O dzięki wam, niebiosa! Przeżyłam operację!
Wróciłam, żyję, jeszcze trochę nacieszę się życiem ; jeszcze nie mam go dość.
Narkoza tak bardzo kojarzy mi się ze śmiercią, niebytem, umieraniem. W ogóle za dużo było tych śmierci w bliskim otoczeniu w ciągu ostatnich kilku lat. Dopadł mnie najprawdziwszy lęk, że może i mnie się przydarzyć ten jeden przypadek na mnóstwo innych, gdy się w ogólnym znieczuleniu zasypia... na zawsze.
Kiedy już jednak podjęłam nieodwołalną decyzję, lęk dał się opanować, chociaż nie zniknął. Przywołałam na pomoc to wszystko, czego nauczyłam się u Pati i od Pati (kocham Cię, Pati!!!): świadome, równomierne oddychanie, medytacja, łapanie dystansu do panikujących myśli. I dałam radę. Ten mocny, nie tak znowu długi sen był całkiem przyjemnym doznaniem, a przytomność po zabiegu odzyskałam bez najmniejszych kłopotów. Nawet nie trzęsło mną zimno jak po ostatniej narkozie.
Dowcipkuję teraz, że mam obitą mordę, bo był to zabieg stomatologiczny. Niestety zespół Sjogrena zniszczył mi zęby i czeka mnie nowy "garniturek". Już przebolałam, bo mam dość tego bólu, tego stresu... Nigdy nie szłam chętnie do dentysty - jestem z pokolenia leczących zęby bez środków znieczulających, z czasów borowania nawet sporych ubytków "na żywca" ; brrrr! - a w tym całym Sjogrenia nabawiłam się dentofobii-gigant!
Morduchnę mam więc poobijaną, ale ulgę w duszy nieziemską! Spadł ze mnie wielki ciężar, choć czeka mnie jeszcze trochę koniecznych zabiegów. Ale to już drobiazg w porównaniu z tym, co za mną.
Dostałam dziesięć dni zwolnienia lekarskiego i powoli dochodzę do siebie. Dziś pierwszy dzień, kiedy poczułam się wyraźnie lepiej, nie dokuczał mi stan podgorączkowy.
A w domu dobrze mi jak w niebie! Uwielbiam nie musieć chodzić do pracy, uwielbiam sama decydować, co i kiedy robię. Zupełnie nie rozumiem ludzi, którzy bez pracy zawodowej usychają, bo mnie tam ona wyłącznie dla pieniędzy potrzebna. Nie tęsknię ani do ludzi, ani do miejsca, choć nie jest mi tam jakoś szczególnie źle.
Oj, powtarzam się!
Przedwczoraj pomimo nie najlepszego jeszcze samopoczucia skorzystałam z zaproszenia D.
Tak, odezwała się D.
Przyjechał nasz dobry kolega mieszkający od kilku lat w stolicy. Od czasu do czasu przyjeżdża w rodzinne strony i wtedy się spotykamy - tym razem u niej. Kolega jest świetnym, otwartym na świat facetem, zawsze jest z nim o czym pogadać i nie ma z nim nudy. Natomiast D. ...
Z D. już do siebie nie wrócimy - poczułam podczas tego spotkania. Być może koleżeństwo przetrwa, ale nie czuję dawnej serdeczności ani więzi. Czuję, że jest między nami spora przepaść (czym zastąpić słowo "przepaść", żeby nie było tak dramatycznie ani... stromo?), która dawniej nie miała dla mnie znaczenia, której nie chciałam zauważać, bo co innego spajało naszą relację. A teraz już nie umiem udawać, że tej rozbieżności, tej rozpadliny nie ma. I że mi ona wciąż nie przeszkadza.
Niestety, przeszkadza. To niej jej wina, ale już mi się nie chce udawać przed samą sobą, że wszystko o.k., że nie brakuje mi czegoś w tej do niedawna niemal przyjaźni, że przestała wystarczać.
W imię czego? Zaspokojenia własnej próżnej potrzeby wizerunku dobrej koleżanki?
Mogłabym prowadzić na ten temat długie dywagacje, co zresztą mnie kusi, ale boję być tak do bólu szczerą. Nie chcę być oskarżycielską, zarozumiałą, nieżyczliwą. Nie o to mi chodzi. Po prostu mocno mnie porusza, jak autentyczne i żywe są to doświadczenia.
Dobrze, że się w końcu zdecydowałaś na tego stomatologa.
OdpowiedzUsuńJasne. Inna osoba za nic nie wytrzymałaby w takim stanie, w jakim ja chodziłam przez rok. A ja tak się bałam...
UsuńUuuufff!
A właśnie dziś, patrząc na listę bloggera, pomyślałam, ze dawno Cię nie było. Cieszę się, że jesteś i trzymam kciuki za powrót do pełnego zdrowia :)
OdpowiedzUsuńPs. nie często komentuję, ale zawsze czytam :)
Dziękuję.
UsuńPełnego zdrowia już nie będzie, ale oby gorzej nie było :) Warto zawalczyć o życie na tyle zdrowe i komfortowe, na ile się da w obecnej sytuacji.