Jestem chyba już uprzykrzona z tym powracaniem do sprawy D.
Wiem, że nie zawsze byłam wobec niej w porządku. Wiem, że jeśli ktoś nas irytuje, wskazuje to na jakieś nasze niezałatwione wewnętrzne sprawy. Psycholodzy coś o projekcjach piszą...
Tłumiłam te swoje niepiękne emocje, a jednak wychodziły na powierzchnię i dawały nie zawsze chwalebne skutki.
Nawet teraz, gdy chcę przeprowadzić z tym wszystkim rozrachunek, ułożyć sobie w głowie, co doprowadziło do niemiłych sytuacji, a co jest przecież faktem, czuję jakby wyrzut sumienia, że nazywam to po imieniu. Mam taki wewnętrzny zakaz krytykowania i pomniejszania D.
...A może podświadomie - i bardzo brzydko - czuję się od niej lepsza? Jeśli tak, to nie lubię siebie za to.
Ale D. naprawdę przestała za mną nadążać. A potem chyba obie skręciłyśmy w zupełnie inne uliczki. I nie po drodze nam było, a ja miałam poczucie, że powinnam rozumieć, dbać o więź.
Byłam rozdarta między tym poczuciem, a narastającą niechęcią.
Coraz lepiej poznawałam D. i coraz więcej zauważałam. Początkowo nie przywiązywałam do tego wagi, było nam miło razem, dobrze się bawiłyśmy. Czułam różnicę w wykształceniu, w poziomie umysłowym (o rany! wiem, jak to okropnie brzmi i z tym też nie jest mi dobrze), ale doceniałam i podziwiałam inne cechy. D. tak umiała wychodzić do ludzi, zjednywać ich sobie, była towarzyska, bywała tu i tam, bo dzięki swojej pracy znała sporo osób i środowisk. Imponowało mi to.
A potem zauważyłam, że tak naprawdę inicjatywy ma niewiele, ciągle czeka, aż ktoś ją zachęci i zmotywuje, jest mocno niepewna siebie, bardzo opiera się na innych. Zaczęło mnie drażnić, że brakuje jej własnego zdania, decyzyjności, że nawet na spacerze zawsze to ja wybierałam ścieżkę. Nie ja jedna zauważyłam jej chwiejność i poleganie na cudzych opiniach. Czasami i ja ją wspierałam, ale też bywało mi niezręcznie, bo nie chciałam przejmować odpowiedzialności za decyzje dorosłej (starszej ode mnie o dobrych kilka lat) kobiety. Czułam się tak, jakbym to ja miała ją prowadzić, nie chciałam tego.
Ja oczywiście też jestem cholery kawał i "przepieron", jak mawia inna koleżanka. Gdy spotykam kogoś słabszego psychicznie, mam ciągoty do dominowania, potrafiłabym stłamsić tę osobę. Źle mi było z tym, że D. dawała się tak łatwo prowadzić. Lepiej się dogaduję z ludźmi o wyrazistszej osobowości, własnym zdaniu. Z takimi nawet różnica zdań przebiega inaczej ; po prostu czuję równość, podobną energię... czy ja wiem, jak to jeszcze nazwać?
...Więc z D. się zaczęło robić... - eureka! - nierówno. Brakowało symetrii.
Tak, to jest właśnie to. A że czułam się winna z powodu swoich emocji, zdusiłam je w sobie - to w końcu eksplodowałam w ostatniej kłótni.
Fakt, mogłam się opanować, przerwać w porę i uważam za błąd, że tego nie zrobiłam. Jednak bezwględnie miałam prawo zwrócić uwagę o tę nieoczekiwaną interwencję jej "chłopaka" u "mojego" lekarza. Bardzo zadbałam, by zrobić to łagodnie i spokojnie, jednak łagodności i spokoju zabrakło mi już, gdy D. zaczęła prawić mi kazania, że powinnam być wdzięczna i cieszyć się, że żyję. Od słowa do słowa rozwinęła się kłótnia - ginant, w której obie wygarnęłyśmy sobie wszystkie zastarzałe urazy. Szkoda, że nie wycofałam się w porę.
Szkoda, że nie wycofałam się w porę w ogóle z tej znajomości. Nie żeby zaraz udawać, że w ogóle się nie znamy, ale jednak ograniczyć spotkania i wspólne aktywności.
A może po prostu stało się coś, co stać się musiało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz