środa, 3 stycznia 2024

Przyjaźń w pracy? Nie, dziękuję.

 Przyjaźń w pracy istnieje, bo widziałam na własne oczy, jednak zupełnie sobie w takowej nie wyobrażam siebie.

No, cóż... może po prostu w mojej instytucji nie trafiłam na odpowiednich ludzi, z którymi naprawdę nadawałabym na tych samych falach.

Są tu ludzie, których darzę sympatią, ale nikt nie jest mi na tyle bliski, by otworzyć przed nim serce na oścież. Zbyt wiele w zakładach pracy jest obgadywania, układów, nieszczerości. Nie na wszystko można sobie pozwolić, nie każdy swój pogląd bezpiecznie ujawnić, a bez tego przecież nie wyobrażam sobie przyjaźni.

Dajmy na to, rozmawiam z Marysią (imiona zmieniam). Marysia opowiada o Darii, repatriantce z sprowadzonej do Polski przez miejscowego polityka. Daria to kobieta nie w ciemię bita, naprawdę mądra, serdeczna ciepła - lubiłam ją jak mało kogo w pracy (jest już od dawna emerytką). Ponieważ nie brakuje jej inteligencji i zaradności, wybrała się w jakiejś prywatnej sprawie do Urzędu Miasta.

Co na to nasze panie? Marysia, ogólnie rzecz biorąc, naprawdę sympatyczna kobieta, opowiadała, że Daria pewnie poleciała kablować na naszych współpracowników albo i dyrekcję, że na pewno nie jest żadną Polką, ale Azjatką, bo ma takie skośne oczy i ciemne włosy (no, trochę skośne, ale znów bez przesady ; moja bratanica, stuprocentowa Polka też ma skośne oczy).

No i co? Nie powiedziałam: "Marysia, ale bzdury gadasz", pozostawiłam tę uwagę dla siebie.

Były u nas w pracy dwie zaprzyjaźnione kobiety. Ich przyjaźń była szczera, ale obrzydzenie mnie brało, jak wspólnie obsmarowywały, kogo się tylko dało, trzymały wspólny front przeciwko wrogom rzeczywistym i wyimaginowanym.

Ja chcę być jak najdalej od koalicji, układzików, koterii. Nie chcę głowić się, kto ma rację, a kto się myli, zastanawiać się, czy naprawdę Gośka jest taka, z Zośka owaka. Chcę polegać na własnych odczuciach, choćby mylnych (prędzej czy później się zweryfikują, wystarczy od razu i głupio nie ufać wszystkim dookoła).

Poznałam jakiś czas temu kobietę, która po długich perypetiach i bezrobociu znalazła wreszcie pracę, którą jest zachwycona. Opowiada o tym, jaka jest superatmosfera w zespole, jak przybijają sobie "piątkę" z dyrektorrem.

Wspaniale, widocznie jej to potrzebne i uszczęśliwia ją, ale wprawia mnie w podziw i zadziwienie ogrom różnorodności wśród ludzi. Jakie to inne od tego, co jest moim udziałem.

Bo ja kompletnie, ale to zupełnie nie czuję potrzeby zżywania się ze współpracownikami ani z zakładem pracy. Najbardziej na świecie kocham prywatność i własną przestrzeń, gdzie w pełni mogę być sobą. Gdybym mogła sobie na to pozwolić, zostałabym w domu bez cienia żalu. Zupełnie nie "kupuję" tego całego gadania, że praca pozwala wyjść między ludzi, ładnie się ubrać, zachować życiową dyscyplinę. Wszystko to jestem w stanie zapewnić sobie sama. Byłam tylko rok bezrobotna, ale byłam i wiem. Choć wtedy było mi trudno, dziś mam znacznie więcej zasobów, doświadczenia, świadomości i umiejętności, by "niechodzenie" do pracy nie wykluczało mnie społecznie. Z ważnymi dla mnie osobami widuję się przecież po tzw. godzinach, w wolnym czasie. Ubrać się pięknie i przechadzać główną ulicą miasta mogę też w dowolnym momencie. Nie jest dla mnie problemem wstąpić w pojedynkę do kawiarni i nawiązać pogawędkę z przypadkiem spotkaną osobą - i to wcale niekoniecznie jakiś płytki small-talk. Kurczę! ileż takich rozmów odbyłam w życiu - w parku, na koncercie, w kolejce do kasy, z sąsiadami.

Też mi zresztą wychodzenie do ludzi - do tego samego od ćwierć wieku pokoju (no, dobra, kilkanaście lat temu zmieniliśmy lokal) z tym samym od ćwierć wieku składem osobowym w liczbie trzech.

Przyjaźń w pracy? Zupełnie nie moja bajka.


PS  Aczkolwiek i zażyłość podlega stopniowaniu. Jakoś tam się do siebie przyzwyczaiłyśmy i z obawą myślę, co mnie czeka, jakie relacje, gdy może nie zaprzyjaźnione, ale znane niemal na wylot, lubiane w sumie koleżanki odejdą na niedaleką już emeryturę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz