piątek, 29 marca 2019

Wiosennie

Coś ostatnio nie za dobrze z moimi nastrojami Pewnie za dużo się nazbierało trudnych spraw: choroba, leki nieobojętne ponoć dla psychiki (encorton), sporo zmian i wyzwań w życiu. Może też słynne wiosenne przesilenie i kaprysy pogody?
Koję zmysły przyglądając się "bacznie robakom i każdej najmniejszej trawce" (Maria Pawlikowska-Jasnorzewska)





U góry ziarnopłon wiosenny (sprawdziłam w internecie), po prawej poczciwe fiołki.One nigdy mnie nie zawiodą ; z ludźmi bywa różnie.





Pierwszy śmiałek spotkany dziś w drodze do pracy


Niedzielne szlajanko ;) Niemal w środku miasta takie dzikie widoki.

środa, 27 marca 2019

Czy pragnienie miłości uwłacza kobiecie?

Robić mi się nie chce, to se siedzę i piszę ;)

Mój ostatni niefortunny adorator niewart jest, by o nim wspominać, ale przy jego okazji myślę sobie o tzw. związkach, pragnieniu ciepła drugiego człowieka i takich tam...
Wdałam się jakiś czas temu w internetową dyskusję o porozwodowej codzienności. Dominowały w niej głosy, jakie to smutne i ciężkie życie. Jedna z uczestniczek wyznała, że bez związku czuje się jak bez ręki, inna skarżyła się na zmęczenie "pojedynczą" odpowiedzialnością za dom, dziecko, siebie.
Zapalczywie polemizowałam z tym smutnym obrazem rozwódki, z przedstawianiem życia samotnej kobiety wyłącznie w czarnych barwach.
Czuję się bez byłego męża wolna, niezależna i swobodna. Odnajduję w tym nowym życiu (właściwie po prawie sześciu latach ono już nowe nie jest) radość i satysfakcję z przyjaźni, spotkań z ludźmi, organizowania sobie czasu zgodnie z własnymi upodobaniami. Otworzyłam się na ludzi i nie boję się uciąć sobie pogawędki w parku ze starszym panem, wyjść na spacer z książką, którą czytam gdzieś na ławce. Nie rozumiem, jak można zrezygnować z koncertu ulubionego artysty jedynie dlatego, że nie ma się z kim wybrać. Czasami nawet wyjeżdżam w tym celu do sąsiedniego miasta, nie czekam, aż ktoś mnie uszczęśliwi swoim towarzystwem, choć gdy mogę komuś je zaproponować, korzystam z tej możliwości. Ale jest to dla mnie przyjemność, nie przymus.
A jednak...
Forumowa koleżanka zarzuciła mi, że sugeruję jakoby pragnienie miłości i bliskiej relacji uwłaczało kobiecie.
I coś w tym jest...
Przez wiele lat bliscy, szkoła, nauczyciele wmawiali mi, że ambitna dziewczyna nie myśli o chłopakach, ma większe aspiracje niż wyjść za mąż. Jakoś wstyd było się przyznać, że owszem marzy się o przytuleniu do czyjegoś ramienia, wspólnych spacerach i całej tej związkowej reszcie. Więc się nie przyznawałam - nawet sama przed sobą. A że byłam dziewczyną z ogromnymi kłopotami z funkcjonowaniem wśród rówieśników, z kompleksami  i urazami - taka "ambitna" postawa była mi bardzo na rękę. Czułam się lepsza, mądrzejsza. A była to tylko fasada.
Z czasem okazało się, że pragnę normalnego dziewczęcego i kobiecego życia. Nie chcę się nad tym rozwodzić, ale niespełnione pragnienia pchnęły mnie w fatalne małżeństwo. Nie miałam ani doświadczenia, ani umiejętności potrzebnych do wspólnego życia, a mój mąż był równie "trudny" i poraniony jak ja. To się chyba nie mogło udać i nie przetrwało.
Dziś otwarcie się przyznaję: choć radzę sobie i doceniam życie singla, jestem z siebie dumna, że potrafię się w nim odnaleźć i to z uśmiechem na twarzy, wcale nie pogardzę dobrym, uczciwym człowiekiem u swojego boku. Nie wypieram się tych pragnień. Choć krótka przygoda z L. była błędem, coś ważnego mi o mnie samej powiedziała, pozwoliła przez chwilę poczuć radość dzielenia z kimś chwil. Chciałabym poczuć to pełniej, z kimś tego wartym.
Chciałabym się tylko ustrzec presji i poszukiwania za wszelką cenę. Chciałabym nie traktować swojego obecnego życia jak poczekalni do tego podobno lepszego. Niech moje życie będzie dobre tu i teraz, cokolwiek i ktokolwiek mnie spotka.

Wieczorne post scriptum

Dopisuję słów parę.
Napisała Margarytka na swoim blogu, że warto obserwować swój organizm i ja się z tym zgadzam.
Z moich autoobserwacji wynika, że jestem niesłychanie wrażliwa na pogodę i jej zmiany. Niestety cierpi przede wszystkim moja psychika. Te wszystkie doły, małe końce świata, chwile załamania, które wydają się nie mieć końca, których przyczyn dopatruję się w Bóg wie czym - miewają zupełnie prozaiczną przyczynę.Nie jestem lekarzem, znawcą tematu, ale ci, którzy dłużej mnie znają, wiedzą, że mam dość poważne uszczerbki na zdrowiu. Długo nie wiązałam swojej skłonności do zmian nastroju z tymi problemami, a jednak - gdzież indziej szukać przyczyn? Oczywiście trudne przeżycia sprzyjają "zniżkom", ale gdy mam dobry dzień, radzę sobie z trudnościami, jestem znacznie silniejsza, mądrzejsza i spokojniesza.
Kiedy dołek przeminie, doprawdy, aż mi wstyd, a gdy z kolei trwa, trudno się do niego zdystansować, choć - przysięgam! - staram się. Te zmagania ze sobą jednak często pogarszają moją samoocenę. A już szczególnie "kocham", gdy słyszę, że mam wziąć się w garść i przestać kwękać. Albo gdy słyszę od znajomej, że dziwnie, "ekstremalnie" podchodzę do życia. Bo z jednej strony umiem cieszyć się byle czym, wyrażać tę radość bardzo spontanicznie, a z drugiej - co kilka dni mam gorszy nastrój. Oj, nie pomaga to w życiu, nie!

A tak przy okazji - pozwolę sobie na odrobinę wypróbowanej, dobrej praktyki. Przypomnę sobie, co dziś mnie spotkało dobrego:
- "odfajkowałam" kolejną sprawę do załatwienia;
- dowiedziałam się, że przez pomyłkę zapłaciłam dwa razy za prąd, w związku z czym mam święty spokój do czerwca;
- zapowiada się poprawa pogody ; dziś mimo chłodnego wiatru było już przyjemniej, wiosenniej i słonecznie;
- zjadłam bardzo smaczny, choć nie do końca udany obiad własnej roboty;
- w domu już coraz mniej palenia w piecu, za dnia temperatura jest zupełnie znośna;
- obeszłam kawał miasta i nie bolą mnie nogi (w chorobie bolały jak "starą babę");
- pąki na magnolii mijanej w drodze do pracy nabrzmiewają z dnia na dzień;

...I już się uśmiecham :)

Niepozbieranie

Nie powinnam teraz pisać, mam inne obowiązki, ale tak mnie jakoś "przycisło", że sobie pozwolę, choćby tylko na pobieżny szkic.
Jestem po przejściach - któż nie jest po kilku dekadach na tym ziemskim padole? Nie pierwszy raz w życiu cierpię i pewnie nie ostatni. Wiem, że po deszczu zawsze świeci słońce, ale gdy pada - ma się wrażenie, że nigdy nie przestanie.
Nawarstwiły się problemy, sprawy do załatwienia. Mozolnie wygrzebuję się spod tej sterty, ale kosztem są nerwy i zmęczenie. Slamazarnie mi to idzie. Mam ochotę machnąć na wszystko ręką albo siąść i płakać nad sobą.
Tak bardzo bym chciała, żeby ktoś wziął mnie za rękę i powiedział: chodź, załatwimy to razem. Chyba ta słabość sprawiła, że na chwilę uległam urokowi L. Głupie to, ale łatwiej się zmobilizować do działania, gdy ktoś chociaż towarzyszy, chociaż podprowadzi pod drzwi urzędu, pomoże zagaić. Ale oczywiście jako "duża dziewczynka" muszę polegać przede wszystkim na sobie. Niebezpieczne i niepoważne jest przerzucanie na innych tej odpowiedzialności. Wiem to i złoszczę się na siebie za to moje niepozbieranie.
Pozbieram się więc, ale jaki to wysiłek!

poniedziałek, 25 marca 2019

Żal

Nie sądziłam, że po nieudanym małżeństwie, po mężu, którego miało się dość, można czuć żałobę.
A jednak czuję. Wraca falami i potrafi zwalić z nóg w środku dnia.
Napisałam na ten temat dość obszerny post, ale skasowałam jednym omyłkowym kliknięciem.Trudno mi już z równym zaangażowaniem odtworzyć, więc napisze pokrótce.
Jestem już zdecydowanie panią w średnim wieku, a jednak wciąż życie potrafi mnie zaskoczyć, a ja - sama siebie zadziwić.
Nie czułam tak silnych emocji po śmierci mojego Taty 18 lat temu. Wtedy byłam jak zamrożona, nie uroniłam łzy na pogrzebie. Myślę, że tak broniła się psychika, nie dopuszczała i dosłownie nie mieściła w głowie czegoś tak niepojętego.
Po Byłym spłakałam się nieraz. Wracają do mnie wspomnienia lepszych małżeńskich chwil, zwłaszcza z pierwszych lat naszego syna. Wspólne spacery, ubieranie choinki przed świętami, wyjazd nad morze... Dopada mnie żal i poczucie winy, że niedostatecznie walczyłam o to małżeństwo, że za mało dałam z siebie, a może raczej w nieodpowiedni sposób. Dziś oceniam nasze życie z dystansu i wiem, że niejedno mogłam rozegrać inaczej, spokojniej. Nie usprawiedliwiam męża, ale wiem, że i ja miałam niemały wpływ na nasza relację. Wtedy, niestety, nie rozumieliśmy się. Jaka szkoda, że zabrakło nam współpracy, że nie poszedł ze mną na terapię, choć nalegałam.
Wracają wspomnienia... Biorę np. nóż, by pokroić chleb i przypominam sobie, że nikt tak szaleńczo nie ostrzył noży. Nieraz przez nieuwagę skaleczyłam palec i żartowałam, że chyba chce zamordować żonę.
I smutno, i boli. Boli może nie sam jego brak, ale wszystkie niespełnione dawne nadzieje i pragnienia. Przecież zależało mi na tym małżeństwie. Odeszłam, gdy zawiodły już wszystkie starania, a on stał się nie do zniesienia.
Dziś pochmurny, smutny dzień, to i smutne myśli przychodzą do głowy.
Trzeba poszukać lekarstwa: dobry obiad przyrządzić, koleżankę odwiedzić i trochę się zwierzyć. Do bloga też wróciłam, by radzić sobie ze smutkami i bezsensem.
Gdy się wygadam, boli mniej.

sobota, 23 marca 2019

Starość, ani chybi ;)

Dni coraz dłuższe. Czekam na wiosenne przestawianie zegarów - wtedy do wieczora już będzie widno, co uwielbiam. Zima w tym roku wydawała mi się długa, ciężka i mroczna.
Dziś przygrzewało piękne marcowe słoneczko. Marcowe słońce wbrew pozorom jest bardzo mocne i ponoć opali bardziej niż latem. Korzystając z pięknej pogody wzięłam udział w organizowanej przez miasto imprezie witającej wiosnę. Było topienie Marzanny w nasze rzece, muzyka, jakieś frytki. Ot, festyn jakich wiele. Umówiłam się na wspólne witanie wiosny z zaprzyjaźnioną parą znajomych.
Chyba jednak się starzeję ;) Jakoś nie bawiła mnie ta dość przypadkowa "rąbanka" i hałas, że nie sposób było porozmawiać. Frytki - żadne mecyje, w domu lepsze sobie zrobię. Po prostu nuda. Na dodatek bolał mnie trochę widok rodzin z małymi dziećmi - kiedyś też tak chodziliśmy z nieżyjącym mężem...
Zaproponowałam znajomym powrót do miasta i pogawędkę gdzieś przy piwie. Tak też zrobiliśmy. Potem jeszcze parę spraw do załatwienia, jak to w małym mieście pogawędki ze spotkanymi na ulicy znajomymi i wreszcie dom, mój kochany dom!
Dowiedziałam się od spotkanej sąsiadki, że mają nam ocieplić ściany. Och, jak się cieszę! Zimowe powroty z pracy i szkoły, gdy zastawało nas 16 stopni (i dwie godziny mijały, zanim mieszkanie się nagrzało po rozpaleniu pieca) nie należały do przyjemności.
Przygotowałam szybki obiad dla siebie i syna (ryż i truskawki z mrożonki), a teraz, wieczorkiem piję kawę i myślę: wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Cieplutko, spokojnie...
Starość, ani chybi! W dawnych latach nosiło mnie "światami" i za nic nie zamieniłabym wyjścia do miasta na siedzenie w domu :)

piątek, 22 marca 2019

Przygoda z L.

https://www.youtube.com/watch?v=Xig6Xngzpgo

Piękna piosenka.
Zachwycam się Jarosławem Chojnackim od przeszło dwudziestu lat, ale dopiero kilka dni temu miałam okazję obcować z jego muzyką na żywo, podczas koncertu. Towarzyszył mi dawny kolega mojego byłego męża, któremu przybliżyłam tę muzykę i tego artystę. Niestety, przez niego smutno mi teraz, gdy słucham...
Kolega to świeża sprawa. Nie chcę się nad nią nadmiernie rozwodzić, ale przyznaję, że niełatwo mi przejść do porządku dziennego, że zabolał zawód.
Jesienią potrzebowałam pomocy przy instalacji elektrycznej. Ponieważ szukałam oszczędności, nie chciałam zatrudniać fachowca, ogłosiłam na Facebooku, że poszukuję kogoś, kto się na tym zna. Odpowiedział mi kolega byłego męża.
Sądziłam, że przyjdzie, zrobi swoją robotę, ja odwdzięczę się jakimś piwem czy innym trunkiem i będzie po sprawie. Tymczasem kolega zaczął dawać mi bardzo konkretne sygnały zainteresowania. Nawet wprost mówił, że chciałby ze mną być. Nie były mi obojętne te zaloty, choć do jego osoby odnosiłam się mocno sceptycznie ; były nigdy dobrze o L. nie mówił.
Okazało się jednak, że L. potrafi być uczynny, miły, szarmancki. Pomógł mi wiele w związku z tym nowym mieszkaniem: zmontował meble, podpowiedział, gdzie i jak zakupić opał na zimę, pomógł przewieźć.Do tego podobała mi się jego inteligencja, optymizm i energia. Facet, jak to się mówi, z ikrą. Uwielbiam też, a rzadko spotykam mężczyzn, z którymi mogę toczyć intelektualne przekomarzanki, gierki słowne, inteligentnie i z polotem flirtować. No i Kaczmarskiego lubił, i wiedział, kto to Poniedzielski. A na dodatek nieszpetny z niego mężczyzna.
Stopniowo jednak czyniłam coraz więcej niepokojących obserwacji.
Pan za kołnierz nie wylewał. Nie było to zwykła chęć "chlapnięcia" sobie przy pracy. Odchodził mocny alkohol. Wiedziałam też, że jakoś nie układało mu się w poprzednich związkach, że coś jest na rzeczy. Widziałam, że pożycza pieniądze i nie sposób doprosić się go o zwrot. Niestety pod wpływem wdzięczności i sympatii dałam się i ja, pomimo wahania namówić na pożyczkę. Czy muszę dodawać, że tyle swoje pieniądze widziałam?
Szczytem wszystkiego była rozmowa z jego rzekomą partnerką (do dziś nie wiem: byłą czy równoległą). Bez trudu odnalazła mnie w pracy (w końcu jest się na Facebooku, a odkryła zapis naszych zdawkowych rozmów w jego telefonie, ja zresztą nie mam nic do ukrycia). Przedstawiła mi L. w skrajnie negatywnym świetle, co potwierdziło moje obawy.. Potem odezwała się matka. Jak już matka (którą skądinąd znam) ostrzega przed własnym dzieckiem, to sprawa musi być poważna.
Toteż postanowiłam zakończyć znajomość z L. Odbyłam z nim poważną rozmowę. Nie oponował, choć tego się obawiałam. Owszem, przymilał się trochę, ale ostatecznie problemów nie robił.
Było mi trochę potem przykro, samopoczucie i nastrój pogarszała choroba (jak się później okazało), która sprawiła, że w marcu trafiłam do szpitala. W ogóle zima w nowych warunkach (piec, opał), po trudnych przejściach (śmierć byłego, różne inne kłopoty) była dla mnie koszmarem.
Powoli jednak wszystko zaczynało się układać. Nauczyłam się palić w piecu i utrzymywać ciepło w domu. Stopniowo załatwiałam różne trudne sprawy w urzędach i "odfajkowywałam" kolejne punkty na liście obowiązków.. Wreszcie nawet zdrowie podreperowałam w szpitalu, do którego skierowała mnie moja reumatolog.(choruję przewlekle od kilku lat na reumatyczną chorobę wynikłą z autoagresji organizmu). Czułam przypływ energii i optymizm.
I wtedy diabli nadali L. Cóż mnie podkusiło, żeby zgodzić się na spotkanie? Chyba chęć, by solidnie "nawrzucać" koledze i powiedzieć, co o takich myślę.
Kolega przepraszał, tłumaczył, wyjaśniał. Nie byłam wcale skłonna uwierzyć, ale diabeł mnie podkusił przyjąć kwiaty na Dzień Kobiet, poczęstować herbatą (nie od razu, ale odwiedził mnie w domu). Był miły, ciepły, mówił rzeczy, których nigdy nie słyszałam od męża, zapewniał, że zwróci mi dług. Pomagał mi w kuchni, świetnie gotował. Od czasu do czasu przyniósł mi owoce lub czekoladę - miłe gesty.
Zmiękłam, postanowiłam zachować czujność, ale spotykałam się z panem L. Pieniędzy już ode mnie nie wydębił, ale zauważyłam, jak często mija się z prawdą w rozmowach z matką, kolegami, jak kombinuje i mataczy. Otwarcie mówiłam, co mi się nie podoba. Zawsze miał jakieś wytłumaczenie. Jednak przeczuwałam, że coś wkrótce runie. Stałam się podenerwowana, zaczęłam na niego fukać, dystansować się, ale nie byłam gotowa do ostatecznego zakończenia całej tej historii. On opowiadał, że wyjeżdża do pracy i wróci za parę dni. Byłam pewna, że nie dotrzyma słowa, wiedząc o tym, nie przyspieszyłam rozstania, powiedziałam sobie, że wtedy będzie już wszystko jasne.
No i pojechał. Nie przyszedł się pożegnać, jak obiecywał. Nie zawiadomił o powrocie, bo powrót po prostu nie nastąpił. Zwiał bez słowa.
Wysłałam mu wiadomość, żeby raz na zawsze wyniósł się z mojego życia. Ze chociaż wiedziałam, że na niego trzeba uważać, podkusiło mnie spróbować, ale teraz już nie mam wątpliwości. Nie sądzę, żeby przejął się tą wiadomością, ale potrzebowałam sobie ulżyć.
No i znowu jestem sama. Nie dramatyzuję, mam już spory trening i staż w byciu singlem. Jednak bardzo łatwo się przyzwyczaić do czyjejś obecności, do przyjemności, bo mimo wszystko nie brakowało nam miłych chwil. Tak dobrze jest po prostu do kogoś się przytulić.
Dopadło mnie poczucie pustki i osamotnienia. Nie poddaję się, ale nie zaprzeczę, że tego doświadczam. Zwyczajnie, po prostu smutno mi trochę. Biorę na rozum, tłumaczę sobie jak tłumaczyłabym własnej córce i czekam na jaśniejsze, weselsze dni. Bo na razie chłód i chmury nie pomagają poczuć się lepiej.
Gdyby nie pretensje do siebie, że pozostawiłam uchyloną furtkę nieodpowiedniemu człowiekowi, nie żałowałabym tej znajomości. Okazało się, że jeszcze mogę się podobać, podbudowałam swoją nadwątloną kobiecość i przez chwilę cieszyłam się bliskością.drugiego człowieka. Przez chwilę było naprawdę fajnie.
Następnym razem jednak nie przymknę oka na wątpliwości. Brakowało mi ciepła i na to, niestety, "poleciałam.".

 https://www.youtube.com/watch?v=V9abFdcZNLk

czwartek, 21 marca 2019

Kilka nowin

Garsteczka nowinek dla "starych" Czytelników.
Nie jestem już mężatką. Do niedawna byłam rozwódką, a od sierpnia, niestety, jestem także wdową. Śmierć byłego męża, po długich i ciężkich cierpieniach (bez grama ironii) była zaskakująco ciężkim przeżyciem. Nie sądziłam, że po kilku latach rozłąki, licznych żalach, złościach będę go opłakiwać. Po kilkumiesięcznym niewidzeniu, kiedy to pielgrzymował po szpitalach, widok wyniszczonego chorobą, bliskiego kiedyś człowieka był wstrząsający. Wraz z jego bratem i matką oraz moim synem towarzyszyłam mu na tej "ostatniej prostej". Płakałam nie z tęsknoty, ale z żalu nad jego cierpieniem i przedwczesnym zgonem. Sceny ze szpitala wracają do mnie często.
Jeszcze za życia ojca musiałam zawalczyć w sądzie o przyznanie miejsca stałego pobytu syna przy mnie. Wiedzą dawni znajomi, że uszanowałam miłość Miśka do ojca i zgodziłam się, by mieszkał z nim po rozwodzie. Jednak jakiś rok przed jego śmiercią nastąpił między nimi jakiś poważny konflikt, w wyniku którego Młody (pozwolę sobie tak go tutaj nazywać) z własnej i nieprzymuszoqnej woli wrócił do mnie i nie zgadzał się na mieszkanie z ojcem. Miałam z tego gorzką satysfakcję. Zmagałam się też z problemami finansowymi, bo zanim umorzono wobec mnie postępowanie alimentacyjne, były zdążył sporo zagarnąć dla siebie.
Ostatni rok był naprawdę szalony!
Zmieniłam też mieszkanie. Tym razem na własny kawałek podłogi! Przy wsparciu mojej Mamy odważyłam się na kupno mieszkanka w trzyrodzinnym parterowym budyneczku należącym kiedyś do pewnego zakładu. Oczywiście zaciągnęłam kredyt, który teraz muszę spłacać. Daję na szczęście radę, choć budżet jest napięty. Ale kiedy on napięty nie był?!
Mieszkanie jest spełnieniem moich marzeń o piciu kawy na ławeczce przed domem. Wprawdzie podwórze dzielę z sąsiadami, ale nie przeszkadza mi to, lubię towarzystwo i możliwość zagadania do drugiego człowieka. Liczy sobie to lokum niecałe 31 metrów kwadratowych, składa się z przechodnich pomieszczeń, ogrzewane jest piecem kaflowym (podłączonym do centralnego ogrzewania), ale i tak jestem szczęśliwa, że się w końcu doczekałam swojego miejsca na ziemi.
Mój syn, który na początku mojego istnienia w blogowej krainie dopiero uczył się chodzić, dziś ma już czternasty rok życia. Zmienia się w mężczyznę, dorasta, jest już wyższy ode mnie i potrafi nosić mnie na barana Jest inteligenty i dowcipny, jest moją dumą i radością.
Z największych i najważniejszych nowin to chyba już wszystko. Mam nadzieję, że największe z ostatnich życiowych zawirowań są już za mną, że jeszcze tylko kilka zakrętów i będę mogła żyć spokojnie, pogodnie i niespiesznie. Tak bardzo już na to czekam. Tak pragnę wiosny, ciepła, słoneczka i tej kawy pitej przed domem!

Skąd się wziął tytuł bloga

Dlaczego "Gruby Zeszyt"? Już wyjaśniam.
Swego czasu ktoś mi doradził, abym założyła sobie solidny brulion, w którym zapiszę sobie wszystkie sposoby na "doła", jakie tylko przyjdą mi do głowy. Miałam wtedy dość kiepski nastrój. Ponieważ w kiepskim nastroju nie zawsze przychodzą do głowy rozwiązania tego problemu, radą miał służyć właśnie ten gruby zeszyt.
Pomysł bardzo mi się spodobał. Nabyłam w sklepie najpiękniejszy kajet, jaki znalazłam - gruby i dużego formatu i notowałam w nim nie tylko sposoby na polepszenie sobie nastroju, ale wszystko, co mnie pozytywnego spotkało w danym dniu. Choćby to, że spotkałam na ulicy chłopca przebranego za tygrysa, czy milion ptaszków żerujących na jarzębinie. Choćby najmniejsze drobiazgi, choćby przepis na smaczną przekąskę. Z czasem zabrakło mi systematyczności, ale "Gruby Zeszyt", jak go zatytułowałam niezmiennie wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Coś z tej idei pragnęłabym przerzucić na mój blog, chociaż nie tylko radości zamierzam w nim utrwalać. Ten mój blog to po prostu taki wielgachny wirtualny kajet, który pomieści wszystko.

Powitanie

To już trzeci mój blog.


Zamierzałam powrócić do swoich starych, ponad dziesięcioletnich zapisków, jednak mam kłopot z zalogowaniem się. Podobny problem jest z drugim blogiem, który prowadziłam około roku. Oba, a zwłaszcza ten pierwszy, są ważną częścią mojego życia, więc postanowiłam zamieścić do nich linki w swoim najnowszym, niniejszym zakątku.
Pisanie jest mi bardzo potrzebne. Porządkuje moje myśli, pozwala zdystansować się do nurtujących spraw, wyrzucić z siebie, co dręczy i co cieszy. Zwłaszcza trudne emocje tracą swoją złą moc, gdy pozwolę im wybrzmieć.
Możliwość wypowiedzenia się oraz życzliwe głosy czytelników i blogowych znajomych łagodzą poczucie samotności, które czasami mnie dopada, jako że od przeszło pięciu lat prowadzę życie "singla z odzysku". Wiem, jako doświadczona blogowiczka, że zdarzają się w naszym światku i złośliwcy, ale tych przychylnych jest zdecydowanie więcej. To mnie wspiera w trudniejszych chwilach i pomnaża radość z lepszych.


Moi dawni blogowi przyjaciele wiedzą, że przez niemal 10 lat żyłam w kiepskim małżeństwie, które zdecydowałam wreszcie zakończyć wyprowadzką od męża, a następnie rozwodem.
Początki nowego życia były niełatwe, ale pełne radości z odzyskanej wolności (mimo, że nie brakowało też chwil rozpaczy). Cieszyłam się życiem towarzyskim, koleżankami, nie żałowałam sobie dostępnych rozrywek (oczywiście w granicach rozsądku i przyzwoitości). Od pewnego czasu jednak czuję, że nastąpił jakiś inny etap: przybyło trosk, dopomina się o swoje proza życia, odezwały się kłopoty ze zdrowiem, odezwała się konieczność radzenia sobie z chwilami osamotnienia, bo przecież znajomi mają swoje życie. Na przykład serdeczna koleżanka z sąsiedztwa związała się z mężczyzną i nie zawsze ma dla mnie czas. Ot, normalne, ludzkie sprawy.

Wracam więc do blogopisania, mojego "półświatka", odskoczni i wytchnienia. Mam nadzieję, że nie będzie mi w nim źle.
Witajcie serdecznie, moi nowi i dawni Czytelnicy. Rozgoście się, proszę.