wtorek, 30 stycznia 2024

Dzień pelen szczęścia

Warto badać, co czujemy w jakich sytuacjach, co nas buduje, a co - rujnuje. Co sprawia, że chce się żyć, a przez co żyć się odechciewa. I dawać sobie jak najwięcej tego dobrego pożywienia dla duszy i serca. Że nie wspomnę o ciele.

Jestem dziś cudownie i obficie nakarmiona. Moim pożywieniem była bliskość z siostrą i ruch. Jejku, co za radość! Jaka jestem dzisiaj szczęśliwa!
Wybrałyśmy się na lodowisko. Kilka lat, odkąd mój synek zmienił się w syna i woli chodzić własnymi drogami, nie jeździłam na łyżwach, bo samej jakoś trudno mi było się zmobilizować.
Towarzystwo na kolejne lyżwiarskie wypady również mi dzisiaj spadlo jak z nieba. Po seansie odwiedziłyśmy naszego brata, a tam jego córka, dwunastolatka, słysząc o lyżwach, odezwała się z żalem: "Dlaczego mi nie powiedziałyście?". Zapewniłam ją, że następnym, niedalekim razem będę o niej pamiętać.
Nie należę do osób, którym do wszystkiego potrzebne jest towarzystwo, ale miło je mieć, to zachęca do różnych aktywności.

Jutro siostra już wraca do Włoch. Była w naszym mieście raptem tydzień, ale po raz pierwszy od  tylu lat mam poczucie, że nabyłam się z nią do syta.

Ja zaś wracam wreszcie do pracy i na myśl o tym czuję, jakby mnie z powrotem zamykano w klatce. Jestem jednak "dużą i rozsądną dziewczynką".

poniedziałek, 29 stycznia 2024

Wieczorny dopisek

Kot wczoraj szurał łapami po szybie salonu, więc eksperymentalnie otworzyłam okno. Wyskoczył do ogródka i pokicał gdzieś przed siebie. Spotkałam go kilka godzin później na podwórku, więc zgarnęłam do domu. Dziś sytuacja się powtórzyła. Wypuszczony na podwórze Mruczuś zameldował się wieczorem, o dziwo, tuż po tym, jak biegającego pod domem psa przywołał do mieszkania sąsiad.
Cieszyłabym się, gdyby Mruk wychodził na zewnątrz, byle się nie oddalał. W domu poważnie nadwerężył mi tapicerkę kanapy. Niestety, zwierzęta i domowe sprzęty to niekoniecznie zgodny duet. Wolę jednak mieć dom pełen ciepła i życia niż wymuskane zimne muzeum, gdzie sprzęty są ważniejsze od mieszkańców. A najlepiej wypracować kompromis.
W drapaki dla kotów nie wierzę. Brat miał i skwitował krótko: gdyby w domu został tylko drapak, to może by swoją rolę spełnił :) Koty drapią, co im się podoba, nie zaś to, co im wolno.

Z siostrą spędziłam dziś miłe cztery godziny. Nakupiłyśmy ciuchów za niewygórowaną cenę, bo trafiłyśmy na cotygodniowe przeceny. Tylko w jednym obniżek nie było więc buty-sznurowańce na obcasie, kosztowały mnie całe trzydzieści złotych. Ale już kurtka-plaszcz za kolana (albo w kolano, nie pamiętam) - raptem osiem złotych. Bogiem a prawdą, niepotrzebna mi ona, ale uległam pokusie.
Wszystkie kobiety w naszej rodzinie mają fioła na punkcie ubrań - może tylko młodsza siostra mniej.
Nie posiadam prawie jakichś mazideł, balsamów, wystarcza mi krem do twarzy i mydło lub żel pod prysznic. Nie maluję się praktycznie wcale (tylko od wielkiego dzwonu i to nie zawsze, albo w przypływie niezwykle sporadycznej fanaberii). W charakterze balsamu do ciała używam oleju kokosowego, który i w kuchni się przydaje, czasem robię domowy peeling z oliwy lub wspomnianego oleju czy oliwki dla niemowląt i fusów po kawie. To mi wystarcza, szkoda mi wydawać pieniędzy na kosmetyki, które potem stałyby nieużywane. Jakieś bardziej czasochłonne zabiegi, domowe SPA to dla mnie nudne zajęcie, w którym nie znajduję przyjemności. Minimum, które stosuję, to wyłącznie z rozsądku, bo suche (efekt choroby zwanej m.in zespołem suchości) włosy i skóra same upomniały się o więcej troski.

Natomiast "szmaty" kocham, kocham, kocham! :) Jak moja śp Mama...

Co jeszcze miłego mnie dziś spotkało? Kolejne potwierdzenie: ma się to szczęście do życzliwych ludzi. Gitara od koleżanki okazała się nie pożyczką na dłużej, ale prezentem. Co za szalona dziewczyna! Sprawiła mi wielką radość.

* * *

Dobro krąży.
Nie zawsze udaje mi się zrewanżować ofiarodawcy, a spotkało mnie w życiu wiele niespodziewanej hojności, ale zdarza mi się oddać dobro w inne ręce. Nie chcę, by to brzmiało jak przechwałki, ale wspieram teraz żywnością koleżankę pozbawioną środków do życia, dam jej a to ziemniaków, a to jajek, a to zupy w słoiku ; wzięłam udział w zbiórce pieniędzy na operację ojca innej koleżanki. Obiecałam sobie że od czasu do czasu, a jak mnie będzie stać, to systematycznie wesprę jakąś działalność charytatywną.

Płacę długi wdzięczności, choćby tylko skromnie, podając dobro dalej.
To samo powiedziałam wspomnianej koleżance: nie czuj się zobowiązana. Będziesz w lepszej sytuacji, to pomożesz komuś innemu w potrzebie.

Niech dobro krąży i się mnoży.


Dlaczego i po o o tym ostatnim napisałam? Bo może czyta mnie ktoś, komu się nie zrewanżowalam, chociaż bardzo chciałam.

Nie, nie zapomniałam, a moja wdzięczność nie ustała.

Poniedziałkowo, przedpołudniowo

Poniedziałek, poniedziałeczek, poniedziałczunio :) Skoro może być piątunio, to czemu nie poniedziałczunio? :) Mogę go tak czule nazwać, bo nie idę dzisiaj do pracy - hurrra!

Wzięłam dwa dni wolnego na okoliczność przyjazdu siostry, co zastrzegłam sobie już przed pójściem do szpitala. Ale wywczas! Kocham wakacje!
Wszyscy dorośli oczywiście wiedzą, że paradoksalnie wolność wymaga znacznie więcej samodyscycpliny niż funkcjonowanie w narzuconych z zewnątrz ramach. Pozwoliłam sobie wczoraj na tzw. rozpierdziel w domu i życiu. Firanki jak powiesiłam w sobotę nieprasowane (prasuję parownicą w "stanie rozwieszonym"), tak jeszcze wiszą, bo przyszła siostra, więc wolałam skupić uwagę na tym, co naprawdę dla mnie ważne. Wczoraj znów byłam... wczorajsza i po prostu przesnułam się przez dzień z pełną świadomością wyboru. Na dłuższą metę snucie się jednak odbiera energię, a wprowadza marazm. Nie lubię tego stanu, więc pomimo podszeptów wewnętrznego leniucha, zachęcającego do wylegiwania się na kanapie z chromebookiem - wstaję.

Pierwszy krok w codzienność najtrudniejszy, a potem już będzie z górki :)

A potem ruszamy z siostrą na podbój miasta. Szmateks się mojej drogiej zamarzył.

niedziela, 28 stycznia 2024

Relacja z popiątku

Zmęczona dziś jestem, a to pewnie wskutek wczorajszego dość intensywnego dnia i kontaktu z alkoholem. Na co dzień jestem niemal abstynentką, unikam trunków ze względu na stale zazywane lekarstwa, więc organizm w bojach niezaprawiony (chociaż, broń Boże, nie nadużyłam trunku) :)
Synalek rozpoczął ferie zimowe, na "popiątek" wybyl do miasta wojewodzkiego, gdzie ukochana, i zamierza wrócić dopiero jutro. Już nawet profilaktyczne kazania o niepowoływaniu nowych obywatelina świat mi się znudziły, a młodzi twardo twierdzą, że niemowląt nie lubią i nie chcą. No, cóż... młodzi są...
Ja dzieci kocham od zawsze i wszystkie są moje, ale wnuki stanowczo niech jeszcze poczekają.
Do południa porządkowałam mieszkanie, zawiesiłam kupione za pięć złotych kolorowe firanki w kwiaty i motyle. W międzyczasie przyszła siostra, ta z Włoch, z córką i chłopakiem córki. Poczęstowałam ciastem i obiecanym szampanem, z młodymi, którzy nie mówią po polsku konwersowałam za pomocą tłumacza Google. Chłopak siostrzenicy pochwalił mnie, że jestem bardzo zabawna, bo byłam skora do żartów i radosna.
Potem wybrałam się do koleżanki, z którą byłam umówiona. Poznałam ją kiedyś u bratowej, a od pewnego czasu chyba się zaprzyjaźniamy. Sporo mamy wspólnych zainteresowań i upodobań. Zjadłam u niej dwa talerze pysznej zupy pieczarkowej i przyniosłam od niej pożyczoną mi na czas nieokreślony gitarę jej przyjaciela. Popróbuję samodzielnej nauki gry. W dobie internetowych instruktaży to bez porównania łatwiejsze niż za czasów mojej młodości. Najwyższa pora na spełnianie latami odkładanego marzenia.
Koleżanka uświadomiła mi, jaki mam dar i szczęście: powiedziała, że zazdrości mi więżi z rodzeństwem. Ona, podobnie jak ja, ma dwie siostry i brata, ale nie dana jej taka bliskość. A dla mnie to tak bardzo naturalne i oczywiste.

W drodze powrotnej wstąpiłam do drugiej siostry, gdzie zatrzymała się siostra z Włoch na czas przyjazdu. Łyknęłam trochę szampana, ale ze spotkania wyszłam dość wcześnie, bo zależało mi na dostępnym za darmo tylko do północy filmie z internetu - "Mądrość traumy" z terapeutą Gaborem Mate. Film poruszający i mąðry. Według Mate największym dramatem nie jest sama trauma, lecz przeżywanie jej zupełnie samotnie, bez żadnego wsparcia. Trauma jest "normalną rekacją na nienormalne sytuacje".

Dziś więc snuję się lekko "wczorajsza", być może też na skutek intensywnie spędzonego czasu.

Wieczorem wpadła "włoska" siostra, tym razem bez dzieci. Obejrzałyśmy sobie razem "Johny;ego" na Netflixie, film o księdzu Kaczkowskim i jego "synku", podopiecznym Patryku Galewskim, chłopaku z marginesu społecznego, któremu ks. Jan pomógł odbić się od dna i rozpocząć zupełnie nowe życie. Film spodobał się siostrze.

Na jutro umówiłyśmy się na szmateksowe łowy i może również na łyżwy. Wzięłam urlop na ten rodzinny czas.

* * *


Nie zamierzałam dzisiaj pisać nic na blogu, ale przeczytałam weekendową relację Siedmiu Wiatrów i jakoś mi się zachciało podzielić swoją (nie)codziennością.

sobota, 27 stycznia 2024

Energia

Z koncertu wróciłam bardzo "zadowolniona" :)
Mnie to potrzebne, choć nieraz wygrywa wewnętrzy leniuch i piecuch: ruszyć się za próg domu, dostarczyć sobie bodźców, których w czterech ścianach nie uświadczysz. I te bodźce to wcale nie muszą być wielkie sprawy, spektakularne atrakcje. W domu nie usłyszę pierwszego wiosennego skowronka nad polami za cmentarzem, gdzie odwiedzam grób rodziców, nie zobaczę sójki, która przyleciała na podwórze w przepychu swoich piór. W domu nie spotkam zupełnie przypadkowej osoby, która powie mi coś, co może zapamiętam na całe życie. Wychodzenie z domu, choćby tylko na spacer po najbliższych ulicach, dodaje mi energii, chęci i inspiracji do życia. Już to wiem, już jestem tego pewna niezbicie i dbam, aby sobie to dawać.
Z koncertu nie skorzystałam należycie, bo wciąż jeszcze nie radzę sobie dobrze z rozumieniem mowy. Dźwięki są głośne, ale mózg nie nadąża z przetwarzaniem na znaczenia. Dobrze było jednak "zmienić powietrze", odetchnąć odrobiną kultury.
Siedziałam obok kobiety, na którą zerkałam z ciekawością, bo była ubrana tak jak lubię: z odrobiną artyzmu, a jednocześnie niekrępująco, wygodnie. Nie jakieś tam szpilki, tylko płaskie buty, w których można przejść cały świat, ale za to sukienka, czerwony płaszcz i piękny szal. Uśmiechałyśmy się do siebie w czasie koncertu, a potem nawiązałyśmy rozmowę i kobieta zaproponowała, byśmy się przeszły razem, bo bylo nam po drodze. Bardzo sympatyczna, otwarta i inteligentna osoba. Przy okazji dowiedziałam się paru ciekawostek o mieście, które odwiedziłam, a które jest jej miastem rodzinnym.
Pociąg powrotny podjechał jak na zamówienie, a liczyłam się z bardzo późnym powrotem do domu. Cała drogę rozmawiałam przez Messenger ze "szwedzką" ciocią, siostrą Mamy, która właśnie do mnie zadzwoniła. Raczej nie wypada prowadzić przy ludziach głośnych prywatnych rozmów, ale olałam ; nie co dzień jest okazja pogadać z ulubioną, a tak odległą (fizycznie) ciocią.

I tak to dzień minął. Dobry dzień w dobrym nastroju, z zastrzykiem radości na kolejne dni.

* * *

Znalazłam, będąc w szpitalu, taki jeden "rozwojowy" blog (no, co ja poradzę, że takie lubię i że to mi teraz w duszy gra!). Zafrapowało mnie w nim pytanie, w jakiej jestem zwykle podstawowej energii - takiej "ustawionej fabrycznie". Gdy mam czas dla siebie, jestem sama ze sobą, nikt i nic niczego mi nie narzuca ani nie ogranicza. Warto z taką energią jak najczęściej się łączyć, badać, co nadweręża nasze zasoby, by o nie zadbać, chronić je. Odnajdywaniu swojej energii sprzyja przebywanie we własnym towarzystwie, medytowanie, pisanie dziennika itp. Czyli wszystko, co  lubię i lubiłam zawsze, nawet nie wiedząc jeszcze nic o medytacjach. Może tylko mniej wiedziałam o uważności, a teraz cenię ją ogromnie. Mody modami, ale naprawdę - supersprawa! Do mojego charakteru i temperamentu bardzo pasuje, nie męczę się dumając długie kwadranse nad wodą.

Moja energia jest refleksyjna, spokojna, ale też naprzemienna, bo bywam żywa, spontaniczna i radosna. Nie lubię ramek i narzucania mi czegokolwiek wbrew mojej woli. Lubię po swojemu, w swoim tempie i rytmie.

piątek, 26 stycznia 2024

Przedpoludnie

Spanie do dziewiątej, niespieszne śniadanko - co za rozkosz i radość!

Mogłabym dopiero teraz rozpocząć pracę i pracować choćby do wieczora. Teraz mam energię na właściwym i pożądanym poziomie. Etat nas odcina od samych siebie.

No, cóż... całe szczęście, że to nie XIX wiek, gdy ludzie walczyli o skrócenie dnia pracy do ośmiu godzin. Mogłam trafić gorzej, a jeszcze marudzę ;)

Tak czy siak, cieszę się, że jestem u siebie w domu.

Za chwilkę zabiorę się do tej mojej korekty. Jestem wypoczęta, więc mam zapał. A przyznaję - odczuwam spory wysiłek i zmęczenie przy tym zajęciu. Nauka kosztuje nie tylko pieniądze. Jest jednak satysfakcja: coś robię, coś realizuję, coś skończę, "choćby gwoździe z nieba leciały" (Wiktor Zawada: "Leśna szkoła strzelca "Kaktusa"). Wiem, że dam radę, to mocne poczucie. Dam radę, bo chcę.

Waham się mocno, czy wybrać się na koncert zespołu Ponad Chmurami w sąsiednim mieście. Dojazd jest fatalny, znad tego miasta przysłowiowe wrony zawracają, ale uwielbiam wyjazdy, koncerty, nutkę przygody i przełamania codziennej rutyny. Uwielbiam poezję śpiewaną. A z drugiej strony zwyczajny leń mnie ogarnia, bo trzeba by zaraz brać się w garść, organizować sobie dzień, tu zdążyć, tam się nie spóźnić... Jeszcze mnie dziś czeka wizyta u protetyka słuchu i kontrola aparatów ; jak wyjdę z domu koło południa, to nie wrócę do bardzo późnego wieczora.

A tu już dwunasta. Idę w piecu palić... i zastanowię się jeszcze chwilę, co dalej z tym dniem.

czwartek, 25 stycznia 2024

Prawie wczasy

Jestem raczej odosobniona z tym, że... lubię być w szpitalu.
Oddział, na którym regularnie jestem "przymykana", nie należy do szczególnie przygnębiających, nie napatrzę się tu na morze cierpienia, za to znam już po tych wielu razach personel i jestem niczym u siebie w domu. Drastycznych zabiegów też na reumatologii nie ma, a badania tysiąc razy wolę wykonać na miejscu, nie czekając w poczekalniach, nie tłumacząc się w pracy, po co i dlaczego muszę wyjść.
Za to ile czasu dla siebie, na czytanie, wysypianie się do woli i najzwyklejszy odpoczynek od wszystkich obowiązków! Szczerze mówiąc, nie bardzo mi się chciało wracać do domu, poleniuchowałabym tam jeszcze z tydzień.
Może z powodu stanu zdrowia zasoby energii mam ograniczone i codzienność, godzenie pracy zawodowej, domowych obowiązków i własnych zainteresowań bywa dla mnie bardzo męczące.
Powtarzam bezwstydnie, choć nie wszędzie, bo niektórzy jednak lepiej niech tego nie słyszą: praca nie jest mi absolutnie potrzebna do szczęścia i samorealizacji. Najlepiej realizuję się w swoim prywatnym czasie, bez odgórnych, narzuconych granic. Praca jest mi potrzebna wyłącznie do utrzymania się. Gdyby finansowo było mnie na to stać, bez cienia wahania i żalu - z radością! - wybrałabym przebywanie w domu.
Ta hospitalizacja była dla mnie wyjątkowa, dała mi coś, co nazwałam swoimi prywatnymi rekolekcjami. Zupełnie świadomie oddałam się rozmyślaniom na frapujące mnie tematy, medytacji i zaglądaniu w siebie. Wyciągnęłam z tych "seansów" wiele pożytecznych wniosków. Dzięki pewnej internetowej lekturze coś we mnie wprost "kliknęło" - wreszcie pojęłam, co znaczy dostrajać się do energii swojego serca, do swoich "ustawień fabrycznych". Wreszcie to poczułam całą sobą. Jest to bardzo komfortowy i satysfakcjonujący stan. Teraz staram się jak najczęściej łączyć z "fabryczną" energią zamiast wymyślać sobie, że coś mi tam nie wychodzi, czy się nie udaje. To o niebo skuteczniejsze, z tej perspektywy zupełnie inaczej zarządzam swoją siłą i codziennością. Ciekawe, jak się to sprawdzi, gdy wrócę do pracy, bo na razie jestem jeszcze na zwolnieniu lekarskim.
Miałam dzisiaj czas na posprzątanie mieszkania, usmażenie stosu  naleśników, kurs korekty tekstów (wypełniam już test końcowy) i moje ukochane czytanie. To cudowne i z wielką niechęcią myślę, jak skróci się moja doba już od poniedziałku.

Wyniki badań mam dobre, czekam jeszcze tylko na wyniki rezonansu głowy. I kilka tygodni to potrwa.



Lubię ludzi, towarzystwo, dzielenie się myślami i emocjami, szczere i serdeczne rozmowy, ale czas spędzony ze sobą jest mi niezbędny. Ze sobą też kocham być długo, szczerze i serdecznie. Dbam, by sobie takie chwile zapewniać.

wtorek, 16 stycznia 2024

Z różnych beczek

 Dziś będzie dość pospiesznie.

Rezonans nie był badaniem przykrym ani bolesnym. Miałam tylko obawy, czy podanie kontrastu do żył nie przyniesie nieprzyjemnych skutków ubocznych, ale nie odczułam żadnych. Niektórzy panicznie boją się uczucia, że zamknięto ich w małmej przestrzeni, ale mnie tu zupełnie nie rusza, zawsze wolałam zamknięte przestrzenie od otwartych i jestem z tych, co nie lubią siedzieć przy otwartych drzwiach.
Wrażenia dźwiękowe w czasie badania - iście szalone, ale chwilami nawet mnie to śmieszyło. A teraz tylko czekać na wyniki (do ośmiu tygodni, o zgrozo), co przysparza nieco obaw, które na razie od siebie odsuwam.

Z zupełnie innej beczki: snułam dzisiaj rozważania na temat pracy obecnej a wymarzonej.
W obecnej paradoksalnie przeszkadza mi to, co tak kocham: mnóstwo książek korci, by porzucić robotę i natychmiast zatonąć w lekturze. Rozmaitość i wielość inspiracji, czytelniczych pokus, wszystko to, czego zupełnie przypadkowo i pobieżnie się nawchłaniam z tych wszystkich "książków" - nawet o to nie dbając - mocno przebodźcowuje.
Chodzi mi po głowie, że fajnie byłoby mieć zajęcie, które wciąga, pochłania, nie nudzi. Bo moje aktualne niby zapewnia mi różnorodność literatury, ale tę literaturę mam katalogować, a nie czytać :) Mam nie zatrzymywać się nad treścią książek, a jednocześnie być skoncentrowaną, by nie pomylić danych. Jednym słowem - robota nudna jak flaki z olejem, powtarzalna, monotonna, choć bardzo szanuję fakt, że mam w miarę pewne źródło utrzymania, nie haruję jak wół, nie wegetuję z dnia na dzień ; przy czym mam na myśli wegetację mentalną, gdy nie ma siły ani ochoty zajmować się niczym więcej niż elementarnymi  codziennymi sprawami. Mnie - Bogu dzięki - starcza sił na jakąś aktywność, zainteresowania po pracy, nie żyję pusto i bezmyślnie. Jednak rozmyślam usilnie nad poszerzeniem zawodowych horyzontów i coś małymi kroczkami z myślą o tym robię.

Z beczki kolejnej :)
Ciężko się chyba narażę niektórym osobom, ale zauważam, zwłaszcza na sławetnym Facebooku, jak często sympatia do zwierząt graniczy z histerią.
Nawet w świecie ludzi coraz częściej mówi się o tzw. uporczywej terapii, która przysparza pacjentom więcej cierpień niż korzyści. Mówi się o prawie do odejścia, godnej śmierci.
Nic nie poradzę, że jestem "dziewucha ze wsi" i sympatia do zwierząt ma dla mnie swoje granice. Nie, nie potępiam indywidualnych wyborów, ale mimo woli gdy czytam o kocie na wózku inwalidzkim, którego właścicielowi brakuje jeszcze jakiejś pokaźnej kwoty na operację zwierzaka - przed oczami stają mi na przykład chorujące dzieci. Że gdy zwolennicy i przeciwnicy wypuszczania kotów na dwór biorą się prawie za łby - mnie jakoś smutno czytać o kratach w oknach, które mają zabezpieczyć pupila przed wypadnięciem czy wymknięciem się z domu.

Z beczki bliskiej tematycznie :)
W ostatni dzień traumatyczna przygoda spotkała mojego Mruczusia.
Mruczuś to kot przywieziony ze schronika, co szczerze mówiąc, wynikło z pewnego wyrachowania. Liczyliśmy na to, że uda się dostać kociaka wykastrowaanego, co oszczędziłoby nam zachodu i pieniędzy. Niestety, takich kotów nie było, ale za to od razu przypadł nam do serca kiciuś, który - wybrał nas sam. Był najśmielszym, najbardziej ciekawskim z dzieci przebywającej w schronisku kociej matki z małymi. Pierwszy z maluchów wychynął z kąta i zaczął się z nami bawić. Zakochaliśmy się z synem i przygarnęliśmy Mruczusia.

Miejsce, gdzie mieszkam, można od biedy nazwać osiedlem, lecz bardzo niewielkim. Jest to ogrodzona posesja, na której znajdują się dwa bloki i nasza trzyrodzinna chałupka podobna do baraku. Są na posesji ogródki działkowe, jest kawałek podwórka, więc Mruczek ma gdzie pobiegać. Nie jest jednak całkowicie bezpiecznie, bo z podwórza wychodzi się na ulicę, a na tyłach posesji są krzaki, gdzie nieraz widywano sarny oraz groźniejsze od nich lisy. Pozwalam zatem Mruczkowi wychodzić, ale dbam, by nie włóczył się samopas ani zbyt długo. Na szczęście "obywatel Mruk" jeszcze nie poczuł włóczęgowskiej żyłki, za którą odpowiedzialne są męskie kocie hormony.
A ostatnio się biedak straumatyzował.
W ostatni dzień roku wyszłam przed dom, a za mną wyszedł mój kot. Zobaczył go pies sąsiadów, ogromnie sympatyczny kundelek, niepozbawiony jednak psich instynktów, które każą gonić koty.
Mruczek zwiał na pobliską brzozę, czym się zbytnio nie przejęłąm, wychodząc z założenia, że jak tam wlazł, to i zejdzie. Rozbawiona jednak tym widokiem podskoczyłam pod drzewo, aby zrobić zdjęcie. Wtedy zainteresował się sąsiad z naszego budynku - a sąsiad jest mocno "trunkowy", więc i tym razem znajdował się w stanie "wskazującym". Oświadczył, że on tego kota zdejmie, i ruszył do czynu. Zaprotestowałm, bałam się, że spadnie i będzie nieszczęście - ale dyskutuj tu z pijanym.
Koniec końców, sąsiad Mruczka zdjął z drzewa. Był z nim już prawie na ziemi, gdy nagle pojawił się pies. Kot mało nóg nie pogubił w ucieczce na kolejne drzewo - tym razem świerk. Z tego świerka już go sąsiad nie próbował zdjąć, a zwierzę nie dało się namówić do samodzielnego zejścia. Koniec końców spędził biedak sylwestrową noc na drzewie (całą noc się denerwowałam że zejdzie, pójdzie gdzieś i zginie). Koniec końców, musiałam wezwać w noworoczny poranek straż pożarną.
A Mruczek po tej fatalnej przygodzie nie wystawia nosa za próg, co - nie ukrywam - jest mi na rękę.

niedziela, 14 stycznia 2024

Uszczęśliwiona... sama przez się :)

Ten cały kurs korekty tekstu to harówka nie lada. Wysiłek intelektualny naprawdę jest spory. Nieraz nachodzi mnie chętka odpuścić - ale tylko na chwilę. Nie poddaję się i raz wolniej, raz szybciej brnę przez edytorsko - językowy gąszcz. Najbardziej obszerna część testu egzaminacyjnego już za mną, ale to nie znaczy, że to już koniec wysiłków i trudności. Choć powtarzam sobie, że nikt mnie nie goni, tęsknię już za poczuciem ulgi, że nareszcie ukończyłam zadanie. A przecież kurs to dopiero początek, wstęp i przepustka do późniejszej pracy.
Spędziłam nad testem pracowite półtorej godziny, a teraz mogę z czystym sumieniem nagrodzić się "blogowaniem".
I podzielić się weekendowymi obserwacjami - wglądami, jak nazywa je Pati.
Pati Garg konsekwentnie zachęca, by przyglądać się sobie i w sobie szukać odpowiedzi na nasze pytania. Niby tak to oczywiste, a na co dzień żyjemy automatycznie, siłą nawyków, rozpędu, przyzwyczajeń, brakuje nam refleksji, zatrzymania się.
Od pewnego czasu coraz mocniej odczuwam potrzebę zmian w życiu, brak zrelaksowania, rozluźnienia, prawdziwego, głębokiego zadowolenia (owszem, bywa, ale chciałabym częściej, więcej!)
Badam: do czego wzywa mnie moje serce? Co kocham? Co sprawia, że błyszczą mi oczy? Co mogę sobie dać tu i teraz, by częściej mieć ten błysk w oku?
Zdecydowanie spacery. Przestrzeń, ruch, wiatr we włosach - dzięki temu czuję, że żyję. Kontakt z przyrodą, choćby to miał być tylko obserwowany w parku ptaszek. Spotkania z życzliwymi, dobrymi i mądrymi ludźmi, poczucie więzi i wspólnoty, wzajemna życzliwość i ciepło. Poczucie że ktoś mnie obchodzi, że kogoś obchodzę ja.
Kocham też celebrowanie domowego ciepła, życie we własnym tempie, bez pośpiechu i presji. Tak bardzo chiałabym nie musieć pracować na etacie, lecz w zaciszu własnego domu, własnej przestrzeni, bez odgórnie narzuconych godzin.
To ostatnie, póki co, mało jest realne, nie mogę sobie na to pozwolić, ale na szczęście mogę uszczęśliwiać się innymi sposobami. Dbam od pewnego czasu, by dawać sobie tego szczęścia więcej. Wymaga to czasem porzucenia swego wygodnictwa, lenistwa, wyjścia poza tę słynną strefę komfortu - ale szalenie się opłaca, na własnej skórze przekonuję się, ile dodaje mi energii i chęci do życia.
Dziś ugrzęzłam w kuchni na dobre pół dnia. Upiekłam babkę ziemniaczaną na obiad, sprzątałam "pobojowisko" w kuchni. Po obiedzie zapadłam w błogą drzemkę, a potem nadszedł ciemny wieczór i z obiecywanego sobie wyjścia na łyżwy nie wyszło nic. Po prostu już mi się nie chciało. Zdecydowałam jednak, że nie odpuszczę całkowicie i wyjdę przynajmniej na spacer.
I to była bardzo dobra decyzja! Zawsze powtarzam, że w domu się pewnych rzeczy "nie wysiedzi". Nie spotka się ludzi, nie zobaczy wirujących płatków śniegu, nie zachłyśnie się świeżym powietrzem. Spacer sprzyja snuciu refleksji, medytowaniu. Lubię tak pobyć w swoim wlasnym towarzystwie.
Nic wielkiego, ale na przykład widok chłopaka z kijami do nordic-walking przypomniał mi, że i moje kije leżą nieużywane w garażu, a przecież lubię z nimi chodzić ; obiecałam sobie, że następny spacer będzie koniecznie z kijkami.
I tak jednak inspiracja pociąga za sobą kolejną i kolejną. Warto przerwać zaklęty krąg marazmu i rozleniwienia.
Za mną udany i szczęśliwy "popiątek".

A jutro czeka mnie rezonans głowy.

niedziela, 7 stycznia 2024

Rezonuję ;)

Pisałam już, że tracę słuch - prawda?
Od lekarki pierwszego kontaktu dostałam skierowanie w trybie pilnym do laryngologa, a od tegoż (a raczej tejże) - na rezonans głowy.

Z tym rezonansem wynikły problemy, bo od trzydziestu - tak, tego roku to już trzydzieści! - lat noszę w sobie obce ciało po ratującej życie operacji.

O rany! jaki kawał darowanego czasu! Co za bonus - dzięki Ci, Panie i dzięki, medycyno.
Ile jeszcze przede mną? Od trzydziestu lat budzę się co rano zadziwiona faktem, że wciąż tu jeszcze jestem. Przeważnie też tym faktem ucieszona, choć czasami fakt ten bywa uciążliwy i tak męczący, że śmierć wydaje się wybawieniem i odpoczynkiem.

Ale dosyć dygresji!

Otóż niewiadomo było, czy to obce ciało nie zawiera metalu, który jest przeciwwskazaniem do tego rodzaju badania. Musiałam się postarać o stosowne zaświadczenie, a tymczasem okazało się, że szpital już nie przechowuje dokumentacji z tak odległego w czasie leczenia. Pofatygowałam się zatem osobiście do stolicy województwa, gdzie młody lekarz, niewiele starszy od mojego syna, szybko, sprawnie i bardzo uprzejmie załatwił moją sprawę. Wręczył mi zaświadczenie, według którego śmiało mogę się "rezonansować".

Teraz tylko mocno trzymać kciuki, by nie wykazał niczego groźnego. Jestem spokojna, ale skłamałabym twierdząc, że całkowicie.

Garść bezładnych rozmyślań

Zima sprzyja samotności, izolacji. Mniej się wychodzi na zewnątrz, sąsiedzi - latem kręcący się po podwórku, przy swoich garażach, na swoich grządkach - teraz pochowali się w domach. Nawet tych zza ściany widuję rzadziej. A izolacja sprzyja spotkaniom ze swoim ja, patrzeniu w oczy swoim lękom, czasem demonom nawet.

Już się tego nie boję, ale przyznaję: do przyjemności to nie należy.

