czwartek, 4 lipca 2019

O rozstaniach, złudzeniach i rozkoszach "wolnej chaty"

PARAWAN

Oto chwile tylko moje, magiczne,
Których nie zna nikt, nie rozumie.
Między jawą a snem są bezpieczne.
Żyją krótko życiem pieszczot i zdumień.

Te spektakle, gdy kończy się dzień:
Balon słońca na szczycie komina
Podskakuje, balansuje, nie wierzy,
Że za chwilę spadnie nocy kurtyna.

Coś poznaję i coś zapominam.
Pachnie kawa lub zielona herbata.
Ty już śpisz, znów deszczowa godzina.
Nokturn deszczu - mój parawan od świata.
                                                                                                    /Aleksandra Kiełb-Szawuła/

Bardzo nastrojowa piosenka Oli Kiełb związanej swego czasu z zespołem Stare Dobre Małżeństwo, który niemal mnie wychował za młodych lat, idealnie pasuje do dzisiejszego wieczoru, choć pogoda dziś daleka od deszczowych nokturnów.
Jestem w domu sama po raz pierwszy od niepamiętnych czasów. Dopiero teraz czuję, jak bardzo mi tego brakowało: zwolnienia tempa, bycia tylko ze sobą i tylko dla siebie. Był czas, że miałam takich samotnych seansów aż w nadmiarze. Ostatnio syn zasiedział się mocno w domu, ja też stale jakoś byłam zajęta, zadreptana (bo zaganiana to za dużo powiedziane), oddalona od samej siebie.
Misiek poszedl do kuzyna, z którym jutro skoro świt wyjeżdża na trzydniowe wakacje w Hajduszoboszlo. Kuzyn z rodzicami był tam już kilka razy, zapraszano i mojego syna, ale uparcie odmawiał. Wreszcie tym razem zmienił zdanie, co mnie ogromnie cieszy. Niech dziecko użyje trochę lata, zobaczy coś więcej niż własne podwórko. Mnie jakoś tego roku brak "natchnienia" i energii na organizowanie wczasów. Może trochę później pomyślę, o weekendzie w jakiejś miłej letniskowej i niezbyt oddalonej miejscowości.
Tymczasem jestem sama w domu i ogromnie mi z tym dobrze. Cisza i samotność koją moje nerwy, dają wytchnienie.

Wzięłam dziś urlop w pracy, by uzupełnić Miśkową garderobę na wyjazd. Pół dnia zajęło mi gotowanie i inne domowe zajęcia, po południu wybrałam się do miasta. Z nowego miejsca mam trochę dalej do centrum.
Kupiłam okulary do pływania, czepek i krótkie spodenki. Nowoczesne technologie umożliwiły mi konsultacje z synem, który przejawia już własne ubraniowe upodobania. Przez kamerę telefonu ustalaliśmy, czy spodenki Młodemu odpowiadają. Młody nie chciał ze mną iść do miasta, bo właśnie spędzał czas z kuzynem.
Za to do mnie już po zakupach odezwała się do mnie koleżanka. Poprosiła o spotkanie, była smutna. Jak się okazało, w końcu jednak rozstała się z "chłopakiem", z którym już od pewnego czasu dochodziło do rozdźwięków i różnic zdań.
Koleżanka długo szukała swojego szczęścia, przeżyła kilka nieudanych znajomości, porzucała i była porzucana. Ten ostatni pan wydawał się strzałem w dziesiątkę, pojawił się w trudnym dla X. momencie życia (śmierć matki), ujął ją ciepłem, sprawił, że - jak mi dzisiaj powiedziała - znowu chciało jej się żyć. I jednak nie udało się. Poszło o sprawy dla obojga zasadnicze. Ona, panna, chciała poważnej deklaracji, ślubu, zamieszkania razem, unieważnienia w kościele jego poprzedniego małżeństwa. On zauroczony i uszczęśliwiony nowym związkiem obiecywał jej to, ale z biegiem czasu jego dobra wola słabła, zaczął się wycofywać, odwlekać ważne decyzje. W końcu oznajmił, że nie podejmie tych kroków, rezygnuje ze związku, że sprawa unieważnienia go przerasta (szczerze mówiąc, nie dziwię się temu, ja po rozwodzie bez ogródek mówiłam, że w żadne unieważnienia bawić się nie zamierzam, bo kojarzy mi się to wyłącznie z taplaniem się w brudzie - i to wszystko w majestacie kościoła, strażnika cnót i miłosierdzia).
Rozumiem X., dla której pewne zasady są ważne, współczuję jej smutkowi. Sama jednak myślę nad własnym podejściem do sprawy: jest inne. Jestem na innym etapie życia, a wobec religijnych wytycznych mam nieco buntowniczą postawę.
Ślubny kobierzec, biała suknia i papierek z USC nie są mi zupełnie do niczego potrzebne. Obserwując małżeńswa i związki znajomych przekonuję się, że pomimo pobożnych życzeń i najlepszych chęci żadne przysięgi przed ołtarzem nie zagwarantują, że się będzie razem aż do śmierci. Cudownie jest spotkać kogoś, z kim łączą nas wspólne wartości, ale życie pokazuje, że zmieniamy się, a wraz z nami nasze  potrzeby i pragnienia. Mąż na przykład pewnej mojej znajomej, do pewnego momentu zwykły, dobry człowiek stracił pracę, więc zajął się domem i dziećmi, a ona zarabiała na rodzinę i dom w budowie. Mężowi bardzo się na bezrobociu spodobało, w domu też nie jest tytanem pracy, a znajoma jest coraz bardziej obciążona, zmęczona i mówi koleżankom-singielkom, że im zazdrości. To tylko jeden z wielu przykładów.
Nie mierzę wierności, odpowiedzialności i przyzwoitości formalnościami i ceremoniami. Jeśli ktoś przejawia te przymioty, nie musi ich potwierdzać oficjalnie, będzie wierny i lojalny z własnej, nieprzymuszonej woli.
A religia? Miałam rozterki, czy iść drogą przez nią wytyczoną, ale dostrzegam w zinstytucjonalizowanej religii tyle sztucznych, wydumanych ograniczeń (nie tylko, oczywiście, ale jednak...), tyle zewnątrzsterowności zamiast wrażliwości sumienia, że coraz mniej mi z nią po drodze. Zachowam szacunek, pewien sentyment, ale przez życie pójdę własną drogą. Dojrzałam chyba do tej konkluzji.

No i jeszcze garść przemyśleń odnośnie związków.
Wierzę, że jest miłość. Wierzę, że ludzie potrafią iść razem przez życie nawzajem się wspierając i dzieląc sobą. Widziałam takie relacje.
Ale widzę też, ile między ludźmi iluzji, złudzeń. Widzę, jak bardzo pragnie się kontrolować drugą osobę, przerabiać ją i naginać do swojego widzimisię. Jak bardzo wiele energii traci się na "pracę" nad związkiem i drugim człowiekiem. Jak często nie z miłości rodzą się związki, a z chęci zapełnienia pustego miejsca u boku oraz w głębi duszy.
Nie wiem, czy się cieszyć, czy zazdrościć, że innym dane było pożyć złudzeniami, a mnie tego los poskąpił (poskąpił czy oszczędził?). Gdzieś we mnie tkwi poczucie niespełnienia, braku, ale z drugiej strony zastanawia mnie, czy nie stałam się cyniczna i pełna sceptycyzmu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz