poniedziałek, 17 sierpnia 2020

Mam dość

 Nie wiem, o co tu chodzi, do diabła.

Czy aby na pewno nie wiem?

Od pewnego czasu odczuwam narastające poirytowanie i zmęczenie moją pracą.

Gdy jestem na urlopie, nie potrzeba mi wrażeń, wyjazdów, jakichś specjalnych atrakcji. Wykonuję sobie różne domowe i przydomowe prace - albo nie wykonuję! - i jestem zadowolona z życia. Zwykle wstaję z łóżka wcale nie później niż w dni robocze. Często cały dzień się krzątam, a jednak mnie to nie męczy,, w każdym razie nie w taki sposób, jak w biurze. Gdy nie muszę iść do pracy, jestem zupełnie inną osobą. Jest mi dobrze u siebie w domu, na swoim podwórku, we własnym rytmie.

Byłam na wczasach "pod gruszą" przez dwa tygodnie. Spędziłam je najbanalniej w świecie w domu i koło domu. I wypoczęłam! Ale ledwo przekroczyłam z powrotem próg pracy, usiadłam przy biurku - zaczęłam ziewać. Zaczęłam czuć się jak przy spadającym ciśnieniu. Zaczęłam czuć totalną niechęć i złość. Koncentracja na zadaniach jest prawdziwym problemem i nie lada wyzwaniem. Po prostu źle się czuję!

Chyba po prostu mam dość i krzyczy o tym nawet moje ciało.

A może to nie przypadek, że dostałam tego Sjogrena?

Kiedyś, dawno już, przeżywałam wielki bunt pt. nie lubię swojej pracy. Potem jakoś przeszło, przestałam się tak przejmować, potraktowałam ją jako źródło utrzymania i nic więcej, a pewne aspekty nawet doceniałam i zresztą nadal doceniam. Tyle że samo docenianie chyba już mi nie wystarcza.

Ja fizycznie i psychicznie mam dość!!!! Ja jestem zmęczona! Mnie szlag trafia, kiedy tylko zasiadam za tym swoim biurkiem. I cisnęłabym w kąt te wszystkie książki, numerki, cyferki, i ruszyła gdzieś do ogrodu, schroniłabym się w swoim domu, gdzie nikt mi nie będzie bronił żyć własnym rytmem i czepial się, że na pół godziny po prostu muszę się położyć, bo poczulam ubytek sił.

Nie chcę, naprawdę nie chcę wynajdować usprawiedliwień swojego lenistwa i wygodnictwa, ale nie mam już zupełnie ochoty, jak robiłam to przez wiele lat, walczyć ze sobą i udawać, że wszystko ze mną jest w porządku, ukrywać swoich gorszych momentów przed ludźmi. Kosztuje mnie to coraz więcej wysiłku.

Mam dość, a brakuje odwagi i konkretnych pomysłów, by to zmienić.

Jedno wiem: na kurs krawiecki pójdę, choćby tylko po to, by zyskać odskocznię od tego, co męczy i irytuje.

sobota, 15 sierpnia 2020

Chłopina-poczciwina

Ubrałam się ci ja w moją szmizjerkę-tunikę, do niej wąskie dżinsy i tak wystrojona udałam się do miasta w różnych ważnych sprawach.
Idąc ulicą zamyślona rozpoznałam znajomego dopiero, gdy już się minęliśmy. Odwróciłam głowę i wykrzyknęłam ze śmiechem: "No, cześć!", a potem poszłam dalej.
A potem przyszła do mnie wiadomość na Messenger w telefonie:\
- Co ty, Dorotka, ludzi nie poznajesz?
- Chyba Ty nie poznajesz, nie jestem Dorotka, tylko Marta.
- Sorry, to telefon jakieś bzdury pisze.
Po czym nastąpiła typowa gadka-szmatka o tym, co u kogo słychać. Trochę opowiedziałam o sprawie nr 1 ostatnio czyli o szwankującym zdrowiu. Kolega odwzajemnił się opowieścią o kłopotach z sercem.
- Jejku, a wyglądasz jak okaz zdrowia - skomentowałam.
Zgodziliśmy się, że pozory mylą, po czym kolega napisał tak:
- Ale ty, Martusia też jesteś świetna laseczka. Nieraz na ulicy miałem ochotę cię za nóżkę złapać.
- No, no! Pilnuj swojej kobitki - ja na to żartem.
I wtedy dowiedziałam się, że kobitka to nie problem, że czasem trzeba skoczyć w bok i prawie każdy tak robi.
- A ty nie miałaś czasem ochoty zaszaleć z żonatym? - padło pytanie.
- Nie. Podobają mi się różni faceci, tego kwiatu pół światu. Ale nie muszę zaraz z nimi kombinować. No, ale pożartować zawsze można.
I tu puenta kolegi:
- Ja nie żartuję.

Zakończyliśmy wreszcie rozmowę. Nie zbulwersowała mnie, wiem, co się dzieje wśród ludzi, ale został jakiś niesmak.
Nie jestem świętoszką, nie spuszczam powiek rumieniąc się przy byle dowcipie, konwenanse obchodzą mnie średnio. Ale znajomy (właściwie mniej niż kolega, ot znamy się z dawnego sąsiedztwa), który, choć wiedziałam, że to nieskomplikowany chłopina, wydawał się poczciwy, stracił w moich oczach sporo.


Czasami odnoszę wrażenie, że wartości które zawsze uważałam za oczywiste, bezdyskusyjne, czynią mnie "osobliwością przyrodniczą".

Porannoniedzielnie

Taki oto widok mam latem za oknem:

 

 


fot: moja skromna osoba :)



Cóż więcej dodać?

Zawsze marzyłam, żeby mieszkać w bliskości natury, więc mam chociaż namiastkę.\

Od razu, gdy zobaczyłąm to mieszkanie, zapragnęłam go.

Nie szkodzi, że noszę węgiel do pieca (i przerzucam przed sezonem jak Zenza), nie szkodzi, że sąsiedzi to istna "galeria potworów".

Lubię charakterystyczność tego miejsca, lubię lokalny koloryt, choć gdybym w opisie skupiła się na wadach, zjeżyłby się niektórym poprawnym i takich, co to "ą i ę" włos na głowie. Kiedyś może opiszę, bo otaczająca mnie rzeczywistość jest barwna niczym ze wspomnień Grzesiuka.

Tak, to ten klimat. Sąsiedzi się znają od lat (choć rotacja nowych, takich tylko na "dzień dobry - dzień dobry" też ma miejsce), jeden na drugiego czasem ponarzeka, ale gdy pan S. był chory, sąsiadka zapukała do drzwi, żeby sprawdzić, co się dzieje, wezwała pogotowie. Chłopaki od pani Jadzi zza ściany "łoją" jak się patrzy, ale zawsze pomogą, gdy wypadną mi z zawiasów drzwi od garażu, zawsze przy powitaniu buchną w mankiet: "Witam sąsiadkę!". Wpadają często dwie siostry chłopaków, jedna z dwójką dzieci, druga z trzyletnim synkiem. Dzieciarnia jest sympatyczna, taka podwórkowa -  umorusana, wesoła, za pan brat z sąsiadami i już ze mną zaprzyjaźniona. Coraz dalej za mną czasy matkowania maluchowi, więc z przyjemnością zaspokajam swoje macierzyńskie niedosyty. Wczoraj trzymałam jednego bąka na kolanach, a drugiemu odpowiadałam na pytania, gdy przesłuchiwał mnie trzymając na muszce odpustowego karabinu.

Matki Bożęj Zielnej to wielkie święto w naszej lokalnej parafii. Coroczne odpusty słyną na całą okolicę i w ogóle dominikanie, ludzcy i otwarci na ludzi (zapewne nie wszyscy, ale taki mają wizerunek), cieszą się dużą popularnością w naszych stronach. Od kilku lat jednak obserwuję malejące zainteresowanie świętem i kramami, nie ma już dawnych tłumów, przez które z trudem przeciskałam się z małym synkiem. Wciąż jednak mam w sobie dzieciaka, który tylko po to wędruje wśród kramów, by nacieszyć oczy drewnianymi konikami, kogucikami z gliny i pierniczkami. Nie muszę niczego kupować, ale zawsze muszę pochodzić, popatrzeć...


Pisałam kiedyś na forum z grupą kobiet o samotności po rozwodzie. Mnie też przez pewien czas doskwierało to uczucie, bo w końcu przywykło się do mieszkania najpierw z rodzicami i rodzeństwem, potem z mężem i dzieckiem, w międzyczasie w internacie, gdzie nigdy nie byłam sama. Jednak poczucie osamotnienia nie trwało u mnie długo. Nie jestem w związku, nie tęsknię za nim, choć nie twierdzę, że nie chciałabym. Mam jednak coś bezcennego: osadzenie. To, o czym pisał Zenza i co jest mi bardzo bliskie: że zna się panią z warzywniaka, że nie przejdę ulicą nie wymieniwszy jakiegoś "dzień dobry", że z sąsiadką podrzucamy sobie własnej roboty wypieki i wiemy, co która ma dzisiaj na obiad.

Nie jestem sama, o nie.


***


Nie piszę tu za wiele o R., bo to mocno prywatne, a R. to postać kontrowersyjna.

Z kontrowersji zdawałam sobie sprawę i wcale  nie wskoczyłam w znajomość na łęb, na szyję. Jednak ujął mnie dowcipem, inteligencja, zaradnością i energią. Postanowiłam spróbować, zweryfikować. Możę swoje zrobiło, że byłam wtedy przytłoczona niedawną śmiercią Byłego, zmianą mieszkania, ogromem nowych spraw do ogarnięcia. Właśnie od prośby o pomoc się zaczęło.

Bez porównania lepiej czułam się z nim niż z zupełnie chybionym (niestety - mea culpa) mężem. Był luz, dużo śmiechu, wyrównany poziom intelektualny (tak, to też dla mnie ważne, a brakowało mi tego bardzo z byłym mężem, prostym, choć wrażliwym człowiekiem).

Powoli jednak wylazło szydło z worka i poznałam go od gorszej strony. Od strony niebezpiecznej.

Odsunęłam go od siebie, on jednak nie dawał za wygraną, więc uznałam, że mogę zaakceptować wizyty i pogawędki przy kawie. Ten jednak wciąż ponawiał próby zmniejszenia dystansu pomimo moich protestów.

Okazało się, że miło było, póki wszystko przebiegało po myśli pana R/ Gdy zaczęłam nazywać rzeczy po imieniu, miło być przestało. Doszło wczoraj do kłótni, po której stwierdziłam, że nie mam innego wyjścia, ja tylko przeganiać niczym psa.

Szkoda. Przez pamięć dobrych chwil zależało mi na zachowaniu resztek sympatii, a przynajmniej wzajemnego szacunku. Cóż jednak, skoro pan R. sam do siebie szacunku nie ma i nie potrafi uszanować mojej woli.

Coś czuję, że czeka mnie mała wojenka.


Nie żałuję, że przeżyłam tę znajomość, ale wnioski na przyszłość wyciągnęłam niebagatelne.

piątek, 14 sierpnia 2020

Wskaże Bóg...

 Wpis Anny Bzikowej, na który się powoływałam niedawno, dał mi sporo do myślenia. A raczej uzupełnił wydatnie to, co mi ostatnio po głowie chodzi.

Wiele dała mi do myślenia moja działka.

Moja działka dała mi radość, dumę i satysfakcję ze skromnych, ale własnych dokonań. Pokazała, że nie święci garnki lepią, że nawet jeśli się nie uda - nic to. I że jakaś część zamiaru powiedzie się się na pewno. Że praca na marne nie pójdzie. Czegoś się dowiem, czegoś nauczę. Sałatę diabli wzięli, ale fasolki szparagowej pojadłam za wszystkie czasy.

Pokazała jednak i drugą stronę medalu: czasem chcieć to za mało, czasem siła wyższa wtrąca swoje trzy grosze i mówi: tędy nie idź!

W moim zespole Sjogrena, jak przeczytałam w "internetach" słońce szkodzi. Właśnie po tygodniu intensywnej pracy na moim poletku, późnymi, ale jednak popołudniami (pod wieczór komary nie dawały pracować) rozłożył mnie reumatyzm. Ból to jednak drobnostka przy potężnym zmęczeniu, jakie odczuwam, pomimo że się wysypiam. Autentycznie zdarza mi się z zazdrością myśleć o zmarłym b.[yłym] mężu, że ma już święty spokój, nic go nie boli, nic nie musi.

Ból można pokonać tabletką, można poczekać aż zelżeje, bo najgorzej jest rano. A na to przeklęte zmęczenie sposobu nie znam. Zasypiam wieczorem jak zabita i rano wstaję zmęczona. Najchętniej całymi dniami leżałabym na kanapie, ale przecież nie mogę i nie chcę.

Na swoją kolej czekają dwa garnki śliwkowo-jabłkowych powideł, góra naczyń do zmywania, obiad do zrobienia. Nie wspomnę o działce, na której znowu rozhulały się chwasty. A ja chciałabym tylko leżeć i ewentualnie czytać. I dużo, dużo spać.

Myślę... może to jakiś znak, że trzeba poszukać aktywności na swoją miarę? Chyba takie są?


Przychodzi mi na myśl tekst piosenki Antoniny Krzysztoń:


Ty nie oglądaj się za siebie

bo tak nie pójdziesz żadną z dróg

tyle dróg błyszczy wysoko w niebie

pójdź drogą, którą wskaże Bóg

(...) 

Nie chcę oglądać się za siebie

jak żona Lota robiłam to

mój posąg soli, Panie, rozkrusz

i w ziemi sól zamień go

(...)

Bo na początku było słowo

jak je odnaleźć musisz dojść

więc proszę nie idź niczyją drogą

pójdź drogą, którą wskaże On wskaże On

(...)

Bo na początku było słowo

jak je odnaleźć muszę dojść

więcej nie idę już swoją drogą

pójdę tą, którą wskaże On wskaże On, wskaże On

(...)

wtorek, 11 sierpnia 2020

Dwa lata

Jutro miną dwa lata.
Było tak samo upalnie i niemożliwie wprost jasno. Blask słońca zalewal oczy, gdy wyszłam ze szpitala w objęcia tego żaru, w zgiełk ulicy, która nie miała pojęcia, co się własnie stało.
Ja sama nie wiem,czy pojmowałam. I tak, i nie.
To normalne, że ludzie odchodzą, umieranie jest takie zwyczajne, takie ludzkie - ale czemu tak często bolesne, okrutne i niesprawiedliwe?
Dwa lata temu umierał mój rozwiedziony już wówczas mąż. Byłam przy tym, widziałam, kadr po kadrze przechowuję wspomnienia.

Trzy lata temu mój syn, na własne, uszanowane przeze mnie życzenie mieszkający z ojcem, wybrał jednak mnie. Przybiegł po jakiejś awanturze (okazało się, że ojciec już wtedy był chorry, cierpiący i nie radził sobie z tym) i nie chciał słyszeć o powrocie do taty. Uregulowałam sprawę opieki oraz alimentów i żylismy sobie spokojnie razem. Od czasu do czasu proponowałam odwiedziny u taty - przecież nie zamierzałam pozbawiać własnego dziecka więzi z tym, którego kochał. Młody jednak uparcie odmawiał, bo mój Młody jest niesłychanym uparciuchem (kurczę, jak tatuś!).
Toteż nie widziałam Byłego przez kilka dobrych miesięcy, dochodziły mnie tylko słuchy, że pogarsza się jego zdrowie, że jest coraz poważniej. Ze dwa razy mignął mi na ulicy podpierający się laską, potem balkonikiem - facet raptem dwa lata ode mnie starszy. Niewesołe wieści o pobytach w szpitalach przekazywała szwagierka, jego bratowa..
Wreszcie syn nonszalancko, jak to nastolatki miewają w zwyczaju, oznajmił, że moglibyśmy odwiedzić "ojca" w szpitalu. Podchwyciłam pomysł, uważałam, że należy wspierać ich kontakty, mimo że sama miałam do mojego byłego małżonka wiele zastrzeżeń. Wiedziałam, że bardzo boli go brak syna, wiedziałam, że dla dziecka ważny jest kontakt z obojgiem rodziców. Wiedziałam, że leżącego się nie kopie, a mój niegdyś mąż to już kupka nieszczęścia, dla którego zostało mi  tylko współczucie.
Współczucie i wstrząs - tego doznałam po przekroczeniu progu szpitalnej sali. To był cień dawnego człowieka. To były dzikie, półprzytomne oczy... To był niemal całkowity brak kontaktu.
Po tej wizycie, wieczorem dowiedziałam się, że nie pamiętał odwiedzin syna. Wpadłam na pomysł, żeby na drugi dzień zostawić mu na znak naszej bytności maskotkę - misia, którego nasz syn dostał jako noworodek od mężowej bratanicy. Z tym misiem poszliśmy w odwiedziny nazajutrz.
Trafiłam na moment, gdy nikogo z rodziny nie było przy mężowym łóżku. Nachyliłam się i spytałam, czy mu czegoś trzeba. Wyszeptał prośbę o wodę. Pomogłam mu się napić, poprawiłam kołdrę na jego prośbę.
Tyle i tylko tyle było słów między nami.
Co on wtedy czuł? Co myślał? Czy mi wybaczył wszystkie żale, czy zabrał je ze sobą?
Czy w ogóle czuł cokolwiek oprócz bólu? Czy w ogóle myślał? Czy się bał, czy tylko czekał końca cierpień?
Nie wiem, już się nie dowiem.
Mnie pozostało tylko współczucie.
Z misiem szwagierka zrobiła mu ostatnie zdjęcie dla syna. Mam je do dziś.
Misiek stoi teraz na półce z moimi książkami, tylko dżinsowy kaszkiet gdzieś mu się zawieruszył.
Dwa dni później szwagierka napisała mi, że mąż odchodzi. Pisała, że wybierają się do niego ona, jej mąż (byłego brat) z matką i że mogą wziąć mnie i syna, co ja na to. Było dla mnie oczywiste, że syn ma prawo pożegnać rodzica, a ja, drugi rodzic powinnam mu towarzyszyć.
Był taki upał i tyle życia za oknami szpitala... A on leżał i tak był daleko. Potrzymałam go ostatni raz za rękę...
Potem wyszłam na chwilę za tzw. potrzebą. Gdy wróciłam, ujrzałam rodzinę klęczącą wokół łóżka (a normalnie przy łóżku wolno było przebywać tylko jednej osobie).
Teściowa włożyła gromnicę w dłoń swojego syna.

