piątek, 31 maja 2024

Newsy z życia Marty

O dzięki wam, niebiosa! Przeżyłam operację!
Wróciłam, żyję, jeszcze trochę nacieszę się życiem ; jeszcze nie mam go dość.
Narkoza tak bardzo kojarzy mi się ze śmiercią, niebytem, umieraniem. W ogóle za dużo było tych śmierci w bliskim otoczeniu w ciągu ostatnich kilku lat. Dopadł mnie najprawdziwszy lęk, że może i mnie się przydarzyć ten jeden przypadek na mnóstwo innych, gdy się w ogólnym znieczuleniu zasypia... na zawsze.
Kiedy już jednak podjęłam nieodwołalną decyzję, lęk dał się opanować, chociaż nie zniknął. Przywołałam na pomoc to wszystko, czego nauczyłam się u Pati i od Pati (kocham Cię, Pati!!!): świadome, równomierne oddychanie, medytacja, łapanie dystansu do panikujących myśli. I dałam radę. Ten mocny, nie tak znowu długi sen był całkiem przyjemnym doznaniem, a przytomność po zabiegu odzyskałam bez najmniejszych kłopotów. Nawet nie trzęsło mną zimno jak po ostatniej narkozie.

Dowcipkuję teraz, że mam obitą mordę, bo był to zabieg stomatologiczny. Niestety zespół Sjogrena zniszczył mi zęby i czeka mnie nowy "garniturek". Już przebolałam, bo mam dość tego bólu, tego stresu... Nigdy nie szłam chętnie do dentysty - jestem z pokolenia leczących zęby bez środków znieczulających, z czasów borowania nawet sporych ubytków "na żywca" ; brrrr! - a w tym całym Sjogrenia nabawiłam się dentofobii-gigant!

Morduchnę mam więc poobijaną, ale ulgę w duszy nieziemską! Spadł ze mnie wielki ciężar, choć czeka mnie jeszcze trochę koniecznych zabiegów. Ale to już drobiazg w porównaniu z tym, co za mną.

Dostałam dziesięć dni zwolnienia lekarskiego i powoli dochodzę do siebie. Dziś pierwszy dzień, kiedy poczułam się wyraźnie lepiej, nie dokuczał mi stan podgorączkowy.
A w domu dobrze mi jak w niebie! Uwielbiam nie musieć chodzić do pracy, uwielbiam sama decydować, co i kiedy robię. Zupełnie nie rozumiem ludzi, którzy bez pracy zawodowej usychają, bo mnie tam ona wyłącznie dla pieniędzy potrzebna. Nie tęsknię ani do ludzi, ani do miejsca, choć nie jest mi tam jakoś szczególnie źle.
Oj, powtarzam się!

Przedwczoraj pomimo nie najlepszego jeszcze samopoczucia skorzystałam z zaproszenia D.
Tak, odezwała się D.
Przyjechał nasz dobry kolega mieszkający od kilku lat w stolicy. Od czasu do czasu przyjeżdża w rodzinne strony i wtedy się spotykamy - tym razem u niej. Kolega jest świetnym, otwartym na świat facetem, zawsze jest z nim o czym pogadać i nie ma z nim nudy. Natomiast D. ...

Z D. już do siebie nie wrócimy - poczułam podczas tego spotkania. Być może koleżeństwo przetrwa, ale nie czuję dawnej serdeczności ani więzi. Czuję, że jest między nami spora przepaść (czym zastąpić słowo "przepaść", żeby nie było tak dramatycznie ani... stromo?), która dawniej nie miała dla mnie znaczenia, której nie chciałam zauważać, bo co innego spajało naszą relację. A teraz już nie umiem udawać, że tej rozbieżności, tej rozpadliny nie ma. I że mi ona wciąż nie przeszkadza.
Niestety, przeszkadza. To niej jej wina, ale już mi się nie chce udawać przed samą sobą, że wszystko o.k., że nie brakuje mi czegoś w tej do niedawna niemal przyjaźni, że przestała wystarczać.
W imię czego? Zaspokojenia własnej próżnej potrzeby wizerunku dobrej koleżanki?
Mogłabym prowadzić na ten temat długie dywagacje, co zresztą mnie kusi, ale boję być tak do bólu szczerą. Nie chcę być oskarżycielską, zarozumiałą, nieżyczliwą. Nie o to mi chodzi. Po prostu mocno mnie porusza, jak autentyczne i żywe są to doświadczenia.

niedziela, 19 maja 2024

Niesmak

 O zgrozo, spałam dzisiaj do godziny czternastej z minutami. Dzień był więc krótki, spędziłam go w domu oraz przed domem na leniwych pogawędkach z sąsiadami z naszego wspólnego szeregowego domu.

Zniesmaczyła mnie sąsiadka i z trudem się powstrzymałam od zwrócenia jej uwagi. Jakoś głupio strofować panią w wieku moich rodziców, ale aż mnie język świerzbiał.

Otóż na naszym podwórku, w sąsiednim budynku mieszka pani Andzia (zmieniam imię). Na panią Andzię sąsiedzi są nieźle wkurzeni, bo znosi zewsząd rupiecie i zagraca nimi wspólną klatkę schodową, pełno jej manatków też na jej działce i na wspólnym podwórzu. Poza tym Andzia kradnie, co dotknęło i mnie, gdy lekkomyślnie pozostawiłam na zewnętrznym parapecie garnek. Wyciąga też że śmietnika to, co wyrzucą inni - stare książki, czasopisma, ubrania - wszystko jej się przydaje.
Chora jest kobieta i to bez grama ironii, cierpi na jakieś zaburzenia, a jej dzieci jakoś nie bardzo chcą i potrafią się nią zająć, dopilnować itd. Zresztą dzieci wychowywane przez niepełnosprawną umysłowo matkę pewnie nie mają właściwych wzorców. Kogóż tu obwiniać? Andzia przecież także się o swoją chorobę nie prosiła.

Andzia wie, że jej nie lubią i bywa, że odwzajemnia i okazuje niechęć. Niedawno na działce pchnęła sąsiadkę, której "hektary" przylegają do jej ziemi. Sąsiadka nie pozostała dłużna i wezwała policję...

Swego czasu Andzia zrobiła sobie ze mnie powierniczkę i wylewała przede mną swoje wyssane z palca skargi na kolejną z sąsiadek. Za którymś razem straciłam cierpliwość i powiedziałam: "Ileż można o tym słuchać, pani Andziu?", co poskutkowało zaprzestaniem zwierzania się.

Takie to "klimaty" na tym naszym podwórku. Żartuję, że się kiedyś o książkę pokuszę, bo galeria postaci jest doprawdy urozmaicona. Niestety, to, co barwne, nawet śmieszne, bywa jednocześnie tragiczne. Alkoholizm również ma tu się nieźle... a raczej miał, bo galerię postaci uszczupliła już śmierć.

Dziś lało jak z cebra, ale nasza szeregówka ma zadaszenie, więc siedzieliśmy sobie na świeżym powietrzu, przyglądając się Andzi, której ulewa nie zraziła i nie zniechęciła do "latania" po podwórzu i działce. Nałożyła jakąś szmatę na głowę i robiła swoje. W pewnym momencie znikła za domem, więc sąsiadka X. (ta, która wzywała kiedyś policję), poszła zobaczyć, co tam się dzieje. Stanęła nieopodal i zaczęła śmiać się na całe gardło. Trwało to dość długo, więc w końcu i ja podeszłam popatrzeć,

...A tam nic specjalnego. Andzia jak Andzia, niczym nie zaskakiwała. Chodziła po działce z tą swoją płachtą na głowie. Wróciłam na swoje miejsce wzruszając ramionami. X. nadal zanosiła się śmiechem - szyderczym, agresywnym... Wołała męża, żeby też popatrzył, ale mąż nie reagował, siedział sobie spokojnie. Jedyny komentarz, na jakiś się zdobyłam głośno, brzmiał: "To nie jest śmieszne". Mąż X. potwierdził.

X. to, za przeproszeniem, baba siedemdziesięcioletnia. Wstydziłaby się! Rozumiem jej niechęć do Andzi, ale to nie usprawiedliwia ani agresji, ani chamstwa. Już w przedszkolu uczono mnie, że nie wyśmiewamy się ze słabszych, chorych, ułomnych.

Andzię traktują podle. Rok temu zebrało się pod moim domem towarzystwo i rozochocona G. - jeszcze inna sąsiadka uznając to za świetny dowcip ukradła ozdobny słonecznik, który Andzia wyhodowała przed swoim blokiem. Niestety nie zareagowałam na to i nie przysparza mi to dumy z siebie.
Dziś też milczałam, bo gdzieś we mnie tkwi, że nie poucza się starszych, że to oznaka braku szacunku. Więc nie śmiałam powiedzieć, co myślę.

A głupota, jak widać, nie ma wieku.

niedziela, 12 maja 2024

Niedzielne drobiazgi

Dumna jestem z siebie, bo pokonałam opór i chęć ucieczki przed niewdzięczną pracą. Sporo tej pracy, dziś nie ukończyłam całej, ale już widzę efekty. Cieszy mnie to, jest takim małym zwycięstwem nad sobą i moimi słabościami.

Zawdzięczam to - paradoksalnie! - odpuszczeniu presji, że ma być "na wczoraj" i "na tip-top", perfekcyjnie. Dałam sobie przyzwolenie na własne tempo i na pracę etapami. Bardzo to skuteczne i efektywne. Nabieram otuchy, że wreszcie doczekam się, by moja domowa przestrzeń wyglądała tak, jak sobie tego życzę (w miarę aktualnych możliwości).

Napisałam dziś, po dłuższych wahaniach do D., że odzywając się od czasu do czasu mam obawy, że się narzucam, więc jeśli sobie tego nie życzy, niech mi to powie bez ogródek, a uszanuję każdą odpowiedź. Odpisała sensownie i dość przyjaźnie, a ja poczułam ulgę, że atmosfera trochę się oczyściła. Sporo żalu, złości i stresu ze mnie uszło, wyparowało, ustępując miejsca bardziej pozytywnym emocjom.

Pogoda dziś niby ładna, ja też czuję się nieźle, ale chłód do spacerów nie zachęcał. Spędziłam ten dzień w domu i na naszym podwórku. Teraz już jestem nieco senna, choć jeszcze jasny dzień za oknem. 

niedziela, 5 maja 2024

Drobiazgi (E-ko, wybacz, że kradnę Ci tytuł postu)

Jak mnie nie ma na blogu, to czasami miesiącami, a jak coś mnie najdzie - piszę niemal bez umiaru. Teraz mam klęskę urodzaju 😃

Czuję się dzisiaj tak sobie, znowu tabletka poszła w ruch. Wolałabym się obejść bez tego, bo i są jeszcze inne leki, które stale zażywam, więc nie chcę dodatkowo się "truć". Nie mam jednak ochoty przez cały dzień snuć się bez energii i w bólu, może już nie tak silnym, ale męczącym. Dzień taki słoneczny, kuszący, by z niego skorzystać i nie siedzieć w domu. Może uda mi się jakiś spacer z kijami uskutecznić?

Rozważałam przygotowanie obiadu, ale stwierdziłam, że właściwie nie ma potrzeby. Zostało co nieco z wczorajszego dnia, dla mnie spokojnie wystarczy, a Młodego nie ma w domu: romansuje u swojej dziewczyny, która w majówkowy czas odsiedziała u rodziców, ile "musiała", i wróciła do miasta, w którym studiuje. A mój syn pojechał za nią.
Ach, młodość! Wolna chata, samodzielność, miłość...

Zmieniły się czasy i obyczaje. Pracę zawodową zaczynałam ćwierć wieku temu, gdy niektóre moje współpracownice były nawet o pokolenie starsze od moich rodziców. Pamiętam, jak nasza ówczesna księgowa wspominała, jak to jej, już pełnoletniej (choć zapewne bardzo mlodej) dziewczynie, mama kategorycznie zabroniła wyjazdu pod namioty w mieszanym, damsko-męskim towarzystwie.
Księgowa nie miała swoich dzieci - tak się jej życie ułożyło. Przypuszczam, że gdyby było inaczej, zmuszona byłaby zweryfikować wiele swoich przyzwyczajeń, jak bywam i ja, bo przecież też mam swoje (przyzwyczajenia).



