niedziela, 30 czerwca 2019

Poza czubek własnego nosa

Jakieś przydługie i niepotrzebne wstępy tworzę dzisiaj, zamiast przejść do meritum.
Otóż dostaję ostatnio lekcje wrażliwości na drugiego człowieka, większej uważności i odwagi w wychodzeniu naprzeciw bliźniemu.
Zmarła Jolka na początku maja. Znałam jej wrażliwość, różne rozterki i poszukiwania oraz codzienne kłopoty. Gdy usłyszałam, jaką śmiercią zmarła, od razu przyszło mi na myśl samobójstwo. Bardzo, bardzo żałuję, że nie dane nam było spotkać się w tych ostatnich dniach, choć właśnie o tym rozmawiałyśmy przez telefon: że trzeba się spotkać i razem wychylić przysłowiowego kielicha. Jolka ani słowem nie zdradziła się, że coś u niej nie w porządku. Rozmawiałyśmy po długiej przerwie. Wcześniej już tak długo obiecywałam sobie, że odnowię naszą relację, ale miałam po uszy swoich problemów, czekałam aż będę miała spokojniejszą głowę, energię, czas. I nie zdążyłam. Nie uzurpuję sobie praw do zbawienia świata, ratowania niedoszłych samobójców, ale nieraz dochodziły mnie słuchy, że Jolka bardzo lubi ze mną rozmawiać, ceni sobie nasze rozmowy i moje refleksje. Przecież zresztą czasami zupełnie bezwiednie, przypadkowo wpływamy na innych. Czy mało razy wyczytane w całkiem głupiej książce trafne zdanie pomogło komuś spojrzeć na sprawę inaczej?
Nie pomogę już Jolce, ale żyje jej siostrzenica, którą Jolka wychowała jak własne dziecko (relacje w tej rodzinie były dosyć nietypowe), z którą były sobie bliskie jak matka i córka.
Nie dawała mi spokoju ta dziewczyna, domyślałam się, co przeżywa. Zebrałam się na odwagę i zapytałam przez internet, jak się ma. Było to dla mnie trudne, bałam się być nietaktowna, wścibska, szukająca sensacji w tej śmierci. Ale czy żywiąc takie obawy nie jesteśmy w gruncie rzeczy skupionymi na sobie egoistami? Obrzydliwie nie martwimy się, o O NAS pomyślą? Jak MY się poczujemy?
Schowałam te wszystkie głupie obawy do kieszeni i po prostu odezwałam się do tej mojej dużo młodszej znajomej (poznałam ją kilkanaście lat temu, gdy była jeszcze małą, rezolutną dziewczynką). Otwarcie wyznałam, że boję się wchodzić z butami w jej sprawy, ale nie chcę być odwrócona plecami, że jeśli sobie nie życzy rozmowy, uszanuje to. Okazało się jednak, że Karolinka (zmieniam imię, nie pamiętam, jakie nadałam jej we wcześniejszych postach) potrzebowała rozmowy, że jest jej bardzo ciężko, bo śmierć Jolki to zaledwie wierzchołek całej góry domowych problemów. Z chęcią przyjęła zaproszenie do mojego domu, gdzie mogła porozmawiać swobodniej niż u siebie. A ja - choć tu może odzywa się egoizm - mam do siebie dużo szacunku, że się zdobyłam na ten krok w jej stronę. Mam poczucie, że postąpiłam właściwie.
Karolinka dała mi lekcję: nie zamykajmy się w sobie, nie zastanawiajmy się bez końca, czy wypada i co wypada. Interesujmy się innymi, nie zostawiajmy ich samych.
Lekcja przydała się w mijającym tygodniu.
We wtorek zadzwoniła do mnie Ulubiona Sąsiadka (ta z poprzedniego miejsca). Zaprosiła na kawkę wieczorem, czego oczywiście nie odmówiłam.
