...ujowa pani domu –
jest jakaś taka strona czy grupa w internecie. Nie należę do niej,
ale z radosnym przymrużeniem oka indetyfikuję się z tą przekorną
nazwą.
Całe dzieciństwo i
młodość próbowano wcielić mnie w rolę przykładnej, równiutko
poukładanej, święcącej przykładem osoby. Dostawałam cięgi, i
to dosłownie, za to, że miałam bałagan w pokoju. Moja mama (tu
rezygnuję z wielkiej litery, bo choć ją kocham, wraca mi nienawiść
z tamtych chwil) potrafiła urządzić karczemną awanturę o
niepoukładane w szafie ubrania, wyrzucić wszystko na środek,
zdemolować pokój. Tak, moja „wielkiego formatu” matka miała też
wady i słabości. Wybaczyłam, ale gdy to wspominam – uuuuuch!!!!
Więc dzisiaj, choć
w wieku czterdziestu sześciu lat (dziś właśnie kończę) nie
należy już wszystkiego tłumaczyć nieszczęśliwym dzieciństwem i
nic z tym nie robić (robię, jak mi Bóg miły), uraz do
„perfekcyjnej pani domu” jest we mnie chorobliwy. Skutkuje
chorobliwym, obsesyjnym uporem, który jest w nieustannej kontrze do
wewnętrznego przymusu.
Ponieważ, jak już
wielokrotnie ostatnio pisałam, zaprzyjaźniłam się z medytacją,
zaczynam ogarniać i tę sferę życia.
Na pewno nieco
bardziej się zdyscyplinowałam, ale bez tego wewnętrznego „bata”,
bez karania się za błędy i niedociągnięcia. Pracuję nad swoim
skojarzeniem porządku z przemocą, karą, cierpieniem i mam efekty,
choć do perfekcyjnej pani daleka jeszcze droga.
Ale czy pragnę
perfekcji?
Nie! I jeszcze raz –
NIE.
Jestem jednak
wyczulona na zagadnienie (może za bardzo nawet) i widzę, jak często patriarchalna tradycja czyni z tych spraw narzędzie podporządkowania kobiety. Jak bardzo pragnie ją osadzić w bezpiecznej, ogranej roli,
żeby nie musieć się mierzyć z prawdą o niej, żeby uniknąć
problemu, jak się w tej prawdzie odnaleźć.
Myślę o tym pod
wpływem rozmowy z bliską koleżanką, powtórną mężatką (od
jakichś czterech lat). Głównym tematem naszej rozmowy było, że
nie jest to małżeństwo udane, ale nie o tym dzisiaj myślę i
piszę.
Tenże mąż
powiedział podobno o mnie, że „ta Marta” na wszystko ma czas,
wychodziłaby ciągle z domu, zamiast się nim bardziej
zainteresować. Pojawiła się wzmianka, że nie zawsze w moim domu
jest idealnie… Ano nie jest, ciągle jeszcze walczę z pewnymi
zaległościami, a czas i samopoczucie nie zawsze pozwalają zająć
się wszystkim z jednakową energią. Więc czasami sorry, ale
podłoga pozostaje nieumyta (a brudzi się nieźle, gdy dom ogrzewa
się piecem, nosi się opał, a do domu często wchodzi się w butach
wprost z podwórka). Czasami gdy rano przypóźno wstanę, łóżko
zostaje pospiesznie zarzucone narzutą, a wszystkie pomieszczenia mam
przechodnie i wszystko to widzą odwiedzający mnie ludzie. Czasem
poproszę syna o umycie naczyć, a on „oleje” i sterczą w zlewie
te gary, bo ja za niego zmywać ani myślę. Czasami ja zostawię
naczynia, bo gwałtownie pragnę pół godzinki się zdrzemnąć,
zanim cokolwiek zrobię.
Do sytuacji
ekstremalnych staram się nie dopuszczać, ale bywa u mnie mocno
nieidealnie. Zanim poszłam po rozum do głowy, dręczyłam się
wciąż jakimś „muszę!”, „trzeba”, obniżałam swoje
poczucie wartości.
Na szczęście
jednak po ten rozum poszłam.
Na marginesie –
ten mąż koleżanki swego czasu uderzał do mnie w konkury i dzięki
Bogu, że się na nim zawiodłam, że on sam zrezygnował. O dzięki
Ci, Panie – a tak mi było wtedy przykro!
Wspomnę tylko na
marginesie, że okazał się człowiekiem o bardzo ograniczonym
intelekcie i mentalności, czego nie chciała zauważyć koleżanka i
mocno się teraz w tym związku męczy.
No, więc – wróćmy
do naszych baranów – wobec nas, kobiet, ciągle stawia się jakieś
wymagania, oczekiwania, przycina się nas do szablonu. A dlaczego? Bo
z szablonem wygodniej i łatwiej żyć. Bo nie trzeba myśleć
samodzielnie. Jest gotowiec – i basta.
No to ja
przepraszam. Nie mam ochoty na gotowce. Veto i kropka.
Nie, nie buntuję
się dla buntu. Bardzo lubię przytulne, czyściutkie domki. Lubię gdy jest
pięknie, ale doba wszystkich aktywności nie pomieści. Jeśli mam
do wyboru film „Simona” (byłam wczoraj w kinie i serdecznie
polecam!) i porządkowanie chałupy - wybieram film, a chałupa poczeka. Mój temperament i stan zdrowia sprawiają, że nie jestem
z tych, którym każda praca pali się w rękach – czasami
potrzebuję poleżeć, a kurz niech leży obok ;) Czasami czytam
fascynującą książkę, którą muszę szybko oddać, więc
chromolę te gary w zlewie! Czasami nagli kurs korektora teksów i
jest to dla mnie ważniejsze niż „wylizywanie” kolejnego
fragmentu mieszkania.
PRZESTAJĘ SIĘ ZA
TO STROFOWAĆ I KARAĆ, A KOMU SIĘ TO NIE PODOBA – JEGO PROBLEM,
NIE MÓJ.
Faktem jest
wprawdzie, że mój dom brudzi się bardzo łatwo (taka specyfika:
piec, wejście bezpośrednio z podwórza), ale gdy wzięłam się w
garść, ze zdumieniem odkryłam, że większe porządki wcale aż
tak dużo czasu nie pochłaniają. Wprowadziłam cosobotni rytuał i
bardzo mi on pomaga utrzymać bałaganik w ryzach. Ale robię to dla
siebie. Życiu na pokaz i pod publikę mówię gromkie i stanowcze
NIE.