czwartek, 28 grudnia 2023

PS.

Zdaję sobie sprawę, że napisałam bardzo osobisty i mocny post.

Pozwalam sobie.

Nieprzychylne komentarze wykasuję. Mój blog,moje zasady.

Rodzinne historie

Ciągle jeszcze Mama żyje w mojej pamięci - i to intensywnie.
Jestem w Roku Przebudzenia (dobiega końca), który mocno mi uświadomił, jak wiele pozostawiają w nas rodzice, dom rodzinny. Relacja z matką to zupełnie wyjątkowa rzecz, tak szalenie ważna i rzutująca na całe życie.

Mam swoje zupełnie zwariowane reakcje na pewne sprawy, sytuacje. Mam swoje urazy, obsesje, skrzywienia - długo nie chciałam uznać, że to spadek po Mamie.

Mama dała mi wiele dobrego i złego. Nie potrafię, tak jak niektóre blogowiczki, odrzucić Jej, nie lubić Jej, dystansować się do Niej i unikać. Zastanawia mnie, jaki ogrom złego może skłonić dziecko do odrzucenia rodzica - a takie historie przecież się zdarzają.

Ja moją bardzo kocham, choć bywała mocno trudna. Choć momentami Jej nienawidzilam, nosiłam w sobie pokłady złości na Nią.

Zawsze będę wdzięczna, że zdążