarzają się tak zdecydowane osoby, o tak sprecyzowanych zainteresowaniach jak Simona Kossak na przykład, jak może ze dwie moje koleżanki, prawdziwe "pasjonatki" swoich zawodów (cudzysłów zamierzony, bo pasjonat według znawców polszczyzny to człowiek łatwo wpadający w pasję czyli wściekłość, a nie oddany swojej pasji, tj. zainteresowaniom).
Bardzo takich pasjonatów podziwiam, ale nie każdemu dane...

czwartek, 22 sierpnia 2019

Pamięci Asi

Zmarła Asia, podopieczna pewnej fundacji, z którą i ja nawiązałam kiedyś kontakt. Miałam okazję osobiście poznać Joannę - otwartą, rozmowną i pogodną, budzącą sympatię kobietę.
Chorowałyśmy na to samo, lecz jej stan był znacznie poważniejszy, a w ostatnich latach - dramatyczny (zresztą kiedy nie był dramatyczny?), rozpaczliwy.
Jej rodzice walczyli o życie córki z całych sił, stawali na głowie, dokonywali cudów przedsiębiorczości i kreatywności. Ich córka żyłaby znacznie krócej, gdyby nie ich poświecenie i walka o córkę - dla mnie bohaterska.
Tak mi żal, taka jestem bezsilna... Tak brak  mi słów, by wyrazić swoje współczucie dla rodziców.
I tak trudno nie pomyśleć o sobie, swoim chorowaniu, choć może to małoduszne...

Asi życie było już takim pasmem cierpienia... Mam nadzieję, że po drugiej stronie śmierci znalazła ukojenie, spokój i sens.

Śpij, Asiu... Odpoczywaj, kochana.


piątek, 16 sierpnia 2019

Mistrzyni zorganizowania

Skan-DAL!Tak właśnie - z akcentem na drugą sylabę w chwilach oburzenia wykrzykiwał pewien sympatyczny stażysta z mojej pracy.
Jako rasowy nocny marek pokręciłam się po domu do grubo po północy, a oczęta błękitne otworzyłam w okolicach godziny trzynastej. Wcześniej budziłam się na chwilę, po czym znowu przysypiałam niewypowiedzianie szczęśliwa, że nie muszę dziś zrywać się do pracy. Rozkoszowałam się tym do nieprzyzwoitości.
Teraz za to jestem rozmamłana i niezadowolona, bo uciekło tyle dnia, bo za chwilę ten dzień się skończy, a taki pogodny, letni, zachęcający do chwytania go pełnymi garściami.
Przecieka mi życie przez palce. Jestem niezorganizowana, nie wiem, czego chcę, tyle mam planów, tyle chęci, ale gdy przychodzi do konkretów - osiołkowi w żłoby dano!
I milion przeszkód prawdziwych oraz wyimaginowanych. Kłody pod nogi, własnoręcznie wznoszone barykady... Nie chcę wdawać się w szczegóły, bo to dawanie świadectwa własnej niekonsekwencji i niepozbierania. Fakty są jednak takie a nie inne: chciałabym żyć inaczej, trochę zmienić to swoje życie, a tkwię w miejscu. Życie płynie, wzywa - a ja śpię do południa. To takie symboliczne i symptomatyczne.

***
Zarosła mi działka wstrętnymi chwaściskami. Walczyłam z nimi, ale rosły szybciej niż byłam w stanie wytrzymać na działce w te upały. Wieczory z kolei były tak pełne komarów, że omal  nie oszalałam pracując nad odchwaszczaniem.
Zamierzałam dziś wyskoczyć do miasta po... sierp, ale że spałam do południa, zrezygnowałam z tego pomysłu. Mieszkam teraz nieco na uboczu, więc każde wyjście do miasta to niemal wyprawa, przepadam na kilka godzin. Gdy wrócę z tych rozprażonych betonów, już nic nie będzie mi się chciało robić w domu. Postanowiłam zatem zostać, umyć okna, wciąż na nowo brudzone łapkami kotów, zrobić jakieś pranie. I jutro cieszyć się wolną sobotą, wyprawą do miasta i może za miasto.
Tak lubię porę odchodzącego lata...

***
P.S. Napisałam ten post, zatwierdziłam i nagle sobie uświadomiłam przyczynę rozmamłania: a jakże, do licha, mam się czuć pełna zapału do działania, skoro z fizycznym samopoczuciem nie wszystko jest w porządku. Czasami sama nie zauważam, że kręci mi się w głowie i mdli, że śniadanie nie posłużyło i zalega w żołądku kamieniem- te uroki wieku i chorowania!
Nie chcę, naprawdę nie chcę roztkliwiać się nad sobą, wiele lat żyłam "olewając" swój stan zdrowia, nie chciałam być traktowana jak chore biedactwo, a jednak rzeczywistość mnie dopada.
Ale ja nie chcę, nie chcę, nie chcę, by moje życie dyktowała choroba!!!
Ale choroba moje protesty ma w nosie.
Cóż... Idę coś na dolegliwości zaradzić. A potem będę sobie kobietą domową.
Nic na siłę, wszystko młotkiem (to też powiedzonko znajomego)... albo sierpem :)

środa, 14 sierpnia 2019

Przebudzona nieco wena

 Po fali upałów dziś dzień szary jak... mysie futerko w Mysiej Dziurze.
Spodobało mi się tak nazywać moje malutkie mieszkanie. Można się w nim zaszyć przed światem, utulić i przytulić się do jakiegoś miękkiego koca.
Moja wena nadal drzemiei, ale dziś jakby się nieco ocknęła.
Wiele gadać nie będę. Wysyłam Wam odrobinę słońca na przekór szarości. Własnego mojego siewu! Choć żaden to wyczyn, satysfakcja niemała.
 

Z perspektywy Mysiej Dziury słoneczniki najpiękniej prezentują się w obramowaniu okna pokoju syna, choć to akurat zdjęcie pstryknęłam z salonu.




 ...oraz na dowód,  ile w szarości urody:


Tę fotkę wykonałam jesienią w drodze do pracy. Widok niczym z japońskiej wycinanki!



Po południu może się rozgadam? :)



P.S. A skoro już zebrało mi się na wklejanie fotek - floksy już kwitną! Te sfotografowałam pod blokiem rok temu i chętnie spoglądam na nie w pochmurne dni:

Czyż  te barwy nie oddziałują antydepresyjnie?



A to pole maków spotkałam kiedyś za miastem na rowerowej przejażdżce.

Marzy mi się przenieść to zdjęcie na papier i powiesić w salonie, choć nie jest artystycznie doskonałe

czwartek, 8 sierpnia 2019

Pozdrowienia z mysiej dziury!

Odrzuca mnie ostatnio od bloga. Nie chce mi się pisać, choć dawniej tak to lubiłam. Mam wiele do powiedzenia, ale sobie, nie światu, bo najwięcej i najważniesze dzieje się teraz wewnątrz mnie. Dużo rozmyślań i emocji wszelkiego, ale to wszelkiego rodzaju. Sporo zmęczenia i rozterek, irytacji codziennością i pragnienia zmian. Co i czy z tego wszystkiego wyniknie, pokaże czas.
Na razie chowam się w mysią dziurę, skąd serdecznie pozdrawiam :)

niedziela, 21 lipca 2019

Dziwnie

Uleciała gdzieś dawna pasja blogowania. To, co mam teraz do powiedzenia, nie interesuje chyba nikogo poza mną samą. Jakiś kryzys mnie dopadł, jakiś zamęt. Kotłuje się we mnie, ale na blog niespecjalnie się nadaje, to zbyt osobiste sprawy. To są rozmowy z Panem Bogiem (według określenia pewnej mojej znajomej) i z samą sobą. To nadaje się tylko i wyłącznie na użytek własny.

Przeglądam ten mój najnowszy blog i widzę, że tworzę go jakby trochę na siłę, popadam w skrajności pisząc codziennie o tym saym albo dla odmiany milcząc tygodniami, bo i o czym miałabym napisać? Że koperek rośnie w ogródku? Że znajomi wzięli wczoraj ślub, a ja chyba zostanę już sama po kres swoich dni, bo tak bardzo boję się ponownie komuś zaufać, a tak bym jeszcze chciała zaznać tej radości, że kocham i jestem kochana? Że obejrzałam dziś na Youtube przejmujący radziecki film: "Tak tu cicho o zmierzchu"?

 Że deszcz leje paskudnie i wieczory już stały się  bardzo zimne... Że spełniłam synową prośbę i przygotowałam ciasto bez pieczenia, tzw. 3bit na herbatnikach... Że biedny Wibrator stracił wszystkie swoje dzieci - całą czwórkę... Próbowałam ratować biedactwa, poić krowim mlekiem w obawie, że może z niedożywienia zaczęły nagle słabnąć w oczach. Nie uratowałam... Wibo szukała dzieci, miauczała, boli ją chyba nabrzmiałe pokarmem wymię. Biedna...

Tak mi jakoś niewyraźnie, melancholijnie i dziwnie.

środa, 10 lipca 2019

Bóg sam wybrał...

Od śmierci mojego Taty polubiłam spacery na cmentarz, gdzie cisza i wolność od wszystkich ziemskich spraw. Tak czuję, gdy przekraczam bramę i wszystko, co doczesne, przyziemne zostaje za nią.
Znajomych do odwiedzania przybyło mi w minionym roku..Czasami wpadam do byłego męża i dumam nad tym wszystkim, co nam i jemu się przydarzyło. Kiedyś może o tym napiszę, to tak wiele emocji...
Wiecie, na co zwróciłam uwagę będąc u niego ostatnio? Tyle razy odwiedzałam ten grób (wcześniej spoczął w nim mój teść), a dopiero ostatnim razem zauważyłam nienachalnie zamieszczoną sentencję:

BÓG SAM WYBRAŁ CZAS

Zwracam uwagę na takie, jak je nazywam, znaki. Jakieś urywki zdań, wydarzeń, które dają mi do myślenia i porządkują myśli, przywracając spokój i wiarę w sens.
Nie upieram się przy nazewnictwie (Bóg czy nie Bóg...), nie należę do osób religijnych, ale z całą pewnością jestem "duchowa", poszukuję wsparcia i sygnałów dla mojej intuicji.
Wszystko dzieje się po coś, musi wybrzmieć, ma swoje tempo. Nie trzeba gonić, szaleć... Trzeba żyć, robić swoje i wierzyć, że "płatki kwiatów sypią się w dół jak trzeba".
Bóg sam wybierze czas...

Jak sobie radzić z kryzysami?

Przeżywam ostatnio czas intensywnego grzebania w sobie - widocznie jest mi to potrzebne. Czuję, że zachodzą we mnie zmiany, że odbywa się to nie bez pewnego zamętu i bałaganu. Dzieje się ze mną, wypisz, wymaluj to, o czym pisała swego czasu Dotee. Bywa to dosyć męczące, przynajmniej w moim wypadku. Towarzyszą temu zmienne nastroje, niemożność znalezienia sobie miejsca i zrozumienia, O CO MI CHODZI, u diabła.
Odsiewam, co "moje" od tego, co "nie moje". Leczę się z wydumanych wymagań wobec samej siebie, które w gruncie rzeczy nie były moimi, ale narzuconymi kiedyś przez mamę, panią w szkole itd.. Oswajam się z nową sobą, a czuję, że wobec nasilenia się choroby, wobec śmierci Byłego, po wszystkich perypetiach ostatnich lat i licznych przemyśleniach, przeżyciach nie jestem już tą Martą, co trzy, cztery lata temu.
Trudno mi tylko poradzić sobie z jednym: nawiedzającym mnie co rusz brakiem energii, skłonnością do przygnębienia. Jak odnaleźć zdrowe proporcje, ten balans i złoty środek między wyrozumiałością dla samej siebie, a niepobłażaniem swojemu wygodnictwu, lenistwu?
Czytam np. blog Agpeli i zazdroszczę, ile ta kobieta ma energii, jak piękne rzeczy tworzy... A ja? Wczoraj miałam niezły dzień, tworzyłam w kuchni fajne rzeczy (pesto z naci marchwi, liście botwinki a la szpinak), ale bywa tak, że przychodzę z nieciężkiej w końcu pracy i padam jak zabita, mam ochotę umrzeć i nie czuć tego potwornego Sjogrenowego zmęczenia. Zdaję sobie sprawę, że moje emocje bywają mocno nieadekwatne, ale nie jest mi obca rozpacz i złość na siebie. Wściekam się, że tyle rzeczy powinnam zrobić, że mi działka zarasta, że wciąż mieszkanie nie jest urządzone jak należy, a ja leżę i "zdycham".
Jak sobie z tym radzić? Wiecie? Pomożecie?

piątek, 5 lipca 2019

O introwertyzmie i paru drobiazgach.

Gadulska jestem dzisiaj, ale nagromadziło się we mnie.
Jak wspomniałam, lubię czynić psychologiczne spostrzeżenia na temat własny oraz innych ludzi. To ponoć objaw introwertyzmu.
Tak, rzeczywiście lubię i potrzebuję pobyć sama ze sobą. Energię uzupełniam w samotności, najlepiej wypoczywam, gdy mam czas na rozmyślania i pogawędki z własną duszą, porządkując swoje przemyślenia i emocje. Bardzo potrzebuję znajdować na to czas, którego ostatnio mi brakowało.
Dziś przed południem wpadła do mnie koleżanka, o której pisałam wczoraj. Wyskoczyłyśmy razem na obiad w niedrogim lokalu, spotkałyśmy tam inną moją koleżankę z grupką jej towarzyszek, przysiadłyśmy się do nich i czas miło zleciał...
Tak chciałam kiedyś wyrwać się do większego miasta, rozwinąć gdzieś skrzydła, a dziś myślę, że fajnie jest żyć sobie w małym miasteczku, gdzie tak wielu ludzi zna się od dziecięcych lat. I nawet w tym niewielkim mieście wciąż można poznawać nowych ludzi, bo ta moja druga koleżanka wybrała się dziś na kawę z gronem swoich znajomych z uczelni (koleżanka, nauczycielka, jest w trakcie przekwalifikowania się na pielęgniarkę).
Na forum rozwodników częste były skargi na brak przyjaciół, własnej sieci społecznej, a ja mocno czuję, że relacje są "rzeczą nabytą" i przy odrobinie samozaparcia jak najbardziej można się ich dorobić. Trzeba motywacji i wyjścia ze sławetnej strefy komfortu. Więc choć jestem wdową po rozwodzie lub jak kto woli owdowiałą rozwódką, absolutnie na samotność nie narzekam.

No, ale miało być o introwertyzmie i fascynujących różnicach między ludźmi. Lubię to obserwować.
Moja koleżanka, ta pierwsza z opisywanych, szuka teraz towarzystwa, przeraża ją pusty dom i samotność. Poprosiła mnie o spędzenie razem wieczoru i nocowanie u niej. Zgodziłam się, bo mam dzisiaj na to czas, chociaż planowałam w związku z wyjazdem syna poświęcić więcej uwagi sobie i domowi. U syna w pokoju istny chlewik... muszę się trochę w te jego kąty wtrącić ; w garażu wciąż paki czekają na na przeniesienie i ustawienie ich w mieszkaniu... Wychodzę jednak z założenia, że drugi człowiek jest ważniejszy niż jakieś tam porządki, a pogawędki nieporównanie przyjemniejsze niż praca, którą jeszcze zdążę wykonać.
Pójdę więc do X., z którą podzieliłam się spostrzeżeniem: "Zobacz, jak my się różnimy. Ja w takiej chwili nie chciałabym nikogo widzieć, tylko zamknąć się w domu i porządnie wypłakać. Żeby mnie nikt nie oglądał i żebym mogła sobie ulżyć ile tylko chcę". Koleżanka, też nauczycielka, ma teraz wakacje i "za dużo" czasu na rozpamiętywanie, a mnie w trudnych chwilach praca męczy, irytuje i nie mogę się na niej skupić. Wolałabym życiowe dramaty przeżywać w takich warunkach, od jakich ona ucieka.

Filozofie, filozofie...

O rany, jak mi dzisiaj dobrze!
Moje dziecko jest najdroższe na świecie, ale potrzebowałam ogromnie wypoczynku - takiego psychicznego - którym rozkoszuję się od wczoraj sama w domu. Tej ciszy, tego spokoju, tego poczucia relaksu. Oczywiście uwielbiam też gdy nasza mała chatka tętni życiem i głosami dzieci, ale miło doznać odmiany. Miło mieć świadomość, że syn dobrze się bawi i jest pod dobrą opieką. Miło i dobrze wiedzieć, że są ludzie którzy go kochają i chcą jego szczęścia. To ujmuje mi ciężaru tego obrosłego martyrologią samotnego macierzyństwa.

I z mężem, i sama bywam oraz bywałam macierzyństwem zmęczona, nigdy jednak nie pomyślałam o nim jak o ciężarze. Męczące bywa po prostu życie i każde, nawet pozornie najszczęśliwsze, zwykłe, proste ma swoje ciężary. Nie czuję się zatem uciemiężoną wdową dźwigającą na barkach jakiś wyjątkowo ciężki los. Nie mam też poczucia, że bez męża jestem samotna i nieszczęśliwa. Bywam, jak to w życiu, ale to przede wszystkim kwestia emocji i samopoczucia, tego jak JA reaguje na okoliczności. A reaguję oczywiście różnie, nie zawsze adekwatnie, bo jestem emocjonalna i zmienna.

Fascynuje mnie proces poznawania siebie i dochodzenia do porozumienia z samą sobą. Ostatnimi czasy odczuwam to szczególnie wyraźnie. Wspominałam już, że odczuwam jakieś wewnętrzne zmiany, emocjonalne zamieszanie, może nawet odrobinę kryzysu, o którym tak trafnie napisała Dotee z "Witaj Słońce". Czuję, że powoli wyłaniam się z tego zamętu niczym Afrodyta z morskich fal. Nowa, mocniejsza i bogatsza.
Nie chcę wyjść na egocentryka, ale ciekawi mnie ta cała Marta, chcę się z nią zaprzyjaźnić, zrozumieć ją, czuję, że jestem na najlepszej drodze.
Gadam słowami, których naczytałam się u psychologów, ale to nie szkodzi, przychodzą mi z pomocą, gdy brakuje słów własnych.
Otóż zaprzyjaźniając się ze sobą coraz bardziej czuję oparcie w sobie i coraz więcej mam pewności i spokoju w relacjach z drugim człowiekiem. Zyskuję wewnętrzny spokój i pewność, o której pisał Issa:
Zaufaj:
Czyż płatki kwiatów
Nie sypią się w dół jak trzeba?

Wierzę, że wszystko, co mnie spotyka ma sens i cel, że nawet chwile, zdawałoby się, puste i roztrwonione wcale takie nie są, budują mnie w każdej sekundzie życia.
Sens ma moja choroba, wszystkie przepłakane i przetańczone chwile. Samotność w pustym mieszkaniu i radosne spotkania z przyjaciółmi. Każda chwila mojego życia jest droga i cenna.
Nie muszę gonić za wrażeniami, być efektywną i produktywną. Nie muszę karcić się za lenistwo, które czasami sobie zarzucałam, bo ono ma przyczynę i sens. Nie muszę się karać za to że nie jestem taka jak sobie kiedyś ktoś życzył.
Muszę - choć też nie muszę, o paradoksie ☺- uważnie przyglądać się Marcie, słuchać, o co jej chodzi i z czym ma problem. Wtedy zyskuję spokój, a spokój jest napiękniejszy na świecie. I wtedy jestem sobie taka, jaka jestem, jak potrzebuję. I o dziwo, mój świat nie rozsypuje się przez to jak domek z kart, nie dezorganizuje, za to ja zyskuję pokłady marnowanej kiedyś na boje z samą sobą energii.
Był w moim życiu taki czas, gdy zaniedbywałam codzienność, za to maniakalnie czytywałam artykuły o samorozwoju, udzielałam się na forum i zajmowało mi to bardzo dużo wolnych chwil. Karciłam się za to, bo przecież "powinnam" być odpowiedzialna, dbać o dom, regularnie sprzątać itd. Ponieważ jednak mieszkałam sama jak palec, pozwalałam sobie na ten brak dyscypliny wychodząc z założenia, że niczego nikomu nie muszę udowadniać. Dziś widzę, jak bardzo było to potrzebne i wartościowe. Na własną rękę odbyłam coś w rodzaju psychoterapii, wykonałam kawał pracy nad sobą, choć pozornie leniuchowałam.
Ostatnia zima była dla mnie niezmiernie trudna. Chorowałam, zmagałam się z dolegliwościami, wciąż wywierałam na sobie presję, że trzeba się urządzać w nowym mieszkaniu, coś robić. Presję podsycała moja Mama, kobieta energiczna i zadaniowa.
Kilka razy mocno między nami zgrzytnęło, choć pilnowałam się, by nie przybierało to formy złości i agresji... I to również było potrzebne. Asertywnie obroniłam swoje stanowisko, postawiłam granicę, zapewniając ją jednocześnie o swojej wdzięczności za pomoc i troskę.
Tymi niewielkimi krokami doszłam do dzisiejszego spokoju i zgody na siebie taką, jaką jestem. Niektórzy dostają tę pewność siebie "w posagu", inni muszą ją odnaleźć zagubioną gdzieś po drodze swojego życia.
Dziś mam wolny dzień. Myślę ze spokojem o domu, o uporządkowaniu przestrzeni, na co mam czas i chęci, i wreszcie energię. Nie czuję przymusu, czuję ochotę do działania i zgodę na to, że nie musi być idealnie.
A mój mały domek kocham najbardziej na świecie! Może jedynie ex aequo z synem ☺
Syn mieści się w kategorii "dom".

czwartek, 4 lipca 2019

O rozstaniach, złudzeniach i rozkoszach "wolnej chaty"

PARAWAN

Oto chwile tylko moje, magiczne,
Których nie zna nikt, nie rozumie.
Między jawą a snem są bezpieczne.
Żyją krótko życiem pieszczot i zdumień.

Te spektakle, gdy kończy się dzień:
Balon słońca na szczycie komina
Podskakuje, balansuje, nie wierzy,
Że za chwilę spadnie nocy kurtyna.

Coś poznaję i coś zapominam.
Pachnie kawa lub zielona herbata.
Ty już śpisz, znów deszczowa godzina.
Nokturn deszczu - mój parawan od świata.
                                                                                                    /Aleksandra Kiełb-Szawuła/

Bardzo nastrojowa piosenka Oli Kiełb związanej swego czasu z zespołem Stare Dobre Małżeństwo, który niemal mnie wychował za młodych lat, idealnie pasuje do dzisiejszego wieczoru, choć pogoda dziś daleka od deszczowych nokturnów.
Jestem w domu sama po raz pierwszy od niepamiętnych czasów. Dopiero teraz czuję, jak bardzo mi tego brakowało: zwolnienia tempa, bycia tylko ze sobą i tylko dla siebie. Był czas, że miałam takich samotnych seansów aż w nadmiarze. Ostatnio syn zasiedział się mocno w domu, ja też stale jakoś byłam zajęta, zadreptana (bo zaganiana to za dużo powiedziane), oddalona od samej siebie.
Misiek poszedl do kuzyna, z którym jutro skoro świt wyjeżdża na trzydniowe wakacje w Hajduszoboszlo. Kuzyn z rodzicami był tam już kilka razy, zapraszano i mojego syna, ale uparcie odmawiał. Wreszcie tym razem zmienił zdanie, co mnie ogromnie cieszy. Niech dziecko użyje trochę lata, zobaczy coś więcej niż własne podwórko. Mnie jakoś tego roku brak "natchnienia" i energii na organizowanie wczasów. Może trochę później pomyślę, o weekendzie w jakiejś miłej letniskowej i niezbyt oddalonej miejscowości.
Tymczasem jestem sama w domu i ogromnie mi z tym dobrze. Cisza i samotność koją moje nerwy, dają wytchnienie.

Wzięłam dziś urlop w pracy, by uzupełnić Miśkową garderobę na wyjazd. Pół dnia zajęło mi gotowanie i inne domowe zajęcia, po południu wybrałam się do miasta. Z nowego miejsca mam trochę dalej do centrum.
Kupiłam okulary do pływania, czepek i krótkie spodenki. Nowoczesne technologie umożliwiły mi konsultacje z synem, który przejawia już własne ubraniowe upodobania. Przez kamerę telefonu ustalaliśmy, czy spodenki Młodemu odpowiadają. Młody nie chciał ze mną iść do miasta, bo właśnie spędzał czas z kuzynem.
Za to do mnie już po zakupach odezwała się do mnie koleżanka. Poprosiła o spotkanie, była smutna. Jak się okazało, w końcu jednak rozstała się z "chłopakiem", z którym już od pewnego czasu dochodziło do rozdźwięków i różnic zdań.
Koleżanka długo szukała swojego szczęścia, przeżyła kilka nieudanych znajomości, porzucała i była porzucana. Ten ostatni pan wydawał się strzałem w dziesiątkę, pojawił się w trudnym dla X. momencie życia (śmierć matki), ujął ją ciepłem, sprawił, że - jak mi dzisiaj powiedziała - znowu chciało jej się żyć. I jednak nie udało się. Poszło o sprawy dla obojga zasadnicze. Ona, panna, chciała poważnej deklaracji, ślubu, zamieszkania razem, unieważnienia w kościele jego poprzedniego małżeństwa. On zauroczony i uszczęśliwiony nowym związkiem obiecywał jej to, ale z biegiem czasu jego dobra wola słabła, zaczął się wycofywać, odwlekać ważne decyzje. W końcu oznajmił, że nie podejmie tych kroków, rezygnuje ze związku, że sprawa unieważnienia go przerasta (szczerze mówiąc, nie dziwię się temu, ja po rozwodzie bez ogródek mówiłam, że w żadne unieważnienia bawić się nie zamierzam, bo kojarzy mi się to wyłącznie z taplaniem się w brudzie - i to wszystko w majestacie kościoła, strażnika cnót i miłosierdzia).
Rozumiem X., dla której pewne zasady są ważne, współczuję jej smutkowi. Sama jednak myślę nad własnym podejściem do sprawy: jest inne. Jestem na innym etapie życia, a wobec religijnych wytycznych mam nieco buntowniczą postawę.
Ślubny kobierzec, biała suknia i papierek z USC nie są mi zupełnie do niczego potrzebne. Obserwując małżeńswa i związki znajomych przekonuję się, że pomimo pobożnych życzeń i najlepszych chęci żadne przysięgi przed ołtarzem nie zagwarantują, że się będzie razem aż do śmierci. Cudownie jest spotkać kogoś, z kim łączą nas wspólne wartości, ale życie pokazuje, że zmieniamy się, a wraz z nami nasze  potrzeby i pragnienia. Mąż na przykład pewnej mojej znajomej, do pewnego momentu zwykły, dobry człowiek stracił pracę, więc zajął się domem i dziećmi, a ona zarabiała na rodzinę i dom w budowie. Mężowi bardzo się na bezrobociu spodobało, w domu też nie jest tytanem pracy, a znajoma jest coraz bardziej obciążona, zmęczona i mówi koleżankom-singielkom, że im zazdrości. To tylko jeden z wielu przykładów.
Nie mierzę wierności, odpowiedzialności i przyzwoitości formalnościami i ceremoniami. Jeśli ktoś przejawia te przymioty, nie musi ich potwierdzać oficjalnie, będzie wierny i lojalny z własnej, nieprzymuszonej woli.
A religia? Miałam rozterki, czy iść drogą przez nią wytyczoną, ale dostrzegam w zinstytucjonalizowanej religii tyle sztucznych, wydumanych ograniczeń (nie tylko, oczywiście, ale jednak...), tyle zewnątrzsterowności zamiast wrażliwości sumienia, że coraz mniej mi z nią po drodze. Zachowam szacunek, pewien sentyment, ale przez życie pójdę własną drogą. Dojrzałam chyba do tej konkluzji.

No i jeszcze garść przemyśleń odnośnie związków.
Wierzę, że jest miłość. Wierzę, że ludzie potrafią iść razem przez życie nawzajem się wspierając i dzieląc sobą. Widziałam takie relacje.
Ale widzę też, ile między ludźmi iluzji, złudzeń. Widzę, jak bardzo pragnie się kontrolować drugą osobę, przerabiać ją i naginać do swojego widzimisię. Jak bardzo wiele energii traci się na "pracę" nad związkiem i drugim człowiekiem. Jak często nie z miłości rodzą się związki, a z chęci zapełnienia pustego miejsca u boku oraz w głębi duszy.
Nie wiem, czy się cieszyć, czy zazdrościć, że innym dane było pożyć złudzeniami, a mnie tego los poskąpił (poskąpił czy oszczędził?). Gdzieś we mnie tkwi poczucie niespełnienia, braku, ale z drugiej strony zastanawia mnie, czy nie stałam się cyniczna i pełna sceptycyzmu.

środa, 3 lipca 2019

Popisałki

Ktoś - podejrzewam sąsiada, tego średniego z braci, bo on najwięcej "trąbi" - wyrzucił butelkę po "Soplicy" na moją działkę. Nie mam ochoty się handryczyć, po prostu wyniosę, ale napomknę kiedyś w rozmowie. A na działce koperek zawiązuje pierwsze baldachy, słoneczniki już wysokie, a pietruszka walczy o pierwszeństwo z chwastami.
Wyprowadził się mój mały sąsiad z rodzicami. Szkoda, bo bardzo brzdąca lubiłam. Ale za to ojciec chłopca odstąpił mi swój kawałek ziemi do uprawy. Jesienią skopię wszystko jak Pan Bóg przykazał pod wiosenne siewy. Czekanie z kopaniem na wiosnę okazało się kiepskim pomysłem, bo walka z odrastającym zielskiem to iście syzyfowa praca. Ale grunt, że naskubię sobie dziś koperku do rozkosznych młodych ziemniaczków!
Poza tym odebrałam niedawno telefon od szwagierki z propozycją zabrania mojego syna na kilka dni wakacji. Wyjeżdża z rodziną na Węgry, do słynnego kompleksu basenów Hajduszoboszlo. Cieszę się ogromnie, że syn, który lubi być programowo przekorny, tym razem na wyjazd przystał. Cieszę się na kilka dni bez macierzyńskich obowiązków, choć kocham swoje dziecko najbardziej na świecie. Cieszę się, że spędzi trochę czasu radośnie, beztrosko i niecodziennie. Pytanie tylko, gdzie "zapchałam" jego tymczasowy dowód osobisty, który wyrabiał mu jeszcze tata. Czekają mnie intensywne poszukiwania.
Na dworze niesamowite upały, przed którymi ratuję się wskakując pod prysznic po powrocie z pracy. Radośnie eksploatuję letnie bluzki i sukienki, które wreszcie wróciły z garażu na należne im miejsce w szafie. Kłopoty z wybroczynami na nogach powodują, że chodzę prawie wyłącznie w długich sukienkach, spódnicach i spodniach, ale te pierwsze lubiłam zawsze. Według niektórych długa sukienka jest znacznie bardziej seksowna od mini, bo ta jest zbyt oczywista. No, to sobie jestem sexi inaczej :)
Jakaś gnuśność mnie ostatnio opanowuje. Nie chce mi się myśleć nad letnim wypoczynkiem, organizować czasu, wymyślać zajęć. Najlepiej mi na krześle przed domem albo w domu na kanapie, z książką w ręku bądź przed komputerem. Czy to się jeszcze zmieni? Przygnębienie mi ostatnio nie dokucza, ale zmęczenie owszem, bez przerwy. Coś mi się wydaje, że trzeba żyć pomimo niego.
Dlatego też przystałam na propozycję Sąsiadki, by razem wybrać się na organizowaną przez nasze miejskie muzeum cotygodniową projekcję przedwojennych filmów. Dzisiaj "Straszny dwór" na podstawie opery Moniuszki. Film obejrzymy pod gołym niebem.

niedziela, 30 czerwca 2019

Poza czubek własnego nosa

Jakieś przydługie i niepotrzebne wstępy tworzę dzisiaj, zamiast przejść do meritum.
Otóż dostaję ostatnio lekcje wrażliwości na drugiego człowieka, większej uważności i odwagi w wychodzeniu naprzeciw bliźniemu.
Zmarła Jolka na początku maja. Znałam jej wrażliwość, różne rozterki i poszukiwania oraz codzienne kłopoty. Gdy usłyszałam, jaką śmiercią zmarła, od razu przyszło mi na myśl samobójstwo. Bardzo, bardzo żałuję, że nie dane nam było spotkać się w tych ostatnich dniach, choć właśnie o tym rozmawiałyśmy przez telefon: że trzeba się spotkać i razem wychylić przysłowiowego kielicha. Jolka ani słowem nie zdradziła się, że coś u niej nie w porządku. Rozmawiałyśmy po długiej przerwie. Wcześniej już tak długo obiecywałam sobie, że odnowię naszą relację, ale miałam po uszy swoich problemów, czekałam aż będę miała spokojniejszą głowę, energię, czas. I nie zdążyłam. Nie uzurpuję sobie praw do zbawienia świata, ratowania niedoszłych samobójców, ale nieraz dochodziły mnie słuchy, że Jolka bardzo lubi ze mną rozmawiać, ceni sobie nasze rozmowy i moje refleksje. Przecież zresztą czasami zupełnie bezwiednie, przypadkowo wpływamy na innych. Czy mało razy wyczytane w całkiem głupiej książce trafne zdanie pomogło komuś spojrzeć na sprawę inaczej?
Nie pomogę już Jolce, ale żyje jej siostrzenica, którą Jolka wychowała jak własne dziecko (relacje w tej rodzinie były dosyć nietypowe), z którą były sobie bliskie jak matka i córka.
Nie dawała mi spokoju ta dziewczyna, domyślałam się, co przeżywa. Zebrałam się na odwagę i zapytałam przez internet, jak się ma. Było to dla mnie trudne, bałam się być nietaktowna, wścibska, szukająca sensacji w tej śmierci. Ale czy żywiąc takie obawy nie jesteśmy w gruncie rzeczy skupionymi na sobie egoistami? Obrzydliwie nie martwimy się, o O NAS pomyślą? Jak MY się poczujemy?
Schowałam te wszystkie głupie obawy do kieszeni i po prostu odezwałam się do tej mojej dużo młodszej znajomej (poznałam ją kilkanaście lat temu, gdy była jeszcze małą, rezolutną dziewczynką). Otwarcie wyznałam, że boję się wchodzić z butami w jej sprawy, ale nie chcę być odwrócona plecami, że jeśli sobie nie życzy rozmowy, uszanuje to. Okazało się jednak, że Karolinka (zmieniam imię, nie pamiętam, jakie nadałam jej we wcześniejszych postach) potrzebowała rozmowy, że jest jej bardzo ciężko, bo śmierć Jolki to zaledwie wierzchołek całej góry domowych problemów. Z chęcią przyjęła zaproszenie do mojego domu, gdzie mogła porozmawiać swobodniej niż u siebie. A ja - choć tu może odzywa się egoizm - mam do siebie dużo szacunku, że się zdobyłam na ten krok w jej stronę. Mam poczucie, że postąpiłam właściwie.
Karolinka dała mi lekcję: nie zamykajmy się w sobie, nie zastanawiajmy się bez końca, czy wypada i co wypada. Interesujmy się innymi, nie zostawiajmy ich samych.
Lekcja przydała się w mijającym tygodniu.
We wtorek zadzwoniła do mnie Ulubiona Sąsiadka (ta z poprzedniego miejsca). Zaprosiła na kawkę wieczorem, czego oczywiście nie odmówiłam.
Stanęłam pod niegdyś naszym wspólnym blokiem objuczona dokonanymi w drodze domowymi zakupami, ale na dźwięk domofonu nie zareagowałam. Stwierdziłam, że widocznie wyszła na chwileczkę do sklepu i spokojnie poczekałam na przyblokowej ławce. Ta jednak nie nadchodziła. "Może się zdrzemnęła?" - pomyślałam i jeszcze raz zadzwoniłam domofonem ; cisza...
Weszłam na klatkę schodową, bo znam kod otwierający drzwi. Zapukałam bezpośrednio do mieszkania... cisza. Zaczęłam pukać głośniej - nadal cisza. Zatelefonowałam - wyraźnie słyszałam dzwonek jej telefonu w mieszkaniu, ale Sąsiadka nie reagowała, zupełnie jakby wyszła z domu bez komórki, co na ogół jej się nie zdarza. Zresztą przecież byłyśmy umówione, miała na mnie czekać. Musiało zdarzyć się coś niespodziewanego.
Po śmierci Jolki chyba przybyło mi wyobraźni. Zaniepokoiłam się, czy nie stało się coś niedobrego. Koleżanka jest w "trudnym" dla kobiety okresie życia, wspominała nieraz o uderzeniach gorąca i osłabieniach (jest ode mnie starsza), na dworze był tego dnia szalony upał.
Oczywiście wahałam się nad wezwaniem pomocy, bałam się zbiegowiska i może zupełnie niepotrzebnej sensacji. Zatelefonowałam do siostry, by się jej poradzić i w wyniku tej szybkiej narady zdecydowałam się zadzwonić na policję. Przedstawiłam sprawę. Policjanci zawiadomili straż pożarną i pogotowie. Wozy strażackie przyjechały na sygnale pierwsze.
Bałam się wyważania drzwi i wyrządzania szkód, zaproponowałam strażakom dostanie się do mieszkania przez uchylone okna (przez lufcik można włożyć rękę i otworzyć drugie skrzydło). Panowie jednak najpierw zapukali do drzwi - dość stanowczo. Pukałam razem z nimi.
Odpowiedział nam głos koleżanki. Krzyknęłam, żeby otworzyła, że wszystko jej wyjaśnię.
Wyszła nam naprzeciw z zakrwawioną twarzą, ze zlepionymi krwią włosami. Okazało się, że chyba wskutek upału i zmęczenia po długim pobycie w mieście zemdlała, a upadając uderzyła się w jakiś mebel rozcinając łuk brwiowy (skórę). Była oszołomiona i zszokowana.
Przybyli sanitariusze z pogotowia opatrzyli ją i zawieźli do szpitala, a ja pozbierałam jej dokumenty i taksówką pojechałam za nią. Do domu wróciłam po północy (chwała Bogu, syn już duży), a koleżanka została w szpitalu. Nazajutrz z rana dowiozłam na jej prośbę, trochę ubrań, bielizny i kosmetyków.
Na szczęście nic groźnego w szpitalu nie stwierdzono. Wypadek zdarzył się we wtorek, a już w środę wieczorem Sąsiadka była w domu. Pilnowałam, czy wszystko w porządku, dzwoniłam, odwiedzałam, dopóki nie wrócił z delegacji jej "chłopak". Dziękował mi bardzo.
No i oprócz satysfakcji, że tak słusznie postąpiłam, mam ważną lekcję: więcej inicjatywy i zainteresowania bliskimi! Mniej przejmowania się sobą! Częstszego odzywania się do przyjaciół, bo mam tendencję do pogrążania się w swoim świecie.
...W piątek miałam przemiłe spotkanie z dwiema dawno niewidzianymi koleżankami z liceum - takimi najbliższymi z klasy. Przerwa w kontakcie trwała kilka lat i to one odezwały się do mnie po tak długim niewidzeniu. Aż zrobiło mi się wstyd, że je tak zaniedbałam.
I tu reflekaja a propos bardzo swego czasu obfitych konwersacji na forum rozwodników: samotni bywamy na własne życzenie. Przede wszystkim!

niedziela, 23 czerwca 2019

Popisałki pozytywne

Ech, Marto, ty marudo! Może napisz coś pozytywnego, co?

Na przykład o tym, że Wibratorek wreszcie się "rozwibrował" i urodził cztery śliczne kociątka, które skończyły wczoraj tydzień. Jedno z nich już otworzyło oczka. Śliczne są - malutkie i popiskujące. Lubię obserwować Wibera (imię podpowiedziane przez kolegę) w roli matki. A matką Wiber jest troskliwą, ale nie zwariowaną na punkcie swoich dzieci. Znajduje czas na odpoczynek i spacery, na pieszczoty na kolanach swojej pani i na towarzyszenie jej w czasie porannej kawy przed domem lub wieczornych pogawędek z sąsiadem.
Za ścianą mojego mieszkania żyje sobie matka-wdowa i jej trzech "śwarnych" synów. Najstarszy, chyba 35-letni jest wyraźnie zainteresowany sąsiadką z podwórka, a dwóch wolnych, do wzięcia... tyle że nie reflektuję :) Średni z braci ma stałą kochankę-gorzałkę, niestety, a najmłodszy też za kołnierz nie wylewa. Trzeba jednak przyznać, że chłopaki uprzejme, uczynne i pracowite. Dziś nie mogłam domknąć zacinających się przesuwnych drzwi szafy, ale wystarczyło jedno moje słowo i panowie w mig uporali sie z problemem. Muszę im w końcu jakąś wódeczkę za to postawić w dowód wdzięczności.
Są jeszcze dwie siostry, ale one już nie mieszkają z matką, a jedynie wpadają prawie co dzień w odwiedziny. Znam też ich mężów oraz dzieci. Nasze podwórko tętni życiem, a ja to bardzo lubię.
Drzwi do mnie czasami się nie zamykają. Dwaj sześciolatkowie z sąsiedztwa co rusz wpadają obejrzeć małe kotki. Zagadują przez okno, bo lubię w te upalne dni otwierać je na oścież, a nasz domek jest parterowy, wczoraj załapali się na budyń własnej roboty, który gotowałam dla syna - żaden tam kupny z torebki ; mleko, mąka ziemniaczana i kakao oraz cukier do smaku. Jeden z malców przyszedł kiedyś, gdy słuchałam muzyki. Przypadł mu ogromnie do gustu zwłaszcza jeden utwór i teraz często mnie prosi, byśmy posłuchali "smutnej piosenki" Sylwka Szwedy, mojego ostatniego muzycznego odkrycia. Słucha uważnie i ze wzruszeniem, bo to wrażliwy chłopczyk. Czasami śpiewamy razem z Youtube'em.
Wczoraj przez otwarte okno kuchni zawołał mnie najmłodszy z sąsiadujących braci, 28-latek: "Hej, sąsiadko, chodź pogadać trochę!". Skorzystałam z zaproszenia ochoczo i rajcowaliśmy do późnego wieczora. Sąsiad mimo młodego wieku sporo już przeżył, imał się różnych zajęć i naprawdę interesująco się go słucha. Jest bardzo otwarty, ma w sobie dużo ciepła, aż szkoda, że taki zaradny i pracowity chłopak nie ułożył sobie osobistego życia i nadużywa alkoholu. Tę uwagę jednak zatrzymuję dla siebie, nic mi do tego.
Coraz bardziej lubię to swoje miejsce i swojskie towarzystwo. Jest tutaj też trochę swojskiej egzotyki, ale o tym może innym razem opowiem.
Ogródek w czasie deszczów zarósł mi przeraźliwie, powoli go odchwaszczam. Słoneczniki wybujały mi już spore, tu i ówdzie wyłania się rozsiany po całej powierzchni koperek, a wczoraj zauważyłam nieśmiałe pęczki naciowej pietruszki. Już się cieszę na własne zbiory! Tego roku moje ogrodnicze dokonania są bardziej niż skromne, ale traktuję je treningowo. Jesienią skopię działkę jak należy, zimą pomyślę, co chciałabym mieć w swoim ogródku, a na wiosnę "ruszę z koksem".
Upiększam powolutku wnętrze mieszkania. Kupiłam w szmateksie dwie maty na stół oraz filcową podkładkę w kształcie kwiatka i kolorze pomarańczy. Ożywiły i ociepliły wygląd białego stołu. Na poręczy piekarnika zawisło "takie coś" w rodzaju pasa z kieszeniami do chwytania gorących garnków w barwach chabru i kobaltu. Całkiem dobrze komponuje się z kolorami takimi jak pomarańczowy czy żółty (ściany kuchni są żółte i nie chce mi się tego zmieniać).
Zauważyłam u siebie upodobanie do żywych i nasyconych, chociaż nie krzykliwych barw, trochę jak z witraży Wyspiańskiego. Pasują do mnie również w ubiorze i bardzo chętnie je noszę.
Powoli rodzi mi się w głowie koncepcja przyszłego wyglądu mojego lokum. Nie potrafię z góry zaplanować całości, bardziej mi odpowiada powolne komponowanie z nutką spontaniczności improwizacja.
Z internetu zaczerpnęłam kilka pomysłów do zrealizowania "gdy bedę bogata", na przykład postarzane panele podłogowe, siedzisko, a może i legowisko będące przedłużeniem okiennego parapetu (moje słynne niskie salonowe okno) i szafy oraz półki po sam sufit na wszystkie moje ciuchy (czasem pomstuję na nadmiar, ale jednak kocham wyrażać siebie ubiorem) i książki.
Zniosłam z garażu już wszystkie swoje i syna ubrania - o cudzie, zmieściły się w szafach. Widzę, że nie wszystkie podarowane przez znajomych rzeczy wykorzystuję, więc powoli dokonam selekcji tego, co niepotrzebne. Na razie jeszcze zatrzymuje mnie słynne: "A może się przyda? A może choć koło domu ponoszę?". Z czasem się to wyjaśni.
W najbliższych planach atak na książki czekające w garażu. Wcześniej trzeba zamontować u stolarza wsporniki do niefortunnych półek, które zakupiłyśmy z mamą w komplecie do komody, a których funkcja okazała się czysto dekoracyjna ; nie można ich obciążać powyżej czterech kilogramów. Chciałabym na nich ustawić swój księgozbiór, a do książek marzą mi się podpórki - może w kształcie kotów?

(zdjęcie z  https://www.google.com/search?q=podp%C3%B3rki+do+ksi%C4%85%C5%BCek+w+kszta%C5%82cie+kot&client=firefox-b&source=lnms&tbm=isch&sa=X&ved=0ahUKEwiw1KncoILjAhWtAxAIHWoSAsEQ_AUIECgB&biw=1027&bih=339#imgrc=-9Fz9xXBZib6wM)


https://www.google.com/search?q=podp%C3%B3rki+do+ksi%C4%85%C5%BCek+w+kszta%C5%82cie+kot&client=firefox-b&source=lnms&tbm=isch&sa=X&ved=0ahUKEwiw1KncoILjAhWtAxAIHWoSAsEQ_AUIECgB&biw=1027&bih=339#imgrc=GK-Yu6C5mFu59M:

Całkiem niemało tych radości. Chyba nawet niestrawność po wątróbce poszła sobie do wszystkich diabłów - i to bez kminku!☺

Coś mi leży na wątrobie (względnie na żołądku) :)

Zwróciłam się ostatnio bardziej w stronę realnego świata, nie za bardzo też chciało mi się powielać postów o tym, że siedzę sobie w ogródku bądź salonie i fajnie jest (skądinąd prawda). Dała też mi trochę popalić choroba, a nie chciałam zanudzać narzekaniem. Natomiast na tematy doniosłe, refleksyjne, filozoficzne nie zawsze w porę przychodzi wena. Tak więc nie pisałam na blogu dość długo.
I dzisiaj, szczerze mówiąc, też nie mam weny, ale ujął mnie komentarz Agnieszki dopytującej, dlaczego tak cicho na moim blogu.
Agnieszko, jestem, żyję, tylko dzisiaj jakoś niemrawo. Taki typowy dzień, gdy snuje się człowiek i nie bardzo wie, co ze sobą zrobić. Niiiic mi się nieeee chce! :/
Mam ochote wybuchnąć żalem, bo serdecznie swoich zniżek nienawidzę, ale w myśl tego, co czytam np. na "Witaj Słońce", wezmę dzisiaj pod rękę ten swój dołek i zastanowię się, co chce mi powiedzieć.
Może po prostu: Marto, poczytaj sobie książkę i poleniuchuj na kanapie? :)

A może: jakżeś się, za przeproszeniem, nażarła smażonej wątróbki na obiad (ach, jak lubię!), to nie dziw się, że twój organizm znowu daje ci znać, że kolejne uroki życia już nie dla ciebie! Maszeruj do kuchni i zjedz kilka ziarnek kminku, zamiast dorabiać filozofię do zwykłego wzdęcia.
Tylko to tak przykro uświadamiać sobie, że coraz mniej już rzeczy dla mnie, że jestem coraz starsza i zdrowia ubywa. Ten przeklęty drań Sjogren potęguje we mnie rozżalenie na dolegliwości, nawet tak banalne.
20 lat temu miałam żołądek jak struś. 20 lat temu nie bolały mnie nogi. Nie "sypały" mi się zęby i nóg nie szpeciły wybroczyny.
Niech to szlag!
Nawet czytać mi się nie chce.

czwartek, 30 maja 2019

Popisałki

Pogoda majowa nie rozpieszcza, ale czy jeszcze robi to na mnie wrażenie? Chyba już nie. Czuję się w miarę dobrze, jestem dziś stabilna emocjonalnie, a fizycznie nic mi specjalnie nie dokucza, choć dyskomfort jest stale obecny w moim życiu. Ale furda dyskomfort, do tego można przywyknąć.
Moja kociczka, Wibo jest coraz szersza i grubsza. Nielitościwie kpimy z niej z synem i nazywamy beczkowozem. Zrobiła się nad wyraz przymilna i chętna do głaskania, przytulania, trzymania na kolanach. Niecierpliwie wyglądam rozwiązania, bo doprawdy, o mało nie pęknie :)
W drodze do pracy natknęłam się dziś na "wystawkę" zjawisko znane z niemieckich ulic zawędrowało i do nas. Ktoś pozbył się starych mebli i pozwolił zabierać przechodniom, co im się podoba. Capnęłam rano niski stoliczek, w sam raz do picia przy nim kawy przed domem. Nie miałam ochoty taszczyć go do pracy, a potem z powrotem, więc zaczepiłam dwie kobiety z ulicy, najwyraźniej tubylcze, z prośbą o przetrzymanie mebla na swoim podwórku, dopóki nie będę wracać z pracy. Zgodziła się jednak z nich informując, że jej brama to taka z napisem: "Uwaga, pies!". Gdy zapytałam, czy bestia mnie nie zje, odparła: "nie, bo go nie ma", co mnie rozbawiło. Tak jak mi obiecano, stolik czekał na podwórku, gdy szłam do domu. Już stoi przed oknem. Z przodu naszego domu dach jest sporo wysunięty do przodu, co nieźle chroni przed deszczem. Będę mogła nawet w czasie opadów delektować się przebywaniem na dworze - uwielbiam!
Koniec roku szkolnego nadchodzi wielkimi krokami. Świadectwo syna nie będzie niestety rewelacyjne, chociaż bez problemu zda do ósmej klasy. Zarzeka się, że w przyszłym roku przyłoży się do nauki, bo podobno teraz na wynikach mu nie zależy. Wrrrr! Mszczą się być może teorie matki, że nie o oceny w życiu chodzi, ale o zaangażowanie i włożoną pracę. Zaangażowania wszelako nie odnotowałam... Niestety, dostrzegam w tym swoją odpowiedzialność. Byłam tego roku często zmęczona, zniechęcona, mało skoncentrowana. Nie zamierzam szukać łatwych usprawieliwień, ale oboje mieliśmy trudny rok.
Przed nami wakacje, na które nie mam zbytnio pomysłu. Gdybym mogła spędzić je tak jak chcę, leżałabym całymi dniami na leżaku, gapiła się w niebo i spała, ile tylko można. Koiła nerwy i zmysły błogim nicnierobieniem. Byłoby to całkie realne, gdyby wysłać gdzies Młodego na wakacje. Ale po pierwsze finanse raczej skromne, a po drugie, Młody wyraźnie przejawia cechy domatora, wzbraniał się nawet przed szkolną wycieczką (do której nie doszło z powodu strajku nauczycieli). Będziemy pewnie doraźnie szukać sobie rozrywek. Chcę choć od czasu do czasu pobyć z nim dłużej i bliżej, bo trochę się od siebie oddaliliśmy. Trzeba szukać okazji do wspólnego przebywania ze sobą, a nie tylko obok siebie.

Jureczek

Znowu byłam na pogrzebie. Ten rok mam bogaty w takie "imprezy".
Każde miasteczko ma swojego Jureczka, każda wieś - instytucję miejscowego głupka.
W naszym miasteczku też był taki jeden - Jureczek właśnie (imię zmieniam). Zawsze nazywano go zdrobniale, bo był takim dużym dzieckiem. Kręcił się w swoim ulubionym miejscu, gdzie był przedmiotem rozrywki znudzonych taksówkarzy i lokalnych drobnych przedsiębiorców. Był takim elementem krajobrazu, zawsze w podciągniętych wysoko spodniach (nie mogę sobie przypomnieć, czy czasem nie na szelkach), niezbyt czysty, porozumiewający się w jakimś nieartykułowanym języku. Czasami ktoś poczęstował go piwem albo bułką. Jureczek nie wadził nikomu i poza naśmiewaniem się z jego zachowania raczej mu nie dokuczano.
Znało go chyba całe miasto.
Długo nie miałam pojęcia, że jest to dość bliski krewny kogoś mi bliskiego, kogoś, z kim łączą mnie więzy powinowactwa. Dowiedziałam się, gdy zmarła prawna opiekunka Jureczka i jej obowiązki przejęła jego siostra. Stąd znam trochę historię Jureczka.
Jureczek z rodzeństwem trafili kiedyś do Domu Dziecka. On miał szczęście, został adoptowany. Podobno był zdrowym, ładnym dzieckiem, lecz przydarzył mu się wypadek, po którym nie odzyskał umysłowej sprawności. Nie wiem, czy chodził gdziekolwiek do szkoły, czy go leczono, rehabilitowano. Czasy były inne niż dziś, więc wątpię. Gdy podrósł, a przybrana matka zniedołężniała, wiele godzin spędzał samopas poza domem.
On sam przeżył sześćdziesiąt kilka lat, a siotra, która po śmierci "matki" przejęła opiekę, jest kilkanaście lat starsza, sama już potrzebuje wsparcia w codziennym życiu. Toteż Jureczek trafił do domu opieki. Zanim to się stało, stracił nogę w wyniku powikłań cukrzycowych. Siostra opowiadała mi, jak tęsknił do ulicy i swoich wędrówek, jak płakał. Mieszkali wysoko w kilkupiętrowej kamienicy ze stromymi schodami. Nie miał kto wychodzić z Jureczkiem na spacery, a sam bał się chodzić z protezą, czuł się niepewnie.
Jureczek nie był schludny i miły. Miał problemy z potrzebami fizjologicznymi, najzwyczajnie bywał obrzydliwy. Wzbudzał niechęć słabo związanych z nim krewnych, więc pomoc siostra miała znikomą. Stąd decyzja o domu opieki.
Zanim udało się gdziekolwiek załatwić przystępne finansowo miejsce, minęło sporo czasu. Wreszcie sytuacja zaczęła się klarować, ale właśnie wtedy Jureczek "wziął i umarł".
Byłam na pogrzebie. Po pierwsze do pewnego stopnia czułam się z tym człowiekiem powiązana, po drugie spodziewałam się, że pogrzeb nie ściągnie tłumów. Rzeczywiście była nas maleńka garstka, dosłownie kilka osób.
Nie wiedziałam, że naprawdę miał zupełnie inne imię. Pewnie nikt nie wiedział. Szkoda, że na klepsydrze nie dopisano: "Jureczek", bo wtedy może więcej osób przyszłoby go pożegnać.
Smutne miał ostatnie lata życia i smutną ostatnią drogę. Czy był szczęśliwy wcześniej?   Kto wie? A nuż...

niedziela, 26 maja 2019

Inną drogą po marzenia

Lubię czytać o rozwoju duchowym, zgłębiać psychologię w wydaniu popularnym, pociągają mnie filozoficzne rozważania Marii Szyszkowskiej czy dowcipne i mądre felietony Katarzyny Miller, mądrej życiowo, ciepłej i zadziornej babki.
Przewija się w tych mądrościach nauka, że kluczem do radości życia jest... zwyczajność. Radość z uśmiechu dziecka, z kwitnącej siedmiolatki, z tego, że udał się obiad, albo udało mi się na spacerze zobaczyć bażanta. To bardzo "moje" prawdy, bliskie mi chyba od zawsze, bo potrafili tak żyć moi rodzice, trafiłam na literaturę i nauczycieli, którzy podkreślali wartość takiego życia. Pomimo wszystkich moich przesławnych "zniżek" właśnie takie rzeczy dają mi siłę i chęć do życia.

Czytuję też od czasu do czasu o przyciąganiu swoich celów i marzeń. Nie jest to żadna "czarna magia", po prostu zupełnie inaczej działamy, funkcjonujemy, gdy wierzymy, że cel jest realny, podejmujemy realne kroki, by go osiągnąć. Przekonałam się o tym na własnej skórze i jest to bardzo ciekawe doświadczenie.
Tym marzeniem było właśnie mieszkanie, a tym, co otworzyło mnie na możliwości była pewna rozmowa... na zupełnie inny temat, bo o miłości i związkach.
Padły wtedy słowa z ust koleżanki: "Marta, jak gotujesz zupę, a zabrakło ci soli, to nie rezygnujesz z zupy, tylko idziesz po sól. Jak jej nie ma w tym sklepie idziesz do innego, a jak nie możesz dotrzeć do sklepu, bo robotnicy rozkopali ulicę, idziesz inną drogą. Pamiętaj: inną drogą po sól!".
Powiedziała to w jakąś dobrą godzinę. Niebawem otrzymałam przez internet wiadomość od Mamy: link do ogłoszenia o sprzedaży taniego mieszkania wraz ze zdjęciami. Zakochałam się w tej ofercie od pierwszego wejrzenia. Choć rozsądek oczywiście kazał się nie zachłystywać, poczułam od razu, że właśnie tak chciałabym mieszkać - trochę jak na wsi, trochę jak domku wakacyjnym, gdzie tuż za progiem czeka słońce i powietrze, a przed domem można sobie posiedzieć z książką i kawą.
Mama od dawna zachęcała mnie do kupna mieszkania, ale zawsze protestowałam, że nie mogę sobie na to pozwolić, że nie dam rady. Coraz bardziej mnie jednak mierziły cudze mieszkania, wieczne poczucie tymczasowości i przeprowadzki. Bardzo przykra była też myśl o wykorzystywaniu możliwości finansowych mojej rodzicielki. Jest przecież kobietą nie pierwszej młodości, nie młodzieńczego już zdrowia, wciąż coś jej zawdzięczam zamiast żyć niezależnie i samowystarczalnie, a ona powinna odpoczywać i ewentualnie pracować "dla fanaberii". Nie wychowano mnie na potomka roszczeniowego, takiego, co to wszystko mu się należy, nie jest dla mnie naturalne, że dorosłe dzieci wciąż oczekują pomocy od rodziców. Od kiedy pracuję, nigdy nie poprosiłam rodziców o pieniądze.
Tym razem postąpiłam inaczej. Schowałam dumę do kieszeni, przywołałam rozsądek i przyjęłam maminą pomoc. W pojedynkę nie miałabym co marzyć o kredycie, a i tak przyznano mi niski. Z pomocą przyszły oszczędności Mamy z wieloletniej pracy za granicą.
No i jestem u siebie. Daję sobie radę z opłatami. Mama co jakiś czas dopytuje, czy nie trzeba mi pomóc, ale moją ambicją jest nie nadużywać jej wsparcia, co na szczęście się udaje. Kredyt spłacę za kilka lat (nieduży, więc i czas spłacania stosunkowo krótki) i jeśli Bóg pozwoli, będę wtedy w stanie odwdzięczyć się Mamie, choć i tak wiem, że nie spłacę nigdy tego i innych długów. Pocieszam się, że teraz spłacam mojemu dziecku, a potem ono odda dobro własnym dzieciom i tak idzie to przez pokolenia. Tłumaczę sobie, że swoim ukochanym dzieciom (nie tylko syn jest moim ukochanym dzieckiem) nie żałuję niczego, co dałam, bo sama przy tym otrzymuję radość z dawania.
No i mam to spełnione marzenie...


Właśnie sobie uświadomiłam, że ten post powstał w Dzień Matki!

Uroki

Ze wsi jestem, co niekiedy z dumą podkreślam, ale prawdą jest, że "wieśniak" ze mnie połowiczny. Wielu wiejskich spraw nie znam, bo moja wieś nie była typową wsią, był to PGR. Nie mieliśmy gospodarki z prawdziwego zdarzenia. Ot, działeczka przy domu, poletko z ziemniakami, a drugie z burakami cukrowymi, w chlewiku świnka i trochę drobiu. Pomagało się rodzicom, ale byłam jeszcze dzieckiem, które miało sie uczyć i miało prawo do beztroskiej zabawy.
Otóż ja, wieśniak od siedmiu boleści nie miałam pojęcia, że szczypiorek-siedmiolatka tak pięknie kwitnie! Ma śliczne fioletowe kwiaty, na których dziś rano dostrzegłam dwa motyle. Jaka szkoda, że nie zdążyłam ich sfotografować.
Wrastam w to swoje miejsce na ziemi i zżywam się z jego urokami. Na przykład takim, że w pogodne noce wspaniale widać stąd gwiazdy nad głową. Nasze podwórze oświetlone jest przez tzw. fotokomórki (chyba, bo słabo się znam na elektryce) z czujnikiem ruchu. Włączają się samoczynnie, gdy przechodzę w pobliżu, aby za chwilę zgasnąć i wtedy zapada ciemność. Mój brat, wielbiciel astronomii i teleskopowych obserwacji od razu zwrócił na to uwagę.
Na przykład takim, że przez niskie okno swobodnie kursuje mój kot. Właśnie wrócił z nocnej włóczęgi i mogę pogłaskać jego zmoczone mżawką futerko.
Że tylko wyszłam wczoraj za próg, a już sąsiad-sześciolatek witał się ze mną i pytał, czy robię w domu porządki, bo właśnie trzepałam przed domem dywanik.
Że wróciłam wczoraj od bratowej późnym wieczorem i całą sobą czułam: wracam DO SIEBIE.

sobota, 25 maja 2019

Kloszardki :)

Skoro już przytaczam anegdotki z pracy, przytoczę jeszcze jedną.
Żeby już całkiem przegnać ostatnią chandrę, kupiłam sobie na drugie śniadanie ciasto marmurkowo-biszkoptowe. Jakoś tak się nazywało, niedrogie było i smaczne.
Smakowało też koleżance, którą poczęstowałam przy wspólnym posiłku. Zapytała mnie później o nazwę, której oczywiście nie pamiętałam. X. jednak chciała wiedzieć, by móc sobie kupić, więc spytała, czy nie mam przypadkiem etykietki.
- No, nie mam. Wyrzuciłam do kosza - odparłam.
- Martuś, to ja pójdę zobaczyć.
- To ja już sama sprawdzę - zaofiarowałam się.
- A, to chodźmy razem.
Weszłyśmy do tzw. "socjalnego" pomieszczenia, gdzie jadamy, i zanurkowałyśmy dłońmi w koszu na śmieci.
Nagle otworzyły się drzwi pokoju.
- Dziewczyny! Ja rozumiem, że podwyżek nie ma ani premii, że wszystko drożeje, ale aż tak to już nie musicie! Chodźcie do mnie, u mnie też bieda, ale jeszcze mam się czym podzielić! - usłyszałyśmy koleżankę z innego działu.
Uśmiałyśmy się jak te norki* z niegdysiejszego powiedzonka.



*Za czasów mojej młodości mawiano: "Obśmiałam się jak norka".