Po południu zaczął mnie zżerać jakiś niepokój, smutek, tęsknota, W końcu nie wytrzymałam i napisałam do syna: "Młody, wszystko w porządku u Ciebie?". Z ulgą przyjęłam odpowiedź, że tak i że syn jest już w drodze do domu, w dodatku nie sam, a ze swoim kuzynem, stryjecznym bratem.

Och, jak dobrze słyszeć ich za drzwiami pokoju!

Jestem zdania, że gdy wszystko układa się pomyślnie - właśnie wtedy warto się hartować na trudniejsze dni, mieć świadomość, że w każdej chwili możemy potrzebować siły. Oczywiście nie oczekiwać nieszczęść w panice, lęku i przeświadczeniu, że lada chwila nadejdą, ale wiedzieć, że to zawsze może przyjść, w najmniej spodziewanym momencie.

Wierzę, że moje niepokoje, to sygnały z podświadomości: jakiś życiowy etap ustępuje miejsca nowemu, jeszcze niewiadomemu. Mam wpływ na to, jakie jakości pojawią się teraz w moim życiu.

I choć nie jest to komfortowe, przyjmuję to z dużym spokojem, bez buntu.

Choć może wprowadzam chaos do swojego postu, chcę wspomnieć o myślach wywołanych przeczytanym niedawno poście Siedmiu Wiatrów o rozstaniach...

Skąd w niektórych osobach taka pewność siebie jak w wypowiedzi mojej znajomej: "Jestem go bardziej pewna niż siebie"? Niby piękny przykład zaufania, ale też jaki brak pokory.

I znowu: zaufanie nie jest synonimem naiwności - to nie tak.
Po prostu trzeba żyć i robić swoje, jak śpiewał Wojciech Młynarski.

...Niebawem będą dwa lata od tego wieczoru, gdy jak piorun z jasnego nieba spadła na mnie wiadomość o chorobie Mamy.

sobota, 6 stycznia 2024

Samotny wieczór

 Pisać? Nie pisać?

Niespecjalnie mam o czym, choć z drugiej strony - zawsze jest o czym, to tylko kwestia patrzenia na świat.

Ot, mam chwilę pustki, która wprawdzie nie boli, ale daje się odczuć.

Syn u swojej najmilszej - to już niemal cotygodniowa tradycja, bo "synowa" od października dołączyła do grona studentów w mieście wojewódzkim. Jest rok starsza od mojego Młodego, który na dodatek jest uczniem technikum, więc przed nim jeszcze półtora roku nauki w szkole. Syn wybywa do niej w piątek po południu, a wraca w niedzielę. Akceptuję, wygłaszam tylko pół żartem, pół serio pogadanki na temat nieprzysposobienia ojczyźnie nowych obywateli.

Jakoś tak naturalnie ta najmilsza weszła w jego i częściowo moje życie. Któregoś dnia Misiek zaczął wspominać o swojej, jak ją określił, przyjaciółce, potem raz czy drugi mignęli mi na ulicy... aż nie wiadomo kiedy, zaczęła regularnie u nas bywać. Są już razem dosyć długo. może i ze dwa lata, choć gubię rachubę. Lubię tę dziewczynę, jest rozgarnięta i sympatyczna.

Chwile bez syna doceniam jako czas zupełnie dla siebie, a jednak mi go czasami brakuje. W domu cicho, pusto, a pogoda dziś nie sprzyja dobremu nastrojowi. Na szczęście nie jest to też nastrój zły. Po prostu bywało lepiej, raźniej.

Dobrze, że mam kota, Netflix i książki.

piątek, 5 stycznia 2024

Hej, kolęda!

Dzisiaj chodzi ksiądz po kolędzie. Prawdopodobnie jednak nie będzie mnie w domu w porze jego wizyty, bo muszę podjechać do miasta wojewódzkiego i załatwić pewną ważną sprawę.

Szczerze mówiąc nie ubolewam, choć i nie bronię się przed tymi spotkaniami.

Od praktyk katolickich odcięłam się kilka lat temu w pewną Wielkanoc.

Jak zwykle przed świętami chodziłam niczym bomba zegarowa - wściekła, że znowu coś "trzeba" i "muszę", wkurzona rozbieżnością między oczekiwaniami a pragnieniami. Moim pragnieniem jest życie bez presji, napięć i przymusów. Moim pragnieniem jest nie być zmęczoną, a jestem często, bo taki mam durny organizm i zapewne też osobowość.

Popatrzyłam wtedy na wystrojonych ludzi niosących koszyczki do kościoła i poczułam całą sobą, że ja nie chcę w tym uczestniczyć. Gonić na czas, znowu czegoś przestrzegać, stać kiedy wolę leżeć, gotować, kiedy wolę czytać.

Dwa razy organizm dał mi znać, jak bardzo takiego życia nie chce. Już pisałam, jak pochorowałam się wtedy po kuchennych pracach.

Odpuściłam, choć czasami odzywa się tęsknota za podniosłym nastrojem, zaangażowaniem emocjonalnym, wzruszeniami. Wszystko jednak można zakwestionować, zaproponować własne rozwiązania.

Księdza przyjmuję, z parafii się nie wypisałam i trudno mi się na tak radykalny krok zdecydować, chociaż byłoby najuczciwiej. Lubię naszych dominikanów, bywam w kościele z własnej nieprzymuszonej woli (nie wtedy, gdy mi każą, ale gdy czuję potrzebę, np. na pięć minut w drodze z pracy). Ale właściwie całą ta kolęda ani nie jest ze mną spójna, ani do niczego potrzebna.

Rzadko te kolędowe wizyty przebiegają tak, jak moim zdaniem powinny - z ciepłem, prawdziwym zainteresowaniem parafianami. Są pospieszne i - co tu dużo gadać - często głównie po to, by otrzymać kopertę z datkiem.

