piątek, 30 maja 2025

Codziennostki

Dzisiaj tysiąc razy lepiej.
Słoneczko wyszło na spacer po niebie i rozdaje ciepło.
Z okazji odzyskania pieniędzy pożyczonych przez koleżankę i jutrzejszego Dnia Dziecka zaszalałam sobie w szmateksie - odrobinę nierozsądnie, ale przyjemnie, bo nakupiłam sobie szmatek, które spodobały mi się od pierwszego wejrzenia: dwie sukienki, jedną sportową bluzę za kilka złotych i zamaszystą długaśną spódnicę. Lubię tak zamaszyście i powłóczyście.

Prawdziwie nakarmił mnie i moją skołataną duszę wczorajszy Krąg mieszany kobiet i mężczyzn w mieście wojewódzkim. To moje stado, moje plemię, moje miejsce i przystań, na których spotkanie czekam co miesiąc. Tam wyrażam siebie w pełni i bez masek. Jestem bardzo ujęta gestem kolegi, który odwiózł mnie po spotkaniu pod sam dom, bo uciekł mi ostatni pociąg. Kolega mieszka w zupełnie innej stronie województwa i wcale nie bliziutko.

Nawet jeśli w codziennym moim otoczeniu brakuje trochę osób nadających ze mną na wspólnych falach (takich osobistych), wiem, że czeka na mnie zawsze Krąg. Dopiero się poznajemy, jesteśmy bardzo młodą grupą, ale energia i atmosfera jest cudowna, pełna akceptacji, zrozumienia, ciepła.

W pracy integracja przychodzi mi trudniej. Współegzystuję życzliwie, ale jednak z boku. Nie tylko z powodu mojego charakteru, faktu, że jestem na innym etapie życia niż młodsze koleżanki, i różnicy zainteresowań. Moja niepełnosprawność nie ułatwia mi tzw. nadążania i uczestniczenia w grupowych rozmowach. Gdy zbiera się więcej osób, słyszę więcej rozmów, orientowanie się w tym sporo mnie kosztuje wysiłku.

W związku z tym, choć w naszej gromadce bywa wesoło i koleżeńsko jak dziś, waham się nad udziałem w organizowanej niebawem wycieczce pracowników (wielkie nieba! trzeci raz w ciągu mojego ćwierćwiecznego życia zawodowego!). Obawiam się fizycznego zmęczenia, bo wciąż jeszcze czuję osłabienie po operacji. Obawiam się, że wszyscy naraz będą rozmawiać, żartować, a ja będę pośród tego jak na tureckim kazaniu. Bardzo przykre i frustrujące jest poczucie osamotnienia w grupie, a dopada mnie w takich momentach. Jeszcze się zastanowię nad tym wyjazdem.

Rozmówiłam się także z Mateuszem. Ostatnim razem narzuciłam sobie zbyt ambitny "program działania", bo jednego dnia byłam i w stałej pracy, i w kinie, i jeszcze u niego. To było za dużo i psychicznie i fizycznie. Organizm wyraźnie mi to uświadomił. Napisałam do niego SMS, że bez problemu pomogę mu, jeśli będę mogła pracować spokojnie i bez pośpiechu, ale pod presją czasu, jak ostatnio, jest mi trudno. Mateusz jest, zdaje się, otwarty na porozumienie.

A teraz mam dylemat: przespać się czy uładzić nieco rozgardiasz w domu? Korci to pierwsze, ale irytuje brak komfortu, jaki daje ład w otoczeniu. Jednak chyba odpoczynek jest moją potrzebą numer jeden.

czwartek, 29 maja 2025

Jest ciężko

 Kiepsko.

Zrezygnowałam z pracy u Mateusza, bo nie daję rady funkcjonować w pośpiechu i wielozadaniowości, której czasami ta praca wymaga. Bardzo łatwo wpadam w rozkojarzenie, podminowanie, niepokój.

Dam sobie tyle czasu, ile potrzeba, na dojście do siebie, uspokojenie wciąż rozdygotanych nerwów. Potrzebuję uporządkowanego, spokojnego życia.

Płakałam dzisiaj, bo znowu coś zgubiłam.

Wieczorem jadę na spotkanie w naszym Kręgu. Po spokój, akceptację, ukojenie. Tak ludziom powiem - że właśnie po to dziś do nich przyszłam.

Najbardziej się martwię, że może ten stan nie minie.

Dwa miesiące minęły od operacji, a ja wciąż w kiepskiej formie.

Zrezygnowałam dziś z roweru, wybierając się do Mateusza, bo odnoszę wrażenie, że bardziej po jeździe. odczuwam obce ciało w brzuchu.

wtorek, 27 maja 2025

Dodupizm

Nic ciekawego dzisiaj nie napiszę.
Złe samopoczucie trwa, a w konsekwencji - kiepski nastrój.
Mobilizuję się, gdy już naprawdę muszę albo bardzo mi na tym zależy, tak jak na przykład dziś wsiadłam na rower i pojechałam doglądnąć Mateuszowego mieszkania. Gdy jednak nic nie muszę - skwapliwie z tego korzystam.

W pracy irytuje mnie wszystko i wszyscy, choć oczywiście staram się tego nie okazywać. Nie okazuję, ale w duchu reaguję niczym księżniczka na ziarnku grochu, sama sobie zdając sprawę, że przesadzam i za wiele biorę do siebie.

Ratuję się nadzieją, że to stan tymczasowy, przejściowy, bo jeśli ma tak pozostać... niewiele takie życie różni się od nieżycia i właściwie, choć trochę żal, trochę strach, mogłabym już sobie odejść. I tak nie mam sił korzystać z życia.


niedziela, 25 maja 2025

Lenistwo? Wymówki? Ki diabeł?

Ciekawie jest pozaglądać do swoich dawnych zapisków. Widać, jak człowiek się zmienia, Coś zawsze zostaje niezmienne, jednak... Jacek Kaczmarski (jakże mi okryty cieniem przez jego córkę) śpiewał:

Własne pędy własne liście, zapuszczamy każdy sobie
I korzenie oczywiście, na wygnaniu, w kraju, w grobie
W dół, na boki, wzwyż ku słońcu, na stracenie w prawo w lewo
Kto pamięta, że to w końcu, jedno I to samo drzewo

Przejrzałam kiedyś swój stary blog. Miałam tylko zerknąć, a wciągnął na dłużej. Przeżywałam i wtedy swoje wzloty, upadki, dramaty, ogólnie jednak odnoszę wrażenie, że jakoś więcej było we mnie życia, energii, radości. Spostrzegam, jak bardzo byłam zaabsorbowana synem, jego poczynaniami, powiedzonkami, zabawnymi sytuacjami z nim w roli głównej. Dziś jest inaczej: Misiek ma wiele swoich spraw... a ja?

Żyję dziś chyba znacznie bardziej "do środka", mam na to więcej czasu i stąd to wrażenie stagnacji.

Jakby spokojniej w moim pamiętniku, jakby bardziej monotonnie - chociaż może to tylko moje wrażenie, może czytając to za kilka lat ocenię swoje wyznania inaczej. Ale czuję jakoś mniej pasji w swojej codzienności. A już ostatnio - ciągle kwękam!

Nie zamierzam siebie zmuszać do zmian, ważna jest teraz dla mnie zgoda z sobą, jednak mam obawy, by nie była to zgoda na lenistwo i gnuśność. Mam teraz mało energii (jak się okazuje, stan zdrowia naprawdę na to rzutuje), chcę dużo odpoczywać , drzemać, pracować powolutku i nie za wiele. Czy to już symptomy "pewnego" wieku?

Mam tyle pomysłów i propozycji na spędzanie wolnego czasu. Zaprasza do Włoch siostra, która mieszka tam od lat, kuszą łąki i lasy wokół Rymanowa Zdroju, Ojcowski Park Narodowy, o którym tak interesująco opowiadał zaproszony do naszej biblioteki podróżnik i przyrodnik.
A co - oprócz pieniędzy, które bywają czystą wymówką, nie prawdą - stoi na przeszkodzie? Niechęć do wysiłku!

Zastanawiam się, co z tym ostatnim zrobić, jak uzdrowić. Podobno pomaga ruch, więc co jakiś czas postanawiam się z nim "przeprosić". Wychodzi to - jak poniżej:

Rower uwielbiam, ale nie mam odwagi na duże wysiłki po operacji, boję się sobie zaszkodzić (spory szew na brzuchu, chociaż niby wygojony). Trochę też zraziły mnie do tej aktywności zawroty głowy, chociaż ostatnio jakby rzadsze. Jeżdzę zresztą od niedawna, ale bardzo ostrożnie.
Pływanie? Woda w basenie do ciepłych nie należy, a ja w chorobie nabawiłam się problemów z krążeniem i bardzo szybko, łatwo marznę.
Spacery? Tak, to całkowicie dostępne, ale jakieś takie... mało spektakularne, wciąż znajduję powody, z których "nie mam czasu". A to gotowanie, a to sprzątanie, a to dzień kiepski i spać się chce na stojąco.
Kijki nordic walking? Teoretycznie mam gdzieś opinię publiczną, ale jakoś peszy defilowanie z "patykami" przez podwórko...

Aż się żachnęłam przy ostatnim zdaniu! To są, Marto, wymówki, wymówki i jeszcze raz wymówki! A przecież wszystko to lubię! więc dlaczego?

Ot, sprawa do przemyślenia i zweryfikowania. Może jednak warto nieco przekroczyć samą siebie?

Dziś zaobserwowałam: pogoda się psuje, zmarzłam przed domem, czytając książkę, więc i spowolnienie nie dziwi. Dawkę ruchu zapewniło mi krzątanie się w kuchni i przyrządzanie obiadu, więc już mi się nie chce. Ale zdarza mi się nagotować na dwa-trzy dni, zdarza się, że mi ciepło, a zresztą ruch przecież rozgrzewa.

Marto, przemyśl...! Marto, wywnioskuj!

Marto - spróbuj!

sobota, 24 maja 2025

Mój ogródek, moje chwasty i moje zasady!

 Żalę się i żalę na złe samopoczucie. Okazuje się, że nie są ta żadne moje wymysły, że się bynajmniej nie "pieszczę".

Okresowe badania pracowników wykazały trzykrotnie podwyższony OB, a więc stan zapalny w organizmie. Poczytałam trochę u "wujka" Google, że może to wskazywać na poważne przyczyny, ale wcale nie koniecznie. Problem może być także dość łatwy do rozwiązania.  Zdarza się też nierzadko po operacjach.

Mój "mąż" Sjogren w przeszłości spłatał mi już podobnego figla, więc mam nadzieję, że i tym razem to "tylko" to. Wtedy na oddziale reumatologii dosyć szybko postawiono mnie na nogi. Notabene, było to po silnym stresie, podobnie jak i teraz.
Wizytę u reumatologa mam wyznaczoną na koniec czerwca i żywię nadzieję, że coś mi ona wyjaśni, pomoże.
Neurochirurg na początku czerwca - też muszę z nim poważnie porozmawiać.

Myślę serio o rencie, ale może wystarczy się podleczyć, by poczuć się lepiej. Praca zawodowa jednak jest bardziej opłacalna. Natomiast nie przemawia do mnie, że renta to margines życia, bo z przyjemnością pobyłabym sobie na marginesie, w świętym spokoju i własnym tempie życia. Jestem już na tyle świadoma, na tyle aktywna, że margines uważam za swój własny wybór - niezależnie od tego, czy pracuję. Najważniejsze moje relacje i znajomości dzieją się poza pracą. Na wiele zajęć nie mam czasu i energii, bo pracuję, a po pracy mam obowiązki domowe.

Z całej tej sytuacji, w której zdarzyły się kłopoty z moim roztargnieniem, pilnowaniem różnych ważnych terminów, wyciągam wniosek:

Nie ma dymu bez ognia! Złe samopoczucie to nie wymysły rozkapryszonej panienki, ale fakt. Mogę zaufać swoim odczuciom i temu, czego doświadczam, a od czego byłam całe lata oduczana głupim gadaniem: "Weź się w garść!", "Ty leniu!" (i gorsze wyzwiska), "Przestań szukać raków w d...e!" (malownicze powiedzonko funkcjonujące w mojej rodzinie).
Najgorsze samopoczucie fundowałam sobie sama, wierząc w te zadawnione i zdezaktualizowane (jeśli w ogóle kiedykolwiek aktualne) przekazy. Nie brakiem energii, zmęczeniem, bólem, ale właśnie tym. Tym dokładaniem sobie, niczym innym, odzierałam się z resztek sił.

Dziś już wiem, choć nie zawsze udaje mi się to wdrażać; mam prawo do lenistwa, odpoczynku, odpuszczania. Świat się przez to nie zawali, nawet jeśli trzy popołudnia z rzędu po prostu prześpię. Jest to wyłącznie mój wybór, na ile sobie pofolguję, a kiedy zdecyduję, że wolę wziąć się w garść.

