Jestem gorącą zwolenniczką i admiratorką (nie chcę pisać: "fanką", bo to takie wyświechtane i płytkie określenie) nieżyjącego już księdza Jana Kaczkowskiego.
Znany jest w mediach, pod koniec życia zrobiło się o nim dość głośno, opublikował kilka książek-wywiadów.
Człowiek o wielkim sercu i wielkim intelekcie. Rozsądny i "życiowy".
Zajmował się... śmiercią, odchodzeniem, był twórcą jednego z najlepszych polskich hospicjów. Sam przez kilka lat zaglądał śmierci w oczy, gdyż chorował na nowotwór. Pomimo to był aktywny prawie do końca, wiele dobrego dał z siebie innym Wszystko to z humorem i dystansem do siebie.
Czytywałam jego książki, bo zawsze frapowały mnie sprawy egzystencjalne, związane z duchowośccią, naszym ludzkim wnętrzem.
Już po śmierci mojej Mamy trafiłam na wywiad z nim. Opowiadał, że umierający do końca zasługuje na godność ludzką. Aktem uszanowania tej godności były rozmowy, które ksiądz odbywał z umierającymi, zastanawiając się wspólnie z nimi, jak... POMÓC BLISKIM PRZETRWAĆ SWOJE ODCHODZENIE I ODEJŚCIE.
Mama czytywała Kaczkowskiego. Nie wiem, czy już była świadoma swojej choroby, czy też to przypadek, a może jakaś tzw. potęga podświadomości, ale ze dwie pozycje chyba nawet zakupiła do swojej biblioteczki...
Gdy już była w naszym miejskim hospicjum, moja siostra odebrała telefon. Zadzwoniła hospicyjna psycholog, wyjaśniając, że dzwoni na prośbę naszej Mamy. Zaoferowała swoje wsparcie, podała numer telefonu i powiedziała, że możemy do niej telefonować w razie potrzeby.
Wywarło to na mnie PIORUNUJĄCE wrażenie. W tak ciężkim stanie, zaabsorbowana swoimi poważnymi dolegliwościami jeszcze raz się o nas zatroszczyła, o swoją czwórkę dorosłych dzieci.
Ktoś niedawno wyraził się o Mamie jako osobie wielkiego formatu. Nie zaprzeczyłam.