Jutro zaczyna się Tydzień Bibliotek - ogólnopolskie obchody. Będzie okazja pierwszy raz wystroić się w sukienkę, która mnie kiedyś zachwyciła na szmateksowym wieszaku. Kosztowała zabójczo: aż pięć złotych, a jak najbardziej moim zdaniem pasuje "na salony". Nie za strojna, nie za skromna, a w stylu "taka moja".
Pochwaliła mnie moja dyrektorka - kobieta, co do której gustu nie mam zastrzeżeń - że moje stroje nie są krzykiem mody, a jednak potrafię się ubrać oryginalnie i wcale nie "przedpotopowo".
Doceniam ten jakże miły komplement.

sobota, 4 maja 2024

Człowiek planuje...

Przeziębienie, grypa czy cokolwiek to było - już w odwrocie. Uradowana tym faktem wskoczyłam na rower i ruszyłam na podbój miasta :) Odwiedziłam sklep ogrodniczy oraz... a jakże - szmateks.
W ogrodniczym nabyłam nasiona tzw. łąki kwietnej. Znudziły mi się już warzywa. Moja maleńka rodzina nie potrzebuje wiele jedzenia, działeczka zresztą jest niewielka i niespecjalnie się na niej można "rozpędzić" z uprawami. Właściwie ten warzywniak to było bardziej hobby, zabawa niż potrzeba. Na domiar tego wszystkiego systematyczna praca wychodzi mi... niesystematycznie. A to nogi mnie bolą od dłuższego stania, a to gorąco i się nie chce... no i doszłam do wniosku, że najbardziej na świecie to ja kocham siedzieć z książką przed domem albo sobie z tego domu iść gdzieś w świat.
No, to będzie łąka kwiatów, ku uciesze oczu, pszczół i motyli.

Szmateksy to moja słabość, której wydałam małą wojnę. Odwiedzam je rzadziej, bo wiem, czym się może skończyć wizyta. Ano tym, co dziś: planowałam jedynie zakup dresowych spodni do czekającego mnie sanatorium, a w oko wpadła też mało praktyczna ale o bardzo ciekawym fasonie bluza w moim ulubionym granacie, drugie spodnie sportowe a la szarawary i sznurowane sandały na platformie, które już widzę oczami wyobraźni w towarzystwie moich zamaszystych długich sukienek.
No, dooobra,  jeszcze dżinsowa bluzeczka...

Na szczęście był dziś dzień przeceny, bo na ogół wybieram takie właśnie okazje.

Już w tym szmateksie poczułam lekki niepokój, ale prawdziwy ból "babskich spraw" dał o sobie znać dopiero po powrocie do domu. Grypa w odwrocie, ale brzuch odezwał się z niezaznaną od bardzo dawna siłą.

Powlokłam się do sklepu w sąsiedztwie po ibuprom, modląc się, by nie zemdleć po drodze, bo robiło mi się słabo (nie miał mi kto pomóc, syna dziś nie ma w domu). Jeszcze w sklepie połknęłam tabletkę, pod sklepem usiadłam na murku i zaczekałam aż specyfik zacznie jako tako działać. Po dowleczeniu się do domu położyłam się do łóżka w towarzystwie gorącej herbaty. Dobrą chwilę potrwało, nim doszłam do siebie.

Na planowane działkowe prace zabrakło czasu i sił.

Warto i takie ewentualności przewidzieć w domowej apteczce, choć w naszym domu, na szczęście, bardzo rzadko zachodzi taka potrzeba.

I ot, taki dzień za mną, kiedy to "człowiek planuje, a Pan Bóg plany krzyżuje".

Ale już dobrze. Udało mi się nawet nadrobić kilka spowodowanych chorobą domowych zaległości i zaniedbań.

A teraz czas relaksu.

piątek, 3 maja 2024

Jeszcze o relacjach

Poczułam dzisiaj, że brakuje mi koleżeńskich, serdecznych spotkań, że chętnie poszłabym z D. na spacer. Zaraz jednak pomyślałam: czy aby na pewno? Czy to nie jedynie poczucie pustki i braku? Czy chcę relacji za wszelką cenę?
Nie, niekoniecznie.

Nie jest to tak, że nie ucieszyłoby mnie towarzystwo D., że nie miałabym z niego przyjemności. Nie jest to jednak też coś, o co potrzebowałabym walczyć, zabiegać, bez czego trudno mi się obejść. Po prostu wiedziałabym, co mogę od niej dostać, a czego spodziewać się od innych. Niby niczego to nie zmienia, a zmienia wiele.
D. się nie odzywa, a ja nie ubolewam. Zastanawia mnie jednak, jak bardzo musiałam ugodzić ją w jakiś czuły punkt, chyba trafiłam celniej, niż gdybym się o to starała. Czyli? Powiedziałam jakąś prawdę. I chyba jest to prawda o nas obu, bo ja również, jak już pisałam, sporo zamiatałam pod dywan.
Coś się odkryło, odsłoniło.
Nie wiem, D., czy jeszcze wrócimy do siebie, ale cokolwiek się stanie - akceptuję. Dziękuję za miłe chwile i wspomnienia, bo ich nie brakuje.

Druga koleżanka odzywa się, pyta, co słychać. Nie narzuca się, czuję i tu pewien dystans, ale relacja jest. Powiedziałyśmy sobie otwarcie, czego sobie nie życzymy, co nam się nie podoba i wszystko jest jasne. I takie układy cenię.
Mam i tu jednak pewne refleksje: zachłysnęłam się atmosferą bliskości, która na chwilę wprost wybuchła między nami trzema niczym między egzaltowanymi nastolatkami. Miło było, nie powiem...
Teraz jakoś "ustawiłam" sobie spojrzenie na X. Widzę, z czym nam nie po drodze, ale o.k., niech każda idzie swoją drogą i nie wchodzi w cudzą. Niech jak najczęściej nasze drogi będą równoległe, bo to miłe, ale nie łudźmy się, że będą zawsze i tego nie oczekujmy. Mamy też odcinki wspólne, a nawet miejscami nasze ścieżki łączą się w jedną.
Są w moim życiu osoby, z którymi po drodze mi znacznie bardziej, choć spędzamy ze sobą stosunkowo niewiele czasu. To moja przyjaciółka z bardzo długim stażem przyjaźni. I z nią zaliczyłam kilka poważniejszych zgrzytów, a jednak relacja wciąż się broni, docieramy się... prawie jak w małżeństwie :)

Ot, życie... Niech się toczy i płynie, a wraz z nim nasze znajomości.



Jeszcze trochę "słabowata" jestem, ale może wybiorę się na spacer z kijkami i najbliższą mi osobą - sobą. Tego towarzystwa też potrzebuje, lubię i coraz bardziej doceniam.

Urok starych czasopism

Dziś mam więcej energii. Zajęłam się porządkowaniem gór czasopism przyniesionych z garażu, gdzie przeleżały kilka lat nierozpakowane po przeprowadzce. Leżały i straszyły w domu kilka dni, bo zniosłam je jeszcze przed chorobą. Dziś się za nie zabrałam i ku mojemu zaskoczeniu, sprawiło mi to przyjemność. Ach! te wszystkie "Filipinki". "Jestem", "Luz", "Płomyki" - czasy mojej młodości! Ach! ten swojski, ciepły i serdeczny "Poradnik Domowy" kolekcjonowany przez Mamę w latach dziewięćdziesiątych. Dziś tak się wszystko skomercjalizowało, spłyciło, utendencyjniło (a podobno żyjemy w czasach promujących indywidualizm). Póki żyję, nie wyrzucę tej "makulatury", choć nieczęsto do niej już wracam. Nieczęsto, ale zawsze z jednakową przyjemnością!

Co do prasy młodzieżowej zupełnie się teraz nie orientuję, choć mam w domu nastolatka - ale on jest "internetowy". Natomiast prasa kobieca? Prasa kobieca dziś... obraża mnie! Prasa kobieca dziś wydaje się zakładać, że są tylko skrajności: albo kury domowe zainteresowane wyłącznie idiotycznymi poczynaniami celebrytów, albo - snobistyczne jejmości, których proza życia i zwyczajność nie interesują, bo one takie "yntelygentne" i do wyższych rzeczy stworzone. Nie czytuję tych wszystkich "Żyć na gorąco", chyba że mi przypadkiem w ręce wpadną, to czasem przejrzę, natomiast pisma takie jak "Zwierciadło", czy "Sens" lubię bardzo, ale czegoś mi w nich brakuje.
"Sens" jest silnie sprofilowany, lecz choć bardzo ciekawi mnie psychologia, poczytałabym chętnie pismo przekrojowe, różnorodne, lekkie, przyjazne, a jednak nieschodzące poniżej pewnego poziomu. kształtujące gusta, a nie prymitywnie im schlebiające.
"Zwierciadło", "Twój Styl", "Wysokie obcasy" są niby fajne, ale też nie do końca odpowiadają moim potrzebom. No i za drogie. Gdyby można je było czytać od przysłowiowej deski do deski, wtedy może nie żałowałabym grosza, ale zwykle interesuje mnie połowa zawartości. Szkoda kasy!
Poszłam na finansowy kompromis i kupuję numery "TS" wydawane od czasu do czasu w zmniejszonym formacie i w niższej cenie oraz przecenione niesprzedane czasopisma.

"Autociekawostki" i "autoodkrycia"

Obym się za wcześnie nie cieszyła, jak kilka dni temu, ale chyba naprawdę czuję się już lepiej. Ostatnim razem okazało się, że za mało dałam sobie czasu na regenerację i "rozlożyło" mnie z powrotem, ze stanem podgorączkowym włącznie.
Bo ja, proszę państwa, odnalazłam wreszcie mój termometr i on mi wiele wyjaśnia w sprawie mojego funkcjonowania. Teraz już mogę powiedzieć: nie, nie szukam wymówek, by nic nie robić, nie nie jestem beznadziejnym leniem - no, jak mam niby tryskać energią, skoro termometr wskazuje przyczyny jak byk? Czasami się nie ma wątpliwości co do swojego samopoczucia, ale bywa, że mylę je nawet ze zwykłą większą chandrą, bo i w takim stanie zdarza mi się czuć słabość i zniechęcenie do wszystkiego.

Tak to właśnie jest, gdy większość życia wmawiano komuś, że sobie wmawia dolegliwości, że się pieści ze sobą, gdy umniejsza się czyjąś wartość, bo jest mniej aktywny czy efektywny. Taki ktoś potem samemu sobie nie dowierza i albo gra energicznego, tryskającego życiem, udowadniając, że wcale nie jest taki beznadziejny - albo też byle zniżkę traktuje zupełnie bez dystansu. Znam! Byłam tam i bywam.
No, to teraz wiem: zaliczyłam większego kalibru infekcję, którą należało uczciwie wyleżeć.

Kolejna ciekawostka, która może kogoś rozśmieszy, a dla mnie jest odkryciem: jak bardzo można sobie pomóc w najbanalniejszy sposób.
Wczoraj przed południem czułam się bardzo słaba. Nie miałam pojęcia, z czego może to wynikać, łączyłam ten fakt z chorobą. Pomyślałam jednak, że śniadanie jadłam kiepskie i już dość dawno, że może osłabienie bierze się z głodu (którego właściwie nie czułam), więc warto byłoby coś przegryźć. Podjadłam i - szybko poczułam poprawę samopoczucia. Było to zaskakujące, choć już kilka takich doświadczeń za mmą.

Odnoszę wrażenie, że z wiekiem oraz zmianami w organizmie - muszę się uczyć siebie od nowa. Zmieniło mi się wiele reakcji, uczuć, do których byłam przyzwyczajona. Inaczej mój organizm manifestuje choćby właśnie głód, niż to miało miejsce jeszcze dekadę temu. Działo się to oczywiście stopniowo, niepostrzeżenie i teraz bywam często zaskakiwana przez samą siebie.
Dziesięć lat temu przenigdy nie robiło mi się słabo tylko dlatego, ze wyszłam z domu bez śniadania i przypominałam sobie o tym około południa - a przypominała mi o tym nie słabość, tylko zdrowe, konkretne ssanie w żołądku. Teraz mnie nie ssie, teraz robię się ospała, leniwa, rozdrażniona - długo nie wiedzialam, ze to głód, zresztą taki stan miewa różne przyczyny, co myli dodatkowo.

Bardzo to interesujące, naprawdę! :) I motywujące, by o sobie bardziej dbać.