Nie toleruje alkoholu.
Mocne zdanie na początek. Niczym ostra manifestacja, deklaracja neofitki ;)
Nie, nie, nie miałam nigdy problemu z nadużywaniem wyżej wymienionego, ale przestały mi służyć nawet zupełnie "normalne" dawki, okazyjne piweczko na imprezie, jeden drink więcej.
Odbywa się kilkudniowa kulturalna impreza w naszym mieście, a imprezie towarzyszą towarzyskie spotkania, stragany z rękodziełem, swojskim jadłem i napitkiem. Wyroby rękodzielnicze są piękne, ale według mnie służą głównie do karmienia oczu, bo kosztują bajońskie sumy. Jedzonko też nietanie, ale pozwalam sobie co roku na coś smacznego.
Jedno jednak zauważam od roku - dwóch.
Powszednieją nawet rzeczy niecodzienne.Jarmarki odbywają się co roku i już mi się... opatrzyły, przejadły, straciły urok nowości. Już tak mnie nie gna chęć bycia wszędzie, zobaczenia wszystkiego jak np. 10 lat temu, już tak nie ekscytuje życie towarzyskie, chociaż wciąż je lubię. Nie mam już tyle energii i, nie mam ochoty jej trwonić.
Na Rynku oprócz znajomych, z którymi przyszłam, spotkałam sporo młodszego kolegę. Kolega jest bez pracy, nieraz zauważyłam, że ostrożnie wydaje pieniądze. Podzieliłam się z nim zakupionym cydrem lubelskim (mniam, mniam!), żartując, że grzech rozpusty dzielę na pół. Ale to pół zostawiło we mnie niedosyt, więc gdy kolega zniknął już z horyzontu (pobył z nami jakiś czas, a potem miał autobus do domu na wsi), kupiłam sobie jeszcze jeden cydr. I na tym miałam poprzestać, bo już od dawna wiem, że jedno smaczne piwko naraz wystarcza mi w zupełności.
Zjawił się jednak inny znajomy i uparł się, że postawi mnie i koleżance kolejne piwo. "Andrzej, daj spokój, jak jeszcze jedno wypiję, to będzie mnie miało całe miasto!' - żartowałam, ale kolega mnie nie posłuchał. Wysączyłam zatem i to drugie (razem były dwa i pół). Humor mi dopisywał, towarzystwo cieszyło, bawiłam się dobrze. Wróciłam do domu na rauszu, ale najzupełniej przytomna i odpowiadająca za siebie.
A drugi dzień mnie zaskoczył.
Cały ten dzień byłam senna, zmęczona, zniechęcona. Po prostu źle się czułam. Wytłumaczyłam sobie, że widocznie zmienia się pogoda (nieprawda!). Dopiero późnym popołudniem olśniło mnie, że jestem ni mniej, ni więcej tylko... "wczorajsza"!
W mojej przewlekłej chorobie i z wiekiem już nie wszystko mi służy.
Ba! Nie tylko z wiekiem, nie tylko w chorobie, ale w tym zauważam sens chorowania: wyczula mnie na własne potrzeby i uczy zwracać na nie uwagę. Uczy, że ograniczenia po pierwsze, mogą przynieść korzyści, a po drugie - dają przestrzeń innym możliwościom i wyborom, każą gdzie indziej szukać kolorów życia - i znajdować.
Stanowczo chwilowa przyjemność nie była warta konsekwencji.
A to swoje chorowanie czasami nawet lubię ;) Uczy mnie i wychowuje.
Ja po jednym piwie czy po dwóch lampkach wina krok mam chwiejny, a głos nieco podniesiony :-)
OdpowiedzUsuńZdecydowanie nie jestem dobrą towarzyszką do trunków. Piwo przeważnie pije na pół z mężem i tyle mi wystarcza. Mocnych alkoholi nie tykam w ogóle. Nigdy w życiu nie byłam pijana, nigdy nie miałam kaca... Kiedyś jeszcze częściej się zdarzało, że wypiłam jakiegoś drinka, gdy sąsiedzi wpadali, obecnie bardzo sporadycznie cokolwiek. Podoba mi się opcja piwa 0%, choć po nie też nie sięgam jakoś często.
Nasze organizmy same dają nam znaki, co jest dla nas, a co niekoniecznie... ja np. tak mam po pszenicy. No lubię drożdżowe wypieki, lubię pieczywo, ale jak tylko zjem coś pszennego, to rozsadza mi jelita... i jak sobie pomyślę, co mnie czeka po zjedzeni, to po prostu z niego rezygnuję, żeby się nie męczyć.
Chwilowa przyjemność nie zawsze jest warta konsekwencji. Żartowałam, że gdyby miały one trwać godzinkę, to może i warto, ale dla całego dnia?
OdpowiedzUsuń