Stanęłam pod niegdyś naszym wspólnym blokiem objuczona dokonanymi w drodze domowymi zakupami, ale na dźwięk domofonu nie zareagowałam. Stwierdziłam, że widocznie wyszła na chwileczkę do sklepu i spokojnie poczekałam na przyblokowej ławce. Ta jednak nie nadchodziła. "Może się zdrzemnęła?" - pomyślałam i jeszcze raz zadzwoniłam domofonem ; cisza...
Weszłam na klatkę schodową, bo znam kod otwierający drzwi. Zapukałam bezpośrednio do mieszkania... cisza. Zaczęłam pukać głośniej - nadal cisza. Zatelefonowałam - wyraźnie słyszałam dzwonek jej telefonu w mieszkaniu, ale Sąsiadka nie reagowała, zupełnie jakby wyszła z domu bez komórki, co na ogół jej się nie zdarza. Zresztą przecież byłyśmy umówione, miała na mnie czekać. Musiało zdarzyć się coś niespodziewanego.
Po śmierci Jolki chyba przybyło mi wyobraźni. Zaniepokoiłam się, czy nie stało się coś niedobrego. Koleżanka jest w "trudnym" dla kobiety okresie życia, wspominała nieraz o uderzeniach gorąca i osłabieniach (jest ode mnie starsza), na dworze był tego dnia szalony upał.
Oczywiście wahałam się nad wezwaniem pomocy, bałam się zbiegowiska i może zupełnie niepotrzebnej sensacji. Zatelefonowałam do siostry, by się jej poradzić i w wyniku tej szybkiej narady zdecydowałam się zadzwonić na policję. Przedstawiłam sprawę. Policjanci zawiadomili straż pożarną i pogotowie. Wozy strażackie przyjechały na sygnale pierwsze.
Bałam się wyważania drzwi i wyrządzania szkód, zaproponowałam strażakom dostanie się do mieszkania przez uchylone okna (przez lufcik można włożyć rękę i otworzyć drugie skrzydło). Panowie jednak najpierw zapukali do drzwi - dość stanowczo. Pukałam razem z nimi.
Odpowiedział nam głos koleżanki. Krzyknęłam, żeby otworzyła, że wszystko jej wyjaśnię.
Wyszła nam naprzeciw z zakrwawioną twarzą, ze zlepionymi krwią włosami. Okazało się, że chyba wskutek upału i zmęczenia po długim pobycie w mieście zemdlała, a upadając uderzyła się w jakiś mebel rozcinając łuk brwiowy (skórę). Była oszołomiona i zszokowana.
Przybyli sanitariusze z pogotowia opatrzyli ją i zawieźli do szpitala, a ja pozbierałam jej dokumenty i taksówką pojechałam za nią. Do domu wróciłam po północy (chwała Bogu, syn już duży), a koleżanka została w szpitalu. Nazajutrz z rana dowiozłam na jej prośbę, trochę ubrań, bielizny i kosmetyków.
Na szczęście nic groźnego w szpitalu nie stwierdzono. Wypadek zdarzył się we wtorek, a już w środę wieczorem Sąsiadka była w domu. Pilnowałam, czy wszystko w porządku, dzwoniłam, odwiedzałam, dopóki nie wrócił z delegacji jej "chłopak". Dziękował mi bardzo.
No i oprócz satysfakcji, że tak słusznie postąpiłam, mam ważną lekcję: więcej inicjatywy i zainteresowania bliskimi! Mniej przejmowania się sobą! Częstszego odzywania się do przyjaciół, bo mam tendencję do pogrążania się w swoim świecie.
...W piątek miałam przemiłe spotkanie z dwiema dawno niewidzianymi koleżankami z liceum - takimi najbliższymi z klasy. Przerwa w kontakcie trwała kilka lat i to one odezwały się do mnie po tak długim niewidzeniu. Aż zrobiło mi się wstyd, że je tak zaniedbałam.
I tu reflekaja a propos bardzo swego czasu obfitych konwersacji na forum rozwodników: samotni bywamy na własne życzenie. Przede wszystkim!

niedziela, 23 czerwca 2019

Popisałki pozytywne

Ech, Marto, ty marudo! Może napisz coś pozytywnego, co?

Na przykład o tym, że Wibratorek wreszcie się "rozwibrował" i urodził cztery śliczne kociątka, które skończyły wczoraj tydzień. Jedno z nich już otworzyło oczka. Śliczne są - malutkie i popiskujące. Lubię obserwować Wibera (imię podpowiedziane przez kolegę) w roli matki. A matką Wiber jest troskliwą, ale nie zwariowaną na punkcie swoich dzieci. Znajduje czas na odpoczynek i spacery, na pieszczoty na kolanach swojej pani i na towarzyszenie jej w czasie porannej kawy przed domem lub wieczornych pogawędek z sąsiadem.
Za ścianą mojego mieszkania żyje sobie matka-wdowa i jej trzech "śwarnych" synów. Najstarszy, chyba 35-letni jest wyraźnie zainteresowany sąsiadką z podwórka, a dwóch wolnych, do wzięcia... tyle że nie reflektuję :) Średni z braci ma stałą kochankę-gorzałkę, niestety, a najmłodszy też za kołnierz nie wylewa. Trzeba jednak przyznać, że chłopaki uprzejme, uczynne i pracowite. Dziś nie mogłam domknąć zacinających się przesuwnych drzwi szafy, ale wystarczyło jedno moje słowo i panowie w mig uporali sie z problemem. Muszę im w końcu jakąś wódeczkę za to postawić w dowód wdzięczności.
Są jeszcze dwie siostry, ale one już nie mieszkają z matką, a jedynie wpadają prawie co dzień w odwiedziny. Znam też ich mężów oraz dzieci. Nasze podwórko tętni życiem, a ja to bardzo lubię.
Drzwi do mnie czasami się nie zamykają. Dwaj sześciolatkowie z sąsiedztwa co rusz wpadają obejrzeć małe kotki. Zagadują przez okno, bo lubię w te upalne dni otwierać je na oścież, a nasz domek jest parterowy, wczoraj załapali się na budyń własnej roboty, który gotowałam dla syna - żaden tam kupny z torebki ; mleko, mąka ziemniaczana i kakao oraz cukier do smaku. Jeden z malców przyszedł kiedyś, gdy słuchałam muzyki. Przypadł mu ogromnie do gustu zwłaszcza jeden utwór i teraz często mnie prosi, byśmy posłuchali "smutnej piosenki" Sylwka Szwedy, mojego ostatniego muzycznego odkrycia. Słucha uważnie i ze wzruszeniem, bo to wrażliwy chłopczyk. Czasami śpiewamy razem z Youtube'em.
Wczoraj przez otwarte okno kuchni zawołał mnie najmłodszy z sąsiadujących braci, 28-latek: "Hej, sąsiadko, chodź pogadać trochę!". Skorzystałam z zaproszenia ochoczo i rajcowaliśmy do późnego wieczora. Sąsiad mimo młodego wieku sporo już przeżył, imał się różnych zajęć i naprawdę interesująco się go słucha. Jest bardzo otwarty, ma w sobie dużo ciepła, aż szkoda, że taki zaradny i pracowity chłopak nie ułożył sobie osobistego życia i nadużywa alkoholu. Tę uwagę jednak zatrzymuję dla siebie, nic mi do tego.
Coraz bardziej lubię to swoje miejsce i swojskie towarzystwo. Jest tutaj też trochę swojskiej egzotyki, ale o tym może innym razem opowiem.
Ogródek w czasie deszczów zarósł mi przeraźliwie, powoli go odchwaszczam. Słoneczniki wybujały mi już spore, tu i ówdzie wyłania się rozsiany po całej powierzchni koperek, a wczoraj zauważyłam nieśmiałe pęczki naciowej pietruszki. Już się cieszę na własne zbiory! Tego roku moje ogrodnicze dokonania są bardziej niż skromne, ale traktuję je treningowo. Jesienią skopię działkę jak należy, zimą pomyślę, co chciałabym mieć w swoim ogródku, a na wiosnę "ruszę z koksem".
Upiększam powolutku wnętrze mieszkania. Kupiłam w szmateksie dwie maty na stół oraz filcową podkładkę w kształcie kwiatka i kolorze pomarańczy. Ożywiły i ociepliły wygląd białego stołu. Na poręczy piekarnika zawisło "takie coś" w rodzaju pasa z kieszeniami do chwytania gorących garnków w barwach chabru i kobaltu. Całkiem dobrze komponuje się z kolorami takimi jak pomarańczowy czy żółty (ściany kuchni są żółte i nie chce mi się tego zmieniać).
Zauważyłam u siebie upodobanie do żywych i nasyconych, chociaż nie krzykliwych barw, trochę jak z witraży Wyspiańskiego. Pasują do mnie również w ubiorze i bardzo chętnie je noszę.
Powoli rodzi mi się w głowie koncepcja przyszłego wyglądu mojego lokum. Nie potrafię z góry zaplanować całości, bardziej mi odpowiada powolne komponowanie z nutką spontaniczności improwizacja.
Z internetu zaczerpnęłam kilka pomysłów do zrealizowania "gdy bedę bogata", na przykład postarzane panele podłogowe, siedzisko, a może i legowisko będące przedłużeniem okiennego parapetu (moje słynne niskie salonowe okno) i szafy oraz półki po sam sufit na wszystkie moje ciuchy (czasem pomstuję na nadmiar, ale jednak kocham wyrażać siebie ubiorem) i książki.
Zniosłam z garażu już wszystkie swoje i syna ubrania - o cudzie, zmieściły się w szafach. Widzę, że nie wszystkie podarowane przez znajomych rzeczy wykorzystuję, więc powoli dokonam selekcji tego, co niepotrzebne. Na razie jeszcze zatrzymuje mnie słynne: "A może się przyda? A może choć koło domu ponoszę?". Z czasem się to wyjaśni.
W najbliższych planach atak na książki czekające w garażu. Wcześniej trzeba zamontować u stolarza wsporniki do niefortunnych półek, które zakupiłyśmy z mamą w komplecie do komody, a których funkcja okazała się czysto dekoracyjna ; nie można ich obciążać powyżej czterech kilogramów. Chciałabym na nich ustawić swój księgozbiór, a do książek marzą mi się podpórki - może w kształcie kotów?