Zaznaczam: rozumiem, że nawet kościół ma potrzeby materialne. Skoro ludzie chcą się gdzieś spotykać, by razem czcić Boga, mają potrzebę wspólnoty, chcą mieć w tym swoim miejscu pięknie i ciepło - niech o to dbają, byle jakoś sensownie. Nie odnoszę się zatem do faktu opłat za kolędę, ale do atmosfery tych wizyt.

Tak więc, nie oczekuję duszpasterskich odwiedzin z biciem serca. Jak nie zdążę - to nie.

środa, 3 stycznia 2024

Przyjaźń w pracy? Nie, dziękuję.

 Przyjaźń w pracy istnieje, bo widziałam na własne oczy, jednak zupełnie sobie w takowej nie wyobrażam siebie.

No, cóż... może po prostu w mojej instytucji nie trafiłam na odpowiednich ludzi, z którymi naprawdę nadawałabym na tych samych falach.

Są tu ludzie, których darzę sympatią, ale nikt nie jest mi na tyle bliski, by otworzyć przed nim serce na oścież. Zbyt wiele w zakładach pracy jest obgadywania, układów, nieszczerości. Nie na wszystko można sobie pozwolić, nie każdy swój pogląd bezpiecznie ujawnić, a bez tego przecież nie wyobrażam sobie przyjaźni.

Dajmy na to, rozmawiam z Marysią (imiona zmieniam). Marysia opowiada o Darii, repatriantce z sprowadzonej do Polski przez miejscowego polityka. Daria to kobieta nie w ciemię bita, naprawdę mądra, serdeczna ciepła - lubiłam ją jak mało kogo w pracy (jest już od dawna emerytką). Ponieważ nie brakuje jej inteligencji i zaradności, wybrała się w jakiejś prywatnej sprawie do Urzędu Miasta.

Co na to nasze panie? Marysia, ogólnie rzecz biorąc, naprawdę sympatyczna kobieta, opowiadała, że Daria pewnie poleciała kablować na naszych współpracowników albo i dyrekcję, że na pewno nie jest żadną Polką, ale Azjatką, bo ma takie skośne oczy i ciemne włosy (no, trochę skośne, ale znów bez przesady ; moja bratanica, stuprocentowa Polka też ma skośne oczy).

No i co? Nie powiedziałam: "Marysia, ale bzdury gadasz", pozostawiłam tę uwagę dla siebie.

Były u nas w pracy dwie zaprzyjaźnione kobiety. Ich przyjaźń była szczera, ale obrzydzenie mnie brało, jak wspólnie obsmarowywały, kogo się tylko dało, trzymały wspólny front przeciwko wrogom rzeczywistym i wyimaginowanym.

Ja chcę być jak najdalej od koalicji, układzików, koterii. Nie chcę głowić się, kto ma rację, a kto się myli, zastanawiać się, czy naprawdę Gośka jest taka, z Zośka owaka. Chcę polegać na własnych odczuciach, choćby mylnych (prędzej czy później się zweryfikują, wystarczy od razu i głupio nie ufać wszystkim dookoła).

Poznałam jakiś czas temu kobietę, która po długich perypetiach i bezrobociu znalazła wreszcie pracę, którą jest zachwycona. Opowiada o tym, jaka jest superatmosfera w zespole, jak przybijają sobie "piątkę" z dyrektorrem.

Wspaniale, widocznie jej to potrzebne i uszczęśliwia ją, ale wprawia mnie w podziw i zadziwienie ogrom różnorodności wśród ludzi. Jakie to inne od tego, co jest moim udziałem.

Bo ja kompletnie, ale to zupełnie nie czuję potrzeby zżywania się ze współpracownikami ani z zakładem pracy. Najbardziej na świecie kocham prywatność i własną przestrzeń, gdzie w pełni mogę być sobą. Gdybym mogła sobie na to pozwolić, zostałabym w domu bez cienia żalu. Zupełnie nie "kupuję" tego całego gadania, że praca pozwala wyjść między ludzi, ładnie się ubrać, zachować życiową dyscyplinę. Wszystko to jestem w stanie zapewnić sobie sama. Byłam tylko rok bezrobotna, ale byłam i wiem. Choć wtedy było mi trudno, dziś mam znacznie więcej zasobów, doświadczenia, świadomości i umiejętności, by "niechodzenie" do pracy nie wykluczało mnie społecznie. Z ważnymi dla mnie osobami widuję się przecież po tzw. godzinach, w wolnym czasie. Ubrać się pięknie i przechadzać główną ulicą miasta mogę też w dowolnym momencie. Nie jest dla mnie problemem wstąpić w pojedynkę do kawiarni i nawiązać pogawędkę z przypadkiem spotkaną osobą - i to wcale niekoniecznie jakiś płytki small-talk. Kurczę! ileż takich rozmów odbyłam w życiu - w parku, na koncercie, w kolejce do kasy, z sąsiadami.

Też mi zresztą wychodzenie do ludzi - do tego samego od ćwierć wieku pokoju (no, dobra, kilkanaście lat temu zmieniliśmy lokal) z tym samym od ćwierć wieku składem osobowym w liczbie trzech.

Przyjaźń w pracy? Zupełnie nie moja bajka.


PS  Aczkolwiek i zażyłość podlega stopniowaniu. Jakoś tam się do siebie przyzwyczaiłyśmy i z obawą myślę, co mnie czeka, jakie relacje, gdy może nie zaprzyjaźnione, ale znane niemal na wylot, lubiane w sumie koleżanki odejdą na niedaleką już emeryturę.