Mam w d... komentarze sąsiadki, że zarasta mi ogródek, a ja wolę czytać książkę przed domem. Mój ogródek, moje zasady!

A w ogródku rozkwitają pierwsze kwiaty z zasianej rok temu kwietnej łąki, pysznią się rumiany i coś nieśmiało się niebieści.

Marta i Marta

To jest, mili moi, Marta Dzido - pisarka i reżyserka. Przyznaję - nic z jej dokonań jeszcze nie czytałam, a zdjęcie wklejam nie dla tychże dokonań, lecz z zupełnie innych powodów. A o nich - poniżej. 

Zdjęcie z Wikipedii
Zdjęcie z Wikipedii


Już dawno spodobała mi się fryzura Marty. Jest nieco awangardowa, a jednocześnie kobieca. Sądzę, że odzwierciedla osobowość autorki, artystyczne ciągoty. Bardzo to lubię w modzie.

Pomyślałam sobie kiedyś z żalem, że taka fajna stylizacja to nie dla mnie z moimi smętnymi, cienkimi i prostymi jak druty kłakami. Tymczasem ostatnio poczyniłam zaskakujące odkrycie...

Moje włosy z wiekiem zaczęły się kręcić! Może nie jak przysłowiowy baran, ale jednak ewidentnie wiją się, każdy w swoją stronę. Gdy się pożaliłam pewnej fryzjerce na ten fakt, doradziła mi, by go wykorzystać. Ta rada przypadła mi do gustu, przestałam walczyć o gładką fryzurę, a już ostatnio pozwalałam włosom na zupełną swobodę i moje koleżanki twierdziły, że nie wygląda to źle.

Wczoraj uznałam, że czas na fryzjera, więc udałam się do innego niż zwykle. Przedstawiłam swoje sugestie oraz zdjęcie pisarki.

Oczywiście efekt jest inny niż u pisarki (zawsze wychodzi inaczej niż na tych wszystkich pięknych fotografiach), włosy mam znacznie krótsze, jednak podoba mi się zadziorność fryzury i pewien zamierzony nieład na mojej głowie.

Dziś rano spojrzałam przypadkiem w lustro, zupełnie o zmianie wyglądu nie pamiętając i aż się uśmiechnęłam, witając moje odbicie: "Cześć, Marta!".

Bo Marty to dziewczyny nie byle jakie! ;)

wtorek, 20 maja 2025

Źle!

Źle, cieżko, jestem zmęczona i mam ochotę tylko spać. Zrobić obiad to wysiłek, uprasować koszulę to wysiłek. Cholera, żyć to wysiłek! Wczoraj wydawało mi się, że jest lepiej, w pracy dzisiaj nawet-nawet. A teraz po południu padam na nos, a jeszcze trochę prac domowych mnie czeka.

Zaczął mi się dziś wiadomy, kobiecy czas, ale na Boga, z moim obecnym samopoczuciem, śmiało mogę ironizować, że przed okresem lub w jego trakcie jestem permanentnie. Jest po prostu do niczego.

Mam dość. A może by tak wziąć jeszcze z miesiąc L4 i przewegetować za te trzy tysiące dwieście?

poniedziałek, 19 maja 2025

Bodo

Nigdy bym nie pomyślała, że z wielodniowej chandry wydobędzie mnie... Eugeniusz Bodo.

W sobotę było mi smutno, źle, snułam się zmęczona i zniechęcona nawet do rzeczy, które zwykle sprawiają mi przyjemność. Czułam się pozbawiona sił życiowych. Zrobiłam w domu tylko to, co naprawdę niezbędne i wdałam się w poszukiwanie filmów w internecie. Trafiłam na serial o słynnym przedwojennym polskim aktorze. Nadawany był kiedyś w telewizji, ale telewizję od lat ignoruję, więc po raz kolejny stwierdziłam, że są z tego ignorowania korzyści: można sobie teraz wypełnić czas nadrabianiem filmowych zaległości.
Obejrzałam w dwa dni wszystkie dwanaście odcinków! U mnie nic przecież nie może się odbywać jak u normalnych ludzi (zawsze kwituję ewentualne uwagi lub żarty na ten temat: "Ja normalna? Proszę mnie nie obrażać!") ;)

Serial zachęcił mnie do zapoznania się z aktorstwem Bodo tudzież przypomnienia sobie oglądanych sporo już lat temu filmów. Wczoraj obejrzałam "Pawła i Gawła", a dziś "Piętro wyżej'. Nie spodziewałam się, że poczuję się nimi szczerze rozbawiona. Humor może ciut naiwny jak na dzisiejsze czasy, ale kilka powiedzonek i sytuacyjnych gagów - kapitalnych! Fantastyczny był występ Bodo śpiewającego "Sex appelle" w kobiecym przebraniu. Uśmiałam się ze stwierdzenia jednego z bohaterów filmu, że można się ożenić z miłości, jeśli interes tego wymaga. O ile potrafię właściwie ocenić warsztat aktorów - klasa i staranność. Uwielbiam - i z powodu swojego niedosłuchu bardzo zwracam na to uwagę - gdy w wypowiedziach publicznych można usłyszeć i odróżnić każdą głoskę. We współczesnych filmach często mam z tym trudności (na szczęście z pomocą przychodzą napisy).

Może pogoda się ciut poprawia, a może Bodo sprawił - że czuję się dzisiaj znacznie lepiej. Popracowałam trochę w kuchni, uporządkowałam pobieżnie otoczenie, a teraz - kolejny film z Bodo do poduszki. Lekkie to, przyjemne, a niegłupie.

niedziela, 18 maja 2025

Rozdrapuję... by zrozumieć - siebie.

 Jestem chyba już uprzykrzona z tym powracaniem do sprawy D.

Wiem, że nie zawsze byłam wobec niej w porządku. Wiem, że jeśli ktoś nas irytuje, wskazuje to na jakieś nasze niezałatwione wewnętrzne sprawy. Psycholodzy coś o projekcjach piszą...

Tłumiłam te swoje niepiękne emocje, a jednak wychodziły na powierzchnię i dawały nie zawsze chwalebne skutki.

Nawet teraz, gdy chcę przeprowadzić z tym wszystkim rozrachunek, ułożyć sobie w głowie, co doprowadziło do niemiłych sytuacji, a co jest przecież faktem, czuję jakby wyrzut sumienia, że nazywam to po imieniu. Mam taki wewnętrzny zakaz krytykowania i pomniejszania D.

...A może podświadomie - i bardzo brzydko - czuję się od niej lepsza? Jeśli tak, to nie lubię siebie za to.

Ale D. naprawdę przestała za mną nadążać. A potem chyba obie skręciłyśmy w zupełnie inne uliczki. I nie po drodze nam było, a ja miałam poczucie, że powinnam rozumieć, dbać o więź.

Byłam rozdarta między tym poczuciem, a narastającą niechęcią.

Coraz lepiej poznawałam D. i coraz więcej zauważałam. Początkowo nie przywiązywałam do tego wagi, było nam miło razem, dobrze się bawiłyśmy. Czułam różnicę w wykształceniu, w poziomie umysłowym (o rany! wiem, jak to okropnie brzmi i z tym też nie jest mi dobrze), ale doceniałam i podziwiałam inne cechy. D. tak umiała wychodzić do ludzi, zjednywać ich sobie, była towarzyska, bywała tu i tam, bo dzięki swojej pracy znała sporo osób i środowisk. Imponowało mi to.

A potem zauważyłam, że tak naprawdę inicjatywy ma niewiele, ciągle czeka, aż ktoś ją zachęci i zmotywuje, jest mocno niepewna siebie, bardzo opiera się na innych. Zaczęło mnie drażnić, że brakuje jej własnego zdania, decyzyjności, że nawet na spacerze zawsze to ja wybierałam ścieżkę. Nie ja jedna zauważyłam jej chwiejność i poleganie na cudzych opiniach. Czasami i ja ją wspierałam, ale też bywało mi niezręcznie, bo nie chciałam przejmować odpowiedzialności za decyzje dorosłej (starszej ode mnie o dobrych kilka lat) kobiety. Czułam się tak, jakbym to ja miała ją prowadzić, nie chciałam tego.

Ja oczywiście też jestem cholery kawał i "przepieron", jak mawia inna koleżanka. Gdy spotykam kogoś słabszego psychicznie, mam ciągoty do dominowania, potrafiłabym stłamsić tę osobę. Źle mi było z tym, że D. dawała się tak łatwo prowadzić. Lepiej się dogaduję z ludźmi o wyrazistszej osobowości, własnym zdaniu. Z takimi nawet różnica zdań przebiega inaczej ; po prostu czuję równość, podobną energię... czy ja wiem, jak to jeszcze nazwać?

...Więc z D. się zaczęło robić... - eureka! - nierówno. Brakowało symetrii.

Tak, to jest właśnie to. A że czułam się winna z powodu swoich emocji, zdusiłam je w sobie - to w końcu eksplodowałam w ostatniej kłótni.
Fakt, mogłam się opanować, przerwać w porę i uważam za błąd, że tego nie zrobiłam. Jednak bezwględnie miałam prawo zwrócić uwagę o tę nieoczekiwaną interwencję jej "chłopaka" u "mojego" lekarza. Bardzo zadbałam, by zrobić to łagodnie i spokojnie, jednak łagodności i spokoju zabrakło mi już, gdy D. zaczęła prawić mi kazania, że powinnam być wdzięczna i cieszyć się, że żyję. Od słowa do słowa rozwinęła się kłótnia - ginant, w której obie wygarnęłyśmy sobie wszystkie zastarzałe urazy. Szkoda, że nie wycofałam się w porę.

Szkoda, że nie wycofałam się w porę w ogóle z tej znajomości. Nie żeby zaraz udawać, że w ogóle się nie znamy, ale jednak ograniczyć spotkania i wspólne aktywności.

A może po prostu stało się coś, co stać się musiało.

Eksploduję... frustracją

W bardzo nieprzyjemny, bolesny sposób usiłuje się chyba przebić do mnie jakaś wewnętrzna prawda.
Ciasno mi w starych "butach", widzę to po mojej raczej straconej relacji z D., widzę po moim fatalnym samopoczuciu. Widzę, że czas na jakieś decyzje i działania, ale na przeszkodzie stoi znany towarzysz - lęk. Bo czy się uda? Czy mam rację? A może jednak to tylko fanaberie? Może mam "za dobrze" i szukam dziury w całym?
Odpowiedź na te rozterki czuję coraz pewniej: nie, to nie tylko wymysły. Coś jest na rzeczy, czegoś mi potrzeba, choć tak trudno jeszcze to rozpoznać i temu zaufać.


Dobra! do brzegu, Marto!

Częste stany zmęczenia i obiżenia nastroju to mój odwieczny problem. Jakoś sobie z nim - raz skuteczniej, raz słabiej - radziłam. Jednak po powrocie ze zwolnienia po operacji stało się to naprawdę trudne do zniesienia. Jestem zmęczona, rozdrażniona, zniechęcona. Potwornie męczy mnie i złości, że muszę to ukrywać, udawać, bo przecież nie wypada pewnych rzeczy okazywać przy współpracownikach. I nie wypada, i nie jest to bezpieczne.

Mam wrażenie, że po zmianach personalnych jednak cieszyłam się za wcześnie. Kadra się odmłodziła, dziewczyny są "świętsze od papieża", zrobiło się bardzie rygorystycznie, mniej elastycznie. Dawna dyrektorka do pewnych spraw podchodziła swobodniej, nie czułam się tak ograniczana. Robota miała być zrobiona, ale nikt nie robił problemu z mojego wyjścia do lekarza. Teraz z każdego drobiazgu muszę się tłumaczyć. Moje obie choroby mają w nazwie "zespół", więc chyba jasne jest, że potrzebuję różnych specjalistów, tymczasem na każdego należałoby mieć "papierek", abym jako niepełnosprawna miała prawo do nieodrabiania wizyt lekarskich. Idę na godzinę - muszę albo ją odpracować, albo brać urlop na cały dzień lub na tę godzinę. Wszystko z zegarkiem w ręku. Kiedyś takich cyrków nie było, po prostu postępowałam przyzwoicie i nie nadużywałam swoich praw.

Trudno mi się czasem powstrzymać, by przy pracy nie wzdychać, nie pomamrotać do siebie, że mam dzisiaj słaby dzień, nie skomentować pod nosem, że przydarzyła mi się jakaś pomyłka. Niedawno kierowniczka dała mi do zrozumienia, że jestem uciążliwa, więc się pilnuję, kontroluję, ale - Chryste Panie, jak mnie to męczy, drażni, wkurza.

Z koncentracją mam kolosalne problemy, a moja praca wymaga skupienia i dokładności. Wkładam w to teraz znacznie więcej wysiłku niż przed operacją.

Mam jeszcze cień nadziei, że winna temu jest bardzo kiepska pogoda, więc może to minie. Obawiam się jednak, że problem jest głębszy, że po tym szpitalnym epizodzie mam mniej sił i że tak już pozostanie.
Wszystko we mnie krzyczy, by rzucić tę pracę, to udawanie, tę ciągłą ostatnio walkę z sobą.

Czekam jak na zbawienie wizyty kontrolnej u neurologa. Popytam poważnie, czy w mojej sytuacji są przesłanki do renty... Ale tak się boję! Znajomi mają takie kłopoty na komisjach orzekających, są czasem po prostu podle traktowani.

Mam taki pomysł, taką fantazję: przechodzę na rentę, chwilę odpoczywam, a potem znajduję sobie lżejszą pracę, w mniejszym wymiarze czasu i wreszcie mogę odetchnąć.

W tym tygodniu kilka dni mój syn spędził poza domem, więc pozwoliłam sobie na odpuszczenie tego, co nie było konieczne. Wracałam z pracy i kładłam się spać. Potem się snułam zmuszając się do drobniejszych, koniecznych zajęć.

Nie chcę, by moje dalsze życie było taką wegetacją. Mam po stokroć dość!

poniedziałek, 12 maja 2025

Prawie na noże

Bardzo, ale to bardzo nieprzyjemne spięcie zaliczyłam z koleżanką.
Nieważne którą, nawet inicjałów już nie mam ochoty podawać. Może już o niej pisała, a może nie. Może to jedna z wielu, a może z nielicznych. Poszło na noże - noże słów.

Otóż przedwczoraj koleżanka (a niech jej będzie Kaśka na przykład) wygadała się na temat tej mojej niedawnej operacji na neurochirurgii.

Kaśka poznała Jaśka (też imię zmienione) na jakiejś imprezie, gdzie zaprosili ją przypadkowo poznani i krótko znani ludzie. Kaśka ma lat pięćdziesiąt kilka, Jasiek jest po siedemdziesiątce. Podobno zachwycił się Kaśką, zaczął smalić do niej cholewki, a Kaśka - to typowe dla niej - łatwowiernie i ochoczo przyjęła "cholewki". Skarżyła się, co prawda, że Jasiek bywa natarczywy i osaczający, ale koniec końców - spotykają się nadal. Podobno zdecydowali, że są tylko przyjaciółmi, a on jest dla niej "taki ojcowski" i taki dobry. Niech Ci, będzie, dziewczyno.

Nie widziałam tego Jaśka na oczy, gdy zaofiarował mi się z pomocą, o którą nikt go nie prosił.

Odwiedzili mnie razem, zobaczyli nieprzytomną, z wpółzamkniętymi oczami i ustami, niekontaktującą.
Jasio wymyślił - bo on "wszystkich" zna - że porozmawia z jakaś swoją znajomą pielęgniarką z tegoż szpitala. Oczywiście nie miałam o niczym pojęcia.

A teraz połączyłam fakty.

Oddział nie operuje w weeekendy poza pilnymi, wymagającymi natychmiastowej interwencji przypadkami. Podobno do takowych nie należałam, pomimo że sprawa wyglądała dramatycznie, moje życie nie było bezpośrednio zagrożone. Moje siostry chyba pytały o możliwość przyspieszenie, więc myślałam potem, że lekarz z życzliwości i współczucia zgodził się zoperować mnie w sobotę.

Co się jednak okazuje? Jeszcze w szpitalu, już po operacji siostry opowiadały - ale jakoś słabo to zarejestrowałam - iż dowiedziały się od lekarza, że ktoś wypytywał o mnie i uzyskał informację na temat mojego stanu zdrowia. Byli to podobno mężczyzna i kobieta, którzy podali się za osoby z mojej rodziny. Szpital nie zweryfikował tego, informacji udzielono. Jan podał się za jakiegoś (ani lekarz, ani siostra pewnie nie pamiętali dokładnie) organistę czy śpiewaka z chóru. Gdy później ustalałam szczegóły z siostrą, olśniło mnie, że Jasiek śpiewa w ludowym zespole. A więc nikt inny, tylko oni!

Gdy mi koleżanka o tej interwencji powiedziała, poczułam się dziwnie i głupio. Poczułam skrępowanie, że nieznany mi mężczyzna dowiaduje się o moich bardzo prywatnych sprawach. Jednak nie zareagowałam od razu, zaskoczyło mnie to.

Dopiero na drugi dzień postanowiłam zwrócić Katarzynie uwagę. Znając jej wrażliwość i branie wszystkiego do siebie, postarałam się przekazać do spokojnie i delikatnie. Napisałam, że rozumiem i doceniam dobrą wolę, rozumiem przejęcie się moim losem, ale może niech następnym razem zapytają moich najbliższych, czy mogą pomóc.

Kaśka poczuła się ogromnie dotknięta. Napisała mi, że jestem niewdzięczna, że ona czuje się urażona, że powinnam cieszyć się, że żyję. Od słowa do słowa poszła lawina, bo choć próbowałam tłumaczyć swoje stanowisko (nie docierało!), wyjaśnić, że nic wielkiego się nie stało, proszę tylko na przyszłość o inne postępowanie, dałam się w końcu sprowokować i koniec końców - po prostu obie się wściekłyśmy i sobie, kolokwialnie mówiąc, nawrzucałyśmy. I ona, i ja wywaliłyśmy z siebie narosłe pretensje.

Tu wtrącę nieco z innej beczki... Miałam tego nie ujawniać, chcąc zachować anonimowość. Kaśka to D. (nie chce mi się już korygować tekstu i poprawiać imion).

A więc Kaśka - D. wściekła oznajmiła, że nie chce ze mną kontynuować znajomości, że jestem podła i dwulicowa, powołała się na osoby rzekomo podzielające jej opinię o mnie (nie zapytam ich, bo nie chcę walczyć jej bronią ani w ogóle walczyć, ale ciekawe by to było).

A mnie... ulżyło. Kilka lat walczyłam z rozterkami, dusiłam poirytowanie, dręczyłam się wyrzutami sumienia, że może źle tę kobietę oceniam.
O D. nie mogę wszystkiego napisać, bo byłoby to z mojej strony bardzo nie w porządku wywlekać jej prywatne sprawy, ale ma ona duże kłopoty osobiste oraz z samą sobą.

Tak więc - wróćmy do naszych baranów - zwróciłam uwagę D. Ta się wyparła, że do niej tylko pielęgniarka obiecała zadzwonić po mojej operacji i poinformować, jak się mam. Wyparła się wizyty u lekarza z Jaśkiem, powiedziała, że nie wie, kto mógł to być. Jednak to, co siostra powiedziała o rzekomym organiście upewniło mnie w przypuszczeniach. Dopiero wtedy się wściekłam, że D. kłamie w żywe oczy.

Było nieprzyjemnie, powiedziałyśmy obie o wiele za wiele. D. oświadczyła, że ma dość naszej znajomości, ale dziwnym trafem dziś wysyłała mi wieści, co u niej słychać ; zapewne chciała mi zaimponować, jak sobie świetnie radzi ze swoimi sprawami.
Pewnie jej przejdzie złość za jakiś czas, mnie jednak chyba nie tak prędko przejdzie niechęć, choć do zawziętych nie należę i wybaczam łatwo.
Nie chcę jej już w swoim życiu. Niech będzie uprzejmie, ale z dużym dystansem.

Ona mi po chrześcijańsku moją podłość wybacza - takim komunikatem również zostałam uraczona.

A mam Cię nosie, D. Ciebie i Twoje dramaty.

czwartek, 8 maja 2025

A ja lubię!

 Czytam często jak nielubiana jest bezczynność, a chwalone życie aktywne.

Też mi się kiedyś wydawało, że tylko aktywność ma wartość.

A dziś mam odwagę powiedzieć: uwielbiam bezczynność!

Dziś ośmielam się stwierdzić: bezczynność nie musi oznaczać próżniactwa.

Natomiast "czynność" to jakże często ucieczka od siebie, zagłuszanie własnych emocji i myśli.

Ciągła aktywność mnie męczy. Moje ciało potrzebuje sporo czasu na regenerację, spadki energii to niestety, moje drugie imię. Och, jak się kiedyś za to nie lubiłam! Jak bolały mnie cudze oceny, które brałam za własne.

Lubię leżeć na trawie, gapić się w niebo i zachwycać śpiewem skowronka. Czuć, jak pieści mnie słońce, głęboko i swobodnie oddychać.
Lubię mieć mnóstwo czasu na przemyślenia.
Kocham czytać przesiadując przed domem (w domu też).
Lubię zagapić się ma motyla, dziecko w parku, wodę w jeziorze.
Lubię rozmyślać i mieć potem o czym pisać na blogu.

Bezczynność jest fajna :)