Kalosze i inne drobiazgi

Zaprawdę powiadam: ostatni "świr" zaimponował mi swoim rozmiarem i siłą. Na szczęście minęło. Dziś mam "średnie" samopoczucie fizyczne, ale psychicznie i duchowo - w jak najlepszym porządku. To powód do radości sam w sobie. Mam teraz ochotę śmiać się ze swoich przedwczorajszych wyczynów jak z najlepszej komedii, lecz mniejsza już o to.
Odbywam przedpołudniowy relaksik przy otwartym szeroko oknie. Powietrze nareszcie lżejsze po ostatnich duchotach, aczkolwiek niebo wciąż pełne chmur. Z ogródka słychać kląskania, świergotania i pogwizdywania. Tylko nieliczne ptaki rozpoznaję po głosach, uzupełnię sobie tę wiedzę w internecie, bo przyroda zawsze była w kręgu moich zainteresowań. Fajnie, że technika może czasem pomóc w jej poznawaniu.
Każdego dnia u nas leje.
Mieszkam na terenie pagórkowatym i zdążając we wtorek do pracy brnęłam przez istną rzekę rwącą w dół po chodnikach i międzynarodowej trasie, wzdłuż której codzienie przechodzę. Przemoczyłam doszczętnie buty, zacinający deszcz schłostał mi nogawki spodni niemal na całej długości, a całości dopełnił przejeżdzający obok samochód. Dotarłam na miejsce mokra niemal od stóp do głów, na nic się zdał parasol.
W pobliżu biblioteki mamy szmateks. Za radą koleżanek wyskoczyłam do niego, by zakupić sobie jakieś "awaryjne", grunt, że suche odzienie. Nabyłam za 4 zł legginsy... ciążowe (ciążowe, nie ciążowe, ważne że tanie!), wróciłam do pracy, przebrałam się, a  swoje dżinsy wysuszyłam na kaloryferze.
Do legginsów głupio nosić krótki sweterek, w który tego dnia byłam ubrana. W końcu różni ludzie odwiedzają nasz przybytek, a i koledzy z pracy niekonieczne muszą oglądać mój, za przeproszeniem, tyłek. Chwyciłam swój dyżurny sweter-płaszcz, który trzymam w pracy na wypadek chłodu (tej zimy bardzo marzłam). Sweter nie ma zapięcia - taki fason, więc trzeba było zorganizować sobie jakiś pasek. W tej roli wystąpiła chustka, którą miałam na szyi. Koleżanki miały setny ubaw, gdy w takim przebraniu paradowałam po pokoju. Na szczęscie pracuję na uboczu, gdzie goście z zewnątrz zaglądają rzadko.
A oprócz legginsów, które pewnie zużyję jako szmatę do podłogi, kupiłam jeszcze kalosze! Od lat moje marzenie, wciąż odsuwane na plan dalszy jako mało potrzebne. Za głupie 8 złotych. W panterkę :) Radośnie meldowałam koleżance po południu: "Maryś! Kałuża, nie kałuża, trawa, nie trawa - idę jak czołg!" ☺
Rzeczywiście, wygoda to niesłychana. Dlatego dziś powzięłam postanowienie: po obiedzie (naleśniki) i sobotnim ogarnianiu domu ruszam na spacer po okolicznych polnych drogach i trawach. Moje miasto jest nieduże, więc choć mam do centrum nie wiecej niż 2 kilometry, równie blisko mi do terenów niezagospodarowanych, lekko dzikich, gdzie można poczuć odrobinę natury.
Lubię posiedzieć w domu, zdarza mi się cały dzień nie wystawić nosa za drzwi, ale na dłuższą metę duszę się w czterech ścianach.
Słońca! Zieleni! Powietrza! :)

piątek, 24 maja 2019

Po drugiej stronie

Właśnie dziś stanęłam po drugiej stronie barykady, która wczoraj przede mną wyrosła.
Zadzwoniła bliska osoba. Jest od lat chora, stan się pogarsza. Prawie nie wychodzi z domu, bo choroba powoduje trudności z poruszaniem się i nieubłagane niedołężnienie. Jak na złość jest osobą niezmotoryzowaną i mieszka na uboczu wsi, właściwie już poza nią. Pochodzi z ubogiej rodziny od pokoleń (śmiało mogę tak powiedzieć) fukcjonującej na marginesie lokalnej społeczności. Za wiele musiałabym opowiedzieć, by to wyjaśnić, więc poprzestanę na tej wzmiance.
Od dziecka karmiono ją niechęcią do mieszkańców miejscowości, a jak wiadomo, negatywne nastawienie do nas wraca i tylko potwierdza nasze przekonania (z pozytywnym dzieje się podobnie).
Tak więc znajoma nie ma wsparcia we wsi, ludzie się do niej nie garną, a pomoc przydałaby się jej ogromnie.
Dziś wysłuchałam jednej z notorycznych skarg, że trzeba jej pojechać do miasta, a nie ma jak się dostać, bo na piechotę ciężko dojść (do przystanku kawał drogi po wyboistej i błotnistej obecnie drodze, a i w mieście trzeba się nachodzić). Jakaś tam znajoma odmówiła podwiezienia, bo właśnie umyła auto, druga nie ma czasu, bo załatwia jakieś swoje sprawy.
Przysięgam, chciałam być empatyczna. Z głębi serca zawołałam: A czy w tej twojej wsi naprawdę nikt nie może ci pomóc? Przecież ludzie jeżdzą do miasta. W ogóle tyle się słyszy o różnych dobroczynnych akcjach, na przykład w "Expresie Reporterów". Cała wieś pomaga odbudować dom po pożarze, zbiera pieniądze na leczenie. Przecież mógłby tu wpaść ktoś raz na kilka dni i pomóc w gospodarstwie, zakupy przynieść ze sklepu..." - rozpędzałam się.
Jaka była rekacja koleżanki? Nerwowa: "Weź, przestań, wiesz, że to nierealne. Daj spokój". Drążyłam dalej: "Ale wiesz, że nie da się tak funkcjonować i ciągle tylko narzekać". "Marta, ale ja chcę sobie właśnie ponarzekać, nic więcej!".
Ręce mi opadły. Doskonale rozumiem potrzebę pożalenia się, sama się czasem żalę, ale przecież z samo żalenie się nie rozwiąże problemu, trzeba coś w tym kierunku robić.
"Jak sobie to robienie wyobrażasz" - usłyszałam pytanie. "Bardzo prosto. Ja na przykład dałabym na Facebooku ogłoszenie w stylu: 'zacni krajanie, potrzebuję jutro pilnie pojechać do miasta i z niego wrócić. Czy ktoś się wybiera w godzinie tej i tej? Ponieważ trochę kuśtykam (przecież cała wieś o tym wie), miałabym wielką prośbę o podjechanie pod mój dom. Mogę odrobinę zapłacić". "Oj, Marta, weź już przestań!" - w głosie koleżanki narastała irytacja. We mnie również dlatego oświadczyłam: "Wiesz, ja rozumiem, że człowiek czasami po prostu chce się wygadać, ale ileż można tylko wysłuchiwać? Człowiek tego słucha i chciałby coś z tym zrobić."
Koleżanka zniecierpliwiona zagadała coś na zakończenie rozmowy, a mnie pozostało tylko wzruszyć ramionami.
Tak, doskonale wiem, jak to jest pragnąć jedynie współczucia. Ale też doskonale wiem, że nawet największa empatia ma swoje granice - a jeśli nie ma, to nie jest to zdrowa sytuacja. Że dorosły człowiek owszem też bywa słaby, ale jeśli bezradny - to już zwykle na własne życzenie. Wiem, że czasem brak sił, wiedzy i pomysłu na poprawę sytuacji, ale wtedy, na litość boską, szuka się konkretnej pomocy, a nie tylko biadoli i biadoli.
Dawniej czułam się taka dobra i szlachetna przejmując się cudzymi problemami. Dziś mi chyba tej szlachetności trochę ubyło.

Dzień świra - wnioski po faktach.

Aż mi głupio...
Wczorajszy post po prostu MUSIAŁ powstać. Nie wytrzymuję czasami ze sobą i swoimi zwariowanymi nastrojami. Gdzieś muszę się uzewnętrznić, żeby nie zwariować. Żeby nabrać dystansu, uzyskać odrobinę życzliwości i wsparcia. W realu rzadko spotykam się ze zrozumieniem. Ludzie raz, drugi może posłuchają, ale nie są w stanie poczuć tego, co czuję ja, Nie są w stanie pojąć, jak funkcjonuje nie całkiem zdrowy człowiek, okazują zdziwienie, nierzadko zniecierpliwienie, w dobrej wierze prawią kazania, które tylko pogarszają mi samopoczucie i już wystarczająco skutecznie pogorszoną nim samoocenę.

W wirtualu kto chce, poczyta, kto nie chce, pominie. Nawet jeśli postuka się w głowę i uzna mnie za wariatkę, tak mocno mnie to nie dotyka. Wolę tutaj się poskarżyć niż zawracać głowę znajomym. Kiedyś mniej trzymałam na wodzy te swoje huśtawki, dziś jedynie najbliższa przyjaciółka jest na bieżąco z moimi emocjami, ale doskonale sobie ze mną radzi, ma dystans i trzeźwe spojrzenie. Po prostu dobrze mnie zna, w dodatku dziwnym zbiegiem okoliczności też choruje przewlekle, więc się rozumiemy. Ona wie, że gdy zaczynam swoje katastroficzne lamenty, należy mnie po prostu wysłuchać i zrozumieć - niczego więcej nie oczekuję.
Gdy byłam młodsza i mniej świadoma siebie, emocje mną miotały, nie zauważałam przyczyn w sobie. Potem, w wyniku pracy nad sobą nauczyłam się trzymać w ryzach swoje "jazdy", jak mawia młodzież. Zdarzają się jednak ostatnio tak silne, że dochodzi do takich historii jak ta wczorajsza totalna rozsypka.
Są "sprzyjające" okoliczności: pogoda, silne i trudne przeżycia ostatnich miesięcy, stan zdrowia, a także... hormony.
To, co czytałam na temat tzw. PMS-ów w różnych źródłach zakrawało niekiedy na chorobę psychiczną. Kobiety doświadczające tych stanów uskarżały się na płaczliwość, nerwowość, drażliwość. Szczerze mówiąc zdarzało mi się sądzić, że to poszukiwanie łatwego alibi dla swoich histerii i folgowania sobie. Myślałam sobie, że to niemożliwe, aby tak miotać mogła rozumną osobą matka-natura. A jednak...
Zwróciła mi na to uwagę przyjaciółka właśnie: "Marta, założę się że jesteś 'przed'. Ostatnio też tak miałaś i wcześniej też. Zobaczy, że ci za chwilę przejdzie".
No i rzeczywiście. Dziś już jestem normalna i zrównoważona. I nawet podobają mi się świerki posiwiałe w deszczu :)
Wniosek: nie do psychiatry mi trzeba tylko do całkiem innego specjalisty. Po czterdziestce hormony już mają prawo "świrować", zwłaszcza gdy się zażywa lek na bazie hormonów (encorton na Sjogrena - biorę już ponad dwa miesiące).
I wniosek drugi: nie pamikować, moja Marto. Pozwolić sobie na "lenia" i nie mieć do siebie pretensji, bo organizm wie, co robi i zgłasza swoje potrzeby. Trzeba go słuchać. Lenistwo przejdzie za dzień lub trzy, a w krytycznej sytuacji zawsze można o umycie naczyń poprosić syna (względnie - odpowiednio zaszantażować ;) )
Ale żeby aż tak świrować jak wczoraj - doprawdy jestem pod wrażeniem.

czwartek, 23 maja 2019

Dzień świra.

Znowu miałam trudny dzień. Ta pogoda mnie wykończy! Nawet powiedziałam dziś koleżance z pracy, że jeśli kiedyś umrę, co raczej prawdopodobne, to pewnie w takich właśnie okolicznościach przyrody.
Czuję się zupełnie nierozumiana, niczym przybysz z obcej planety. Staram się obracać swoje złe samopoczucie w żart, ale prawdą jest, że w pracy schroniłam się dzisiaj w toalecie, by uronić łzę nad swoim marnym losem. Co z tego, że w chwilach lepszych, normalnych, wcale go za najmarniejszy nie uważam?
Pozwolę sobie dziś na kilka marudnych wynurzeń. Zaznaczam: mocno subiektywnych i podyktowanych złym dniem.
W takie dni czuję się beznadziejna. Karcę siebie za brak energii, wymyślam od leni. Z wysiłkiem zabieram się nawet za zmywanie naczyń po kolacji. Ba, potrafię machnąć na wszystko ręką i uciec w sen.
W takie dni widzę głównie swoje wady i niedoskonałości.
W taki dzień, dzisiaj, myślałam o swoim wdowieństwie, sieroctwie syna, całym tym nieudanym przedsięwzięciu pt. własna rodzina. O tym, że innym się udaje mieć normalne życie, zdrowe relacje, a mnie los już przy urodzeniu wskazał, gdzie moje miejsce, a potem ukarał, że odważyłam się sięgnąć po więcej, ośmieliłam sie wychylić z przeznaczonego mi kąta w cieniu.
W taki dzień czuję, że życie nie ma mi już nic do zaoferowania. Przedwczesna choroba zabiera mi sprawność i urodę, która i tak należała do "nienachalnych"*. Nikt mnie już nie pokocha, nawet własne dziecko ma mnie w nosie.
W taki dzień mam ochotę wykrzyczeć, że żyję przez pomyłkę.

Serio czasem się zastanawiam, czy nie wybrać się do psychiatry. Mam uszkodzony układ nerwowy i być może to powoduje takie depresyjne stany, gdy wariuje pogoda. Bardzo wyraźnie zauważam ten związek.
Istny dzień świra.

P.S. Czasami myślę, że nie powinnam się dzielić tym, co trudniejsze, mało atrakcyjne. Ale - "Pozwólcie nam krzyczeć".

*Maria Czubaszek mawiała o sobie, że jest "nienachalna z urody".

niedziela, 19 maja 2019

Oprócz błękitnego nieba...

Miałam dzisiaj miły, pozytywny dzień. Nic się wielkiego nie działo, ale do szczęścia wystarczyło mi, że prawie cały dzień spędziłam na tyłach swojego domu, popijając herbatkę, ciesząc się słońcem i świeżym powietrzem. Uwielbiam spedzac czas na zewnątrz mieszkania, gdy tylko pogoda na to pozwala.
Nie wiem, od czego to zależy, ale w mojej chorobie zdarza mi się wypić lampkę wina czy piwo i zupełnie dobrze to znieść, gdy kiedy indziej nawet po niewielkiej porcji alkoholu nogi pokrywają mi się krwawymi wybroczynami. Już się do nich przyzwyczaiłam, ale efekt wczorajszego zupełnie niewinnego piwka jest dość przerażający. Całe podudzie, a nawet część uda w czerwone kropki, miejscami zlewające się w czerwone plamy. Na dotatek trochę to boli. Tym razem zaatakowane mam obie nogi, choć prawa, która jest bardziej do wybroczyn skłonna, wygląda gorzej.
Niestety, w tym stanie wolałam zrezygnować dzisiaj z rowerowej przejażdżki. Byłam z tego powodu rano zła i rozżalona. Trzeba było jednak zająć się obiadem, drobnymi domowymi sprawami i te czynności sprawiły, że zapomniałam o smutkach. Po obiedzie wyszłam (przez okno salonu :) ) z kawą za dom, wzięłam ze sobą podręcznik Misia do chemii i w asyście słoneczka oraz ożywczego wiaterku wbijałam sobie do głowy tajniki wiązań międzyatomowych: kowalencyjnych, spolaryzowanych oraz jonowych. Chcąc pomóc synowi w lekcjach, musiałam sama coś z nich pojąć. Miałam sporą frajdę z rozwiązywania chemicznych łamigłówek, dociekania przyczyn, skutków i mechanizmów zjawisk.
Mogę dziś zaśpiewać z Markiem Jackowskim; "Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba"... do szczęścia :)

sobota, 18 maja 2019

Popisałki sobotnie

Zawahałam się po wczorajszym poście, czy ma sens niemal codzienne pisanie na blogu. Jakoś tak sobie ostatnio wypełniam czas i zajmuję myśli. Takie zapiski bywają błahe, mało znaczące, zastanawiam się, czy nie nudne, nie nużące dla czytających. Może się wypowiecie?
Dziś ot, tak przysiadłam na chwilę i zaswędziały paluchy. Piszę :)
Pogoda wpływa na mnie okropnie, musiałam się przespać po powrocie z pracy. Na szczęście po drzemce jakoś doszłam do siebie i nawet pokrzątałam się po mieszkaniu. Walczę z synem o mycie naczyń. Wciąż odwleka. W końcu zdesperowana oświadczyłam, że zabieram kuzyna, który wpadł do niego pograć na komputerze, na zakupy do Biedronki i jeśli wrócę, a sterta nie zniknie ze zlewu, wszystkie obiecane żelki zje kuzyn. Zdaje się, że argument podziałał. Czekam tylko aż chłopaki skończą jakąś tam rundę gry.
Na działce wysiałam dziś koperek, pietruszkę naciową i rządek słoneczników, żeby mi zaglądały w okna. Obawiam się, czy nie przesadziłam z ich ilością, ale - pierwsze koty za płoty. Jestem wszak początkującym działkowiczem. Poradźcie mi tylko, czy między słonecznikami można wysiać maciejkę, bo właśnie pod oknem chciałabym mieć pachnący rządek. Otworzyć okno wieczorem po upalnym dniu... Ach!
Do pomocy na działce zgłosił się sześcioletni sąsiad, rozmowny, bystry chłopaczek. Kilka razy odruchowo zwróciłam się do niego "synu". Zareagował zaskoczeniem, ale stwierdził, że podoba mu się to. Mam więc namiastkę drugiego dziecka. Tak lubię maluchy, a mój jedynak to już kawaler z grubym głosem i trądzikiem młodzieńczym, mający swoje sprawy i sekrety. Już go nie zabiorę na spacer, kiedy mi przyjdzie ochota.
Dziś ogólnopolskie nocne zwiedzanie muzeów i syn oczywiście oświadczył, że woli zostać w domu. Samej chyba nie chce mi się iść, bo od kilku lat co roku bywam na tej imprezie i nic nowego już mi raczej nie zaoferuje. Może poczytam w domu książkę, a może włączę sobie jakiś film z internetu. Się zobaczy.

piątek, 17 maja 2019

"Pozwólcie nam krzyczeć"*

Boże, ile bym dała, żeby fukcjonować jak normalni zdrowi ludzie.
Mam dzisiaj paskudny dzień, kiedy wszystko mnie drażni, męczy i przyprawia o chęć płaczu. Wiem, że przejdzie, ale póki trwa, czuję się kompletnie nieudanym, stukniętym wybrykiem natury.
Najbardziej boli brak zrozumienia przez innych. Już się nauczyłam, żeby nie obnosić się ze swoimi złymi dniami, bo ludzie reagują na mnie jak na marudę albo skończonego cudaka, prawią mi kazania, każą brać się w garść i nie użalać nad sobą.
A ja - kurrrrrde Maciek (przepraszam, muszę sobie ulżyć, a to urocze przekleństwo ukuła kiedyś bratanica)!!! - naprawdę biorę się w garść i moje życie jest nieustannym przezwyciężaniem siebie, walką o pozytywne nastawienie do rzeczywistości. Nie wiedzą ci wszyscy mądrale, jak często sama sobie tłumaczę, że wszystko jest w porządku, jak często sama siebie popycham do działania, gdy mam ochotę jedynie leżeć i wszystko mieć w nosie.
Proszę, oszczędźcie mi w komentarzach tych morałów. Sama się pozbieram, ale marzę czasem o tym, żeby bez skrupółów dać upust swojej frustracji. Nienawidzę być chora, nienawidzę być zmęczona, nienawidzę tego, że choroba niszczy mi zęby włosy, odbiera energię i urodę. Nienawidzę nie być jak inni ludzie, inne kobiety.
Bardzo źle znoszę negatywny wpływ pogody. Robię co mogę, by się nie poddawać, ale dziś mi się przelało. A największy żal mam do samej siebie, że taka jestem beznadziejna.

Wybaczcie marudzenie, dzisiaj z pełną odpowiedzialnością pozwalam sobie na odreagowanie.

Tytułem wyjaśnienia, choć wcale nie mam takiego obowiązku: jestem chora na dwie przewlekłe choroby, w których zaburzenia emocjonalne nie są niczym nadzwyczajnym. Ale ja ich NIE-NA-WI-DZĘ!!!!!!!!!

*Tytuł powieści Stanisławy Fleszarowej-Muskat

P.S. Automatycznie mi ulżyło po napisaniu tego postu.
P.S. 2 Wibo-morderca złożył mi daninę u stóp - martwego ptaszka. Ot, natura...

środa, 15 maja 2019

Sennie

Jakiś ewidentny ciąg blogowy mną owładnął :)
Wciąż ponura pogoda sprzyja przebywaniu w domu, a więc i posiedzeniom w internecie. Telewizji nie mam, więc to pierwsze wypełnia czas.
Jestem dziś nieludzko śpiąca. Rzuciłam w kąt domowe prace. Naczynia poleżą do jutra, podobnie jak pranie do poskładania. A ja poleżę na kanapie, poczytam, przypilnuję tylko syna, żeby przygotował się do jutrzejszego sprawdzianu z chemii.
Syn ostatnio mnie irytuje. Zaczyna się wymądrzać i "wiedzieć lepiej". Oznajmia mi często, że jemu na przyzwoitych ocenach (wcale nie wymagam piątek od góry do dołu) nie zależy, bo rzekomo oceny z siódmej nie są brane pod uwagę przy rekrutacji do szkół średnich. Za nic ma moje kazania, napomnienia i reprymendy. Co z takim zrobić?
Z przyjemniejszych spraw, udało mi się kilka dni temu zasadzić na działce rukolę, a wczoraj dokonałam czynu wprost heroicznego: posegregowałam swoje dokumenty, przed czym uciekałam od dawna.

I chyba tyle słów na dzień dzisiejszy.

wtorek, 14 maja 2019

Milka i Wibo

Poobiedniej kawce czynię zadość.
Pogoda za oknem bez zmian, ale wczoraj doładowane w towarzystwie Sąsiadki wewnętrzne zasoby energii niosą mnie jeszcze dziś. Jest mi dobrze i spokojnie. Obok mnie mruczą i wibrują koty, a zza drzwi oddzielających salon od pokoju syna dobiegają wesołe dźwięki. To kuzyn przyszedł w odwiedziny.
Uraczyłam towarzystwo racuchami na obiad. Jak lubię taką domową atmosferę, jak mile wspominam niegdysiejszy dom pełen życia i ludzi, i naszych mruczących czworonogów.
Gdy byłam dzieckiem, nie wolno mi było mieć kota ; nie znosiła ich Mama, miała wręcz jakiś uraz do tych zwierząt. Dopiero w małżeństwie mogłam zrealizować swoje marzenie o mruczącym przyjacielu. Przewinęło się ich przez nasz dom kilka. Potem musiałam zostawić dawne życie i rozstać się z niezapomnianą Dunią. Obiecywałam sobie znaleźć jej dom, ale nie zdążyłam, uprzedził mnie Były i nie mam pojęcia, jak rozwiązał tę kwestię. Obawiam się, że po prostu wywiózł zwierzaki gdzieś za miasto i puścił samopas - częsta praktyka. Do dziś czuję wyrzuty sumienia na to wspomnienie.
Gdy syn zgodnie ze swoją wolą zamieszkał u ojca, ten sprawił mu drogiego kota z hodowli - maine coona. Nie wiem, na ile czysta jest jego rasa, ale nie jest to kot jak zwykłe dachowce. Jest duży, przypomina rysia ze swoimi pędzelkami futra na czubkach uszu, ma puszysty, długi ogon. Podobno maine coony są ufne i przyjazne, ale o naszej kotce trudno to powiedzieć. Swoje przywiązanie okazuje bardzo powściągliwie, nieczęsto przychodzi na pieszczoty. Syn, w chwili przybycia kotki jeszcze bardzo dziecinny, nazwał ją Milunią i tak już zostało.
Gdy mąż zaczął wyjeżdżać do szpitali, Mila (Milka, Milunia) spędzała całe dnie w pustym domu. Teściowa z litości przychodziła ją nakarmić, aż wreszcie zapytała, czy nie zaopiekowałabym się zwierzęciem. Zgodziłam się, bo przecież to ukochany kot Misia. Mąż zmarł, a Milunia jest z nami do dziś.
Drugiego kota znaleźliśmy jesienią na ulicy. Wypatrzył go Misiek, mój syn. Podniósł maleństwo z ruchliwej szosy. Wzięliśmy go do domu z zamiarem oddania w dobre ręce, jednak dobre ręce jakoś się nie znalazły. Za to kotek podbił nasze serca. Gdy go nieśliśmy do domu, drżał z chłodu i strachu. Syn skwitował: "Mame (tak się do mnie żartobliwie zwraca, co uwielbiam), on wibruje".
Do głupawek nie trzeba mnie namawiać, więc z miejsca nadałam kotu adekwatne imię - Wibratorek. Ponieważ jednak nie wszyscy akceptują moje durnowate poczucie humoru i kojarzą imię bynajmniej nie z mruczeniem, powstał ocenzurowany wariant: Wibo tudzież Wibek lub Wibowit.
Niestety, Wibratorek jest kobietą. Jeśli były co do tego jakiekolwiek wątpliwości, nie sposób ich mieć dzisiaj patrząc na jego zaokrąglający się brzuszek. Za długo zwlekałam z wizytą u weterynarza. Będą maluchy! Rozdam je za darmo w hali targowej tak jak zrobiłam to już kiedyś z dziećmi Duni, ale trzeba na przyszłość poważnie pomyśleć o antykoncepcji.

poniedziałek, 13 maja 2019

Wieczorem

Papierów nie posegregowałam, bo zabrakło czasu.
W drodze z pracy, przygnębiona wstrętną aurą zatelefonowałam do mojej Ulubionej Sąsiadki. Okazało się, że i ona nie tryskała dziś radością życia, więc uznałyśmy, że trzeba przedsięwziąć środki zaradcze. A najlepszą radą na takie pogodowe melancholie jest spotkać się i pogadać. Zaprosiłam więc koleżankę na wieczorne ploteczki.
Nasmażyłam racuchów dla mojego gościa, syna i siebie, kupiłam garstkę "odchudzających" ciasteczek (jakieś owsiane czy coś podobnie dietetycznego) i na wspólnym oglądaniu głośnego ostanio filmu "Tylko nie mów nikomu" o pedofilii w kościele zapomniałyśmy o chłodzie, chmurach i chandrze.
Dokument braci Sekielskich jest interesujący, ale nie skończyłyśmy go oglądać, zostawiłyśmy sobie ciąg dalszy na następne spotkanie.
Po wyjściu Sąsiadki postanowiłam odezwać się do siostrzenicy Jolki Z., tej niedawno zmarłej. Wahałam się mocno, obawiałam się być wścibska i nietaktowna, ale nie dawało mi to spokoju. Może Jolka nie targnęłaby się na swoje życie, gdyby ktoś w odpowiednim momencie się nią zainteresował?
Siostrzenica, młoda studentka, którą pamiętam jeszcze jako rezolutną siedmiolatkę, szczerze mi podziękowała za pamięć, zwierzyła się ze smutku, opowiedziała, że z Jolką już od dłuższego czasu działo się coś złego, ale uparcie twierdziła, że sobie radzi. Nie są jeszcze znane wyniki sekcji zwłok, więc domysły na temat samobójstwa pozostają wciąż domysłami.
Myślę, jak bardzo bywamy zapatrzeni w siebie i egoistyczni, jak bardzo obchodzi nas, co inni na nasz temat pomyślą, jak zareagują. A może nie warto "rozkminiać", czy będę nahalna, wścibska, ale iść za głosem serca, śmielej wychodzić naprzeciw innym. Ile lat straciłam na "czajenie się", jak to w moim regionie jest określane. A najlepsze i najmądrzejsze są działania najprostsze, szczere i uczciwe.
Nie najwłaściwsze to słowo, ale cieszę się, że odważyłam się na tę rozmowę z Olą (imię zmienione) i że na coś mogłam się przydać. Na koniec napisałam to, co czułam: że nie chcę być nietaktowną, wścibską babą, ale jeśli tylko chce, niech śmiało do mnie pisze, dzwoni, odzywa się. Pomogę jak potrafię i zawsze wysłucham.