(zdjęcie z  https://www.google.com/search?q=podp%C3%B3rki+do+ksi%C4%85%C5%BCek+w+kszta%C5%82cie+kot&client=firefox-b&source=lnms&tbm=isch&sa=X&ved=0ahUKEwiw1KncoILjAhWtAxAIHWoSAsEQ_AUIECgB&biw=1027&bih=339#imgrc=-9Fz9xXBZib6wM)


https://www.google.com/search?q=podp%C3%B3rki+do+ksi%C4%85%C5%BCek+w+kszta%C5%82cie+kot&client=firefox-b&source=lnms&tbm=isch&sa=X&ved=0ahUKEwiw1KncoILjAhWtAxAIHWoSAsEQ_AUIECgB&biw=1027&bih=339#imgrc=GK-Yu6C5mFu59M:

Całkiem niemało tych radości. Chyba nawet niestrawność po wątróbce poszła sobie do wszystkich diabłów - i to bez kminku!☺

Coś mi leży na wątrobie (względnie na żołądku) :)

Zwróciłam się ostatnio bardziej w stronę realnego świata, nie za bardzo też chciało mi się powielać postów o tym, że siedzę sobie w ogródku bądź salonie i fajnie jest (skądinąd prawda). Dała też mi trochę popalić choroba, a nie chciałam zanudzać narzekaniem. Natomiast na tematy doniosłe, refleksyjne, filozoficzne nie zawsze w porę przychodzi wena. Tak więc nie pisałam na blogu dość długo.
I dzisiaj, szczerze mówiąc, też nie mam weny, ale ujął mnie komentarz Agnieszki dopytującej, dlaczego tak cicho na moim blogu.
Agnieszko, jestem, żyję, tylko dzisiaj jakoś niemrawo. Taki typowy dzień, gdy snuje się człowiek i nie bardzo wie, co ze sobą zrobić. Niiiic mi się nieeee chce! :/
Mam ochote wybuchnąć żalem, bo serdecznie swoich zniżek nienawidzę, ale w myśl tego, co czytam np. na "Witaj Słońce", wezmę dzisiaj pod rękę ten swój dołek i zastanowię się, co chce mi powiedzieć.
Może po prostu: Marto, poczytaj sobie książkę i poleniuchuj na kanapie? :)

A może: jakżeś się, za przeproszeniem, nażarła smażonej wątróbki na obiad (ach, jak lubię!), to nie dziw się, że twój organizm znowu daje ci znać, że kolejne uroki życia już nie dla ciebie! Maszeruj do kuchni i zjedz kilka ziarnek kminku, zamiast dorabiać filozofię do zwykłego wzdęcia.
Tylko to tak przykro uświadamiać sobie, że coraz mniej już rzeczy dla mnie, że jestem coraz starsza i zdrowia ubywa. Ten przeklęty drań Sjogren potęguje we mnie rozżalenie na dolegliwości, nawet tak banalne.
20 lat temu miałam żołądek jak struś. 20 lat temu nie bolały mnie nogi. Nie "sypały" mi się zęby i nóg nie szpeciły wybroczyny.
Niech to szlag!
Nawet czytać mi się nie chce.