Dziś będzie dość pospiesznie.
Rezonans nie był badaniem przykrym ani bolesnym. Miałam tylko obawy, czy podanie kontrastu do żył nie przyniesie nieprzyjemnych skutków ubocznych, ale nie odczułam żadnych. Niektórzy panicznie boją się uczucia, że zamknięto ich w małmej przestrzeni, ale mnie tu zupełnie nie rusza, zawsze wolałam zamknięte przestrzenie od otwartych i jestem z tych, co nie lubią siedzieć przy otwartych drzwiach.
Wrażenia dźwiękowe w czasie badania - iście szalone, ale chwilami nawet mnie to śmieszyło. A teraz tylko czekać na wyniki (do ośmiu tygodni, o zgrozo), co przysparza nieco obaw, które na razie od siebie odsuwam.
Z zupełnie innej beczki: snułam dzisiaj rozważania na temat pracy obecnej a wymarzonej.
W obecnej paradoksalnie przeszkadza mi to, co tak kocham: mnóstwo książek korci, by porzucić robotę i natychmiast zatonąć w lekturze. Rozmaitość i wielość inspiracji, czytelniczych pokus, wszystko to, czego zupełnie przypadkowo i pobieżnie się nawchłaniam z tych wszystkich "książków" - nawet o to nie dbając - mocno przebodźcowuje.
Chodzi mi po głowie, że fajnie byłoby mieć zajęcie, które wciąga, pochłania, nie nudzi. Bo moje aktualne niby zapewnia mi różnorodność literatury, ale tę literaturę mam katalogować, a nie czytać :) Mam nie zatrzymywać się nad treścią książek, a jednocześnie być skoncentrowaną, by nie pomylić danych. Jednym słowem - robota nudna jak flaki z olejem, powtarzalna, monotonna, choć bardzo szanuję fakt, że mam w miarę pewne źródło utrzymania, nie haruję jak wół, nie wegetuję z dnia na dzień ; przy czym mam na myśli wegetację mentalną, gdy nie ma siły ani ochoty zajmować się niczym więcej niż elementarnymi codziennymi sprawami. Mnie - Bogu dzięki - starcza sił na jakąś aktywność, zainteresowania po pracy, nie żyję pusto i bezmyślnie. Jednak rozmyślam usilnie nad poszerzeniem zawodowych horyzontów i coś małymi kroczkami z myślą o tym robię.
Z beczki kolejnej :)
Ciężko się chyba narażę niektórym osobom, ale zauważam, zwłaszcza na sławetnym Facebooku, jak często sympatia do zwierząt graniczy z histerią.
Nawet w świecie ludzi coraz częściej mówi się o tzw. uporczywej terapii, która przysparza pacjentom więcej cierpień niż korzyści. Mówi się o prawie do odejścia, godnej śmierci.
Nic nie poradzę, że jestem "dziewucha ze wsi" i sympatia do zwierząt ma dla mnie swoje granice. Nie, nie potępiam indywidualnych wyborów, ale mimo woli gdy czytam o kocie na wózku inwalidzkim, którego właścicielowi brakuje jeszcze jakiejś pokaźnej kwoty na operację zwierzaka - przed oczami stają mi na przykład chorujące dzieci. Że gdy zwolennicy i przeciwnicy wypuszczania kotów na dwór biorą się prawie za łby - mnie jakoś smutno czytać o kratach w oknach, które mają zabezpieczyć pupila przed wypadnięciem czy wymknięciem się z domu.
Z beczki bliskiej tematycznie :)
W ostatni dzień traumatyczna przygoda spotkała mojego Mruczusia.
Mruczuś to kot przywieziony ze schronika, co szczerze mówiąc, wynikło z pewnego wyrachowania. Liczyliśmy na to, że uda się dostać kociaka wykastrowaanego, co oszczędziłoby nam zachodu i pieniędzy. Niestety, takich kotów nie było, ale za to od razu przypadł nam do serca kiciuś, który - wybrał nas sam. Był najśmielszym, najbardziej ciekawskim z dzieci przebywającej w schronisku kociej matki z małymi. Pierwszy z maluchów wychynął z kąta i zaczął się z nami bawić. Zakochaliśmy się z synem i przygarnęliśmy Mruczusia.
Miejsce, gdzie mieszkam, można od biedy nazwać osiedlem, lecz bardzo niewielkim. Jest to ogrodzona posesja, na której znajdują się dwa bloki i nasza trzyrodzinna chałupka podobna do baraku. Są na posesji ogródki działkowe, jest kawałek podwórka, więc Mruczek ma gdzie pobiegać. Nie jest jednak całkowicie bezpiecznie, bo z podwórza wychodzi się na ulicę, a na tyłach posesji są krzaki, gdzie nieraz widywano sarny oraz groźniejsze od nich lisy. Pozwalam zatem Mruczkowi wychodzić, ale dbam, by nie włóczył się samopas ani zbyt długo. Na szczęście "obywatel Mruk" jeszcze nie poczuł włóczęgowskiej żyłki, za którą odpowiedzialne są męskie kocie hormony.
A ostatnio się biedak straumatyzował.
W ostatni dzień roku wyszłam przed dom, a za mną wyszedł mój kot. Zobaczył go pies sąsiadów, ogromnie sympatyczny kundelek, niepozbawiony jednak psich instynktów, które każą gonić koty.
Mruczek zwiał na pobliską brzozę, czym się zbytnio nie przejęłąm, wychodząc z założenia, że jak tam wlazł, to i zejdzie. Rozbawiona jednak tym widokiem podskoczyłam pod drzewo, aby zrobić zdjęcie. Wtedy zainteresował się sąsiad z naszego budynku - a sąsiad jest mocno "trunkowy", więc i tym razem znajdował się w stanie "wskazującym". Oświadczył, że on tego kota zdejmie, i ruszył do czynu. Zaprotestowałm, bałam się, że spadnie i będzie nieszczęście - ale dyskutuj tu z pijanym.
Koniec końców, sąsiad Mruczka zdjął z drzewa. Był z nim już prawie na ziemi, gdy nagle pojawił się pies. Kot mało nóg nie pogubił w ucieczce na kolejne drzewo - tym razem świerk. Z tego świerka już go sąsiad nie próbował zdjąć, a zwierzę nie dało się namówić do samodzielnego zejścia. Koniec końców spędził biedak sylwestrową noc na drzewie (całą noc się denerwowałam że zejdzie, pójdzie gdzieś i zginie). Koniec końców, musiałam wezwać w noworoczny poranek straż pożarną.
A Mruczek po tej fatalnej przygodzie nie wystawia nosa za próg, co - nie ukrywam - jest mi na rękę.
Boszetymój, Mruczek wybrał najgorszą noc w roku na przygody. Może teraz faktycznie stanie się domatorem. Ale i tak wykastruj go, bo hormony nie woda...na mózg się rzucają. Trzymam kciuki za zdrowy rezonans :)
OdpowiedzUsuńWykastruję. Trochę się odwlekło, bo kasa... ale trzeba tego dopilnować.
UsuńSprostowanie: to była noc przed sylwestrem. Całe szczęście, została Mruczkowi oszczędzona strzelanina.
UsuńCo za kocie przygody!
OdpowiedzUsuńOj, tak! :)
OdpowiedzUsuń