Znowu szaro

Znowu zimno, znowu gruby koc chmur nad głową. Nie lubię i nic na to nie poradzę. Dzisiaj nie lubię.
Jakoś mnie frapuje temat samotności akceptowanej i nieakceptowanej, widzę to, gdy przeglądam swoje zapiski. Bywa przyjemna, satysfakcjonująca, ale bywa też trudna, nie czarujmy się.
Brakuje mi dziś rodzinnego ciepła, poczucia bezpieczeńśtwa, gdy wracało się do domu, a tam czekali rodzice, rodzeństwo, dom żył, a po kątach nie zalegała cisza, bo rodzinę miałam dość liczną. W małżeństwie też coś się działo, wypełniało myśli i czas. A teraz - jak sobie sama nie wypełnię, to...
Ze zdwojoną siłą odczuwam ten brak właśnie w takie pozbawione słońca dni. Po prostu mi smutno i brak chęci, by coś z tym zrobić.
Czeka mnie pewna drobna domowa praca. Ponieważ jej nie lubię, leży niedokończona. Z całą jaskrawością uświadamia mi, jak blokują nas sprawy niezałatwione, nie pozwalając ruszyć dalej. Praca nie jest ciężka, więc wciąż mi się wydaje, że mam czas, że zdążę, kiedyś się do niej zabiorę.
Nie, Martusiu, żadne "kiedyś". Zrobisz to dzisiaj, bez wymówek, że czekają poważniejsze sprawy. I zobaczysz, jak od razu ci ulży.

niedziela, 12 maja 2019

Refleksje samotnej (?) kobiety

Jestem kobietą, jak to się mówi, samotną, singlem według modnego określenia. Jednak temat związków, relacji damsko męskich obecny jest w moim życiu, bo przecież koleżanki mają mężów, partnerów, jedne się rozwodzą, inne biorą śluby, kogoś poznają, z kimś nie mogą się dogadać i tak dalej, i temu podobnie. Nie jest mi to więc obojętne, nie jest tak, że radząc sobie w pojedynkę, nie myślę, jakby to było "kogoś mieć". Moje obserwacje powodują, że mam bardzo ambiwalentny stosunek do związków.
Niektórzy, a jest ich wielu, wkładają w związek mnóstwo energii, poświęcają mu tyle miejsca, że niewiele pozostaje na samych siebie (nie wiem, czy jestem wystarczająco zrozumiała dla czytających moje wywody). Na przykład wczorajsza moja towarzyszka niby jest zadowolona ze swojego przyjaciela, który okazuje jej wiele uczucia i wsparcia, który ewidentnie pragnie być z nią w relacji, ale często zwierza mi się ze swoich wątpliwości. Nieraz słyszałam skargi, że nie do końca jej odpowiada osobowość tego człowieka, który hołduje konwenansom, bywa pedantyczny i pozbawiony spontaniczności, luzu i swobody. Wczoraj przeszedł samego siebie, być może pod wpływem alkoholu. Nie darmo mawia się, że in vino veritas.
Z ulgą myślę, że będąc singlem nie przeżywam takich rozterek. Akceptując swoje życie mam ten komfort, że mogę wybierać potencjalnych "chłopaków", nie muszę rozpaczliwie chwytać się męskiego ramienia, żeby przetrwać emocjonalnie. Mam takie poczucie, że związki są ludziom potrzebne, by nie spotykać się z samymi sobą, nie patrzeć w oczy własnym cieniom i demonom. Przemawiam teraz słowami, których naczytałam się w publikacjach psychologicznych, ale po kilku latach bez męża są to już moje osobiste odczucia i przemyślenia.
Uświadamiam sobie, że jeśli do tej pory z nikim mi nie "wychodziło", nie działo się to bez powodu, że moja intuicja jest mądra i wie, co robi każąc mi się dystansować do pewnych osób i sytuacji. Że moje pragnienia oraz opory mają uzasadnienie, a ja mam prawo, wręcz obowiązek wobec siebie samej, respektować swoje wewnętrzne głosy. Błędem było doszukiwanie się w samej sobie "nienormalności", nieprzystawania do powszechnych standardów.
Jestem osobą o pewnych osobistych trudnościach. Całe lata czułam się inna, gorsza, wybrakowana. Ujawniało się to przede wszystkim w tej tak normalnej, zwyczajnej dla innych strefie, właśnie w tzw. relacjach. Lata po rozwodzie dały mi czas na wgląd w siebie. Kilka doświadczeń, nawet tych przykrych pomogło mi do siebie dotrzeć. Fascynuje mnie ta podróż.
Niedawna moja znajość z L. skończyła się dla mnie niefortunnie, ale uważam za ważny krok w swoim rozwoju to, że właśnie z tym człowiekiem potrafiłam być sobą i słuchać siebie, choć jak wskazuje nieprzyjemny finał, jeszcze za mało ufałam sobie i zabrakło mi asertywności. Ale wnioski wyciągnięte, a było między nami też to, czego w związku oczekuję: swoboda, bycie sobą, pogoda i ciepło. Tego pragnę, zamiast wspinania się na palce (lub pochylania się do samej ziemi) i stawania na baczność, by zadowolić i nie stracić swojego towarzysza.

Po imprezie

Nie było źle spędzić tej nocy trochę czasu poza domem, ale przemknęło mi przez myśl, że ten cały Halama to strata czasu. Czy mnie się zmieniło poczucie humoru i gust, czy też kabarety stały się jakieś miałkie i mało zabawne? Kosztowało toto sporo, ale że cały dochód przeznaczony był na pomoc zwierzętom (pewien znany w mieście lekarz weterynarii organizuje psią wioskę), nie mam poczucia bezsensownego wydatku.
Chłopak (zostanę przy tym określeniu, choć ma on już 51 lat) koleżanki okazał się okropnym marudą i ględziarzem. Zepsuł nam kawał wieczoru swoimi pretensjami o niedokładne sprawdzenie rozkładu jazdy pociągów, o błędne poinformowanie co do pory zakończenia imprezy (miała być do białego rana, na miejscu powiedziano nam, że może potrwa do północy, a ostatecznie zakończyła się w okolicach drugiej). Gdyby choć wyraził swoje zadowolenie krótko i konkretnie, ale skąd! Musiało być przecież dramatycznie. Koleżanka miała łzy w oczach, a ja, co mi się często ostatnio zdarza, zastanawiam się, po jakiego grzyba nam, kobietom ci faceci.
Na imprezę wbiłam się w ładne, zgrabne czółenka z paskiem i na niewielkim obcasie. Dosyć wygodne, a jednak nawet takie są już nie dla mnie. Potańczyłam trochę, naprawdę niewiele na after-party, przeszłam może ze trzy kilometry po przemyskim bruku i na całym prawym podudziu mam teraz krwawe wybroczyny - charakterystyczne dla mojej choroby. Niestety, elegancka, piękna i młoda i seksi o ja już byłam.
Pisałam niejednokrotnie, że chyba przechodzę jakieś wewnętrzne zmiany. Zaczynam cenić spokój, bywa, że preferuję spokojne spędzanie czasu w domu i czytanie książek w ogródku, nie jestem już takim pędziwiatrem jak kilka lat temu. Kojarzy mi się to jeśli nie ze starością, to z mocną dojrzałością i zadziwia, że to już...
Swoją drogą stolica dawnego mojego województwa to piękne miasto, z klimatem, malowniczo położone na wzniesieniach, o zabytkowej, pełnej brukowanych zaułków starówce. Nieczęsto w nim bywam, a to wcale niedaleko, bilet w jedną stronę kosztował mnie zaledwie cztery złote. Chętnie wybiorę się tam kiedyś sama albo z synem. W "turystycznym" obuwiu, bez marudzących kolegów podelektuję się urokami tych krętych, wąskich uliczek i widokami z Kopca Tatarskiego.

piątek, 10 maja 2019

Wiara, nadzieja... sens

Uderza mnie, jak bardzo niektórzy pozbawieni są szacunku dla życia, jak nie widzą jego wartości i uroku. Żyją i uważają to za niewiele warty, mało znaczący fakt. Wciąż czekają na lepszy dzień, na miłość, na wakacje, na pieniądze... Wciąż w poczekalni, wciąż poza teraźniejszością.
Podobno najmniej szacunku dla życia mają ludzie młodzi, ale zauważam, że i dojrzałość niesie pewne straty. Straty, bo nie chcę używać słowa "zagrożenia".
Stratą jest utrata świeżości spojrzenia.
Dbam o to, by nie stały się dla mnie banałem rzeczy na pozór oczywiste. Staram się zwracać uwagę na drobiazgi, przyrodę, pęknięcie na murze, krople deszczu, żałuję, że wiosną nie udało mi się zobaczyć przelatujących kluczy żurawi, że za rzadko bywam w lesie. Lubię zauważyć, że przy myciu naczyń woda tak przyjemnie ogrzewa mi dłonie... i tak dalej, i temu podobnie.
W młodości radość przychodzi do nas spontanicznie. Tyle w nas jeszcze siły i beztroski, tyle okazji do śmiechu (choć i bóle istnienia w tym wieku odczuwa się mocno). Potem odczuwa się już pewną powtarzalność, widzi się coraz więcej ciemnych stron rzeczywistości, odczuwa się je na własnej skórze, zwłaszcza gdy dają się we znaki te najbardziej prozaiczne, a jednocześnie najdotkliwsze fizyczne przejawy. Umierają znajomi, już nie gdzieś daleko, ale namacalnie, tuż obok, zaczyna nas kręcić reumatyzm, już nie można tak bezkarnie zarwać trzech nocy jak dawniej.
Mimo przekonania, że życie jest warte celebrowania i zachwytu, łapię się na tym, że pewnymi rzeczami jakbym się już nasyciła, że nie widzę nic nowego. Że za rok i pięć będzie tak samo - aczkolwiek ta stałość bywa też ostoją i wartością. Dawniej przerażała mnie myśl, że miałabym to zostawić, nie zobaczyć już więcej, a dziś mam wrażenie, że to już ze mną zostanie, że nie jestem już tak przywiązana. Może nie do końca byłabym na to gotowa, ale zdecydownie bardziej niż kiedyś.
Widzę, że dziś pozytywne myślenie i radość życia wymaga ode mnie pewnego wkładu pracy, świadomości i wyboru. Muszę czasem sama sobie "ustawić" myślenie, nie poddawać się, wytłumaczyć sobie to i owo jak matka własnemu dziecku. Tak jak na przykład ostatnio, gdy myślałam o tej powtarzalności, o tym, że już tyle za mną. Dopiero po chwili namysłu uświadomiłam sobie, że przecież czeka jeszcze na mnie mnóstwo nieodkrytych lądów: może wnuki, może jak u mojej mamy coś zupełnie nowego. Mama w wieku prawie pięćdziesięciu lat rozpoczęła nowe życie wyjeżdżając za granicę do mojej siostry. To zapoczątkowało wiele ważnych dokonań w jej życiu, myślę, że mimo trudności sprawiło jej satysfakcję, że tyle mogła dzięki temu osiągnąć. Mama zresztą często podkreśla, że jej wiek ma swoje uroki, że cieszy się gdy w żartach zwracam się do niej per "babciu", bo nie każdemu jest dane doczekać tych lat.
...A Jolka, szalona Jolka sama pozbawiła się tylu możliwości. Straciła wiarę, może uznała, że wszystko już za nią. Dlaczego?
Dlaczego? Dlaczego?

...A kocicy spodobało się w otwartym oknie. Właśnie drapie łapą we framugę i prosi o uchylenie.


O, kurczę! Wyskoczyła!!! :)