I za chwilę było po wszystkim. Cicho, spokojnie, nie wiadomo kiedy i jak. Syn dłuższy czas potem stwierdził, że spodziewał się "czegoś bardziej spektakularnego".

Jutro miną dwa lata od tamtej niedzieli. Tak samo nie do wytrzymania upalnej, niemożliwie słonecznej jak dzisiejszy wtorek.
 

wtorek, 4 sierpnia 2020

Chcę, muszę, nie mogę...

Fasolka szparagowa zebrana i zjedzona, ogórki zakiszone w dwóch wielkich słojach, kompoty z wiśni, otrzymanych od znajomej, zamknięte w słoikach. Uwielbiam wiśnie i kocham lato w kuchni.
Niestety, całe to sielskie życie, niczym z Kalicińskiej, kosztuje mnie bolesność stawów i smutne  myśli o ograniczeniach. Skłania do rozmyślań o tym, czego chcę, a czego nie muszę.
To mój stały problem, że chciałabym zbyt wiele, a do końca nie wiem, czego naprawdę. Chciałabym też znacznie więcej niż mogę. Dziś niestety mogę już to stwierdzić. Zespół Sjogrena daje o sobie znać i dyktuje warunki życia.
A dawniej... Dawniej było gadanie dorosłych: A po co ci to? Nie dasz rady!
Było to w pewnej mierze wygodną wymówką, by nie podejmować pewnych aktywności. Z drugiej strony - no, właśnie! - ograniczało, powodowało brak wiary w siebie, obawę przed dezaprobatą, autocenzurę ("no tak, w sumie to bez sensu, nie wymyślaj, babo, skoro dobrze jest jak jest").
Inaczej dziś wychowuję syna. Nie mówię mu, co według mnie powinien, a czego nie powinien się podejmować. Mówię: "Spróbuj, zobaczysz, czy ci to odpowiada". Syn pozornie jednak nie jest typem ciekawskiego eksploratora, ma "swój świat", lubi posiedzieć w domu, pograć na komputerze, pochichrać się z kolegami przez internet. To, według moich obserwacji i wniosków, introwertyk, któremu domowe zacisze zupełnie do szczęścia wystarczy. Ze mnie ma zamiłowanie do samodzielnych wycieczek po okolicy - nieraz z zaskoczeniem dowiaduję się, które zakamarki miasta już odwiedził zupełnie nie wiadomo kiedy. Tak czy siak, pozwalam mu próbować, sprawdzać, przymierzać się do różnych rzeczy. Syn jest spokojnym chłopakiem i nie nadużywa mojego przyzwolenia.
...Więc dawniej dorośli wmawiali mi, że tego nie mogę, tamtego nie powinnam, a tamto to już zupełna głupota. Dziś nikt mi nie dyktuje, a jednak sama siebie cenzuruję, oceniam, mówię sobie, że nie mam czasu ani pieniędzy na "duperele".
A jednak... Marzę o duperelach!
O nauczeniu się gry bodaj na gitarze.
O kursie krawieckim.
O zmianie pracy, bo obmierzło mi serdecznie siedzenie za biurkiem i udawanie, że nie, wcale nie jestem zmęczona i nie czuję się źle.

Marzy mi się praca w domu i czas na te wszystkie wiśnie i fasolki szparagowe.
Marzy mi się, że gdy poczuję obezwładniające zmęczenie w środku dnia, przerwę sobie pracę na pół godziny, położę się, a robotę dokończę w moich ukochanych wieczornych godzinach.
Marzy mi się, żeby pracować sobie w piżamie jak moja siostra i mieć w d... konwenanse.

Kurczę, wciąż po głowie chodzi mi to szycie i jakaś własna działalność w przyszłości!
Kurczę, a jeśli to mrzonki?
Jak to rozpoznać? Jak MĄDRZE i rozsądnie, a jednak zmienić coś w swoim życiu?


P.S. Aniu, inspiracją do napisania tej notki był Twój post o rzekomo uwalniającej pracy. Dziękuję.

niedziela, 2 sierpnia 2020

Nadgarstki przyczynkiem do rozważań o życiu :)

Stało się wczoraj coś dla mnie ważnego i ciekawego.
Od kilku dni odczuwam rzut mojej choroby. Dopadły mnie bóle reumatyczne, być może skutkiem codziennej pracy na działce, plewienia i zbiorów, a potem ich przetwarzania. Niby nie taka wielka robota, ale czasu zabiera sporo.
Bolą mnie stawy dłoni i nadgarstki, "coś" wlazło też w lewe ramię. Z trudem rano zwlekałam się z łóżka, lecz na szczęście w ciągu dnia sytuacja się poprawiała.
Czułam wielką pokusę, by się poddać, opuścić ręce, zrobić sobie wolne... Ale przecież działka nie poczeka, warzywa się zmarnują. Przecież w sobotę nie kupiłąm chleba na niedzielny poranek...
Wczoraj więc zawzięłam się, pomna lektur, które mówiły, żę mimo wszystko trzeba dbać o ruchomość stawów i nie dopuścić do zrastania się ich na sztywno. Pomału, ostrożnie zabrałam się za wyrabianie ciasta na bułki. Wymagało to oczywiście pewnej strategii, wyczucia "środka ciężkości" obolałych nadgarstków, by ich zanadto nie sforsować - ale UDAŁO SIĘ!!!
Czułam się niczym zdobywca Mount Everestu! Dodało mi to takich skrzydeł, że do końca dnia czułam się uszczęśliwiona i radosna. Dało mi to do myślenia w szerszym kontekście - w odniesieniu w ogóle do życia.
Tak. Czasem boli. Ale wierzę już niegdysiejszej towarzyszce ze szpitalnej sali, że nawet do bólu (choć nie każdego, o tym też już wiem) można się przyzwyczaić i nie przejmować się nim zanadto. Że bólu nie zawsze trzeba się bać, bo bywa znośny. Że nawet z bólem można upiec ciasto i pojeździć na rowerze.
Bo i na rower się wczoraj wybrałam. Pojechaliśmy z R. (ciągle się koło mnie kręci) nad wodę, gdzie wreszcie naprawdę poczułam, że przecież od tygodnia jestem na wypoczynkowym urlopie. R. łowił ryby, niestety, bez sukcesu, a ja czytałam kolejną książkę Katarzyny Miller, którą uwielbiam, i podziwiałam, jak pięknie odbija się w wodzie tafla nieba, kłębki chmur i korony drzew. Spokój mnie wypełniał i błogość!
I taka błoga jestem do dzisiaj, choć nadgarstki nie przestały dawać o sobie znać.
Ale wiecie, jakby mniej... Odrobinę... :)
Ale do reumatologa jutro pojadę. Rowerem, a jakże.


P.S. (14VIII2020 r.) Reumatolog na urlopie, a ja po przejażdżce na ryby ledwo wieczorem wstawałam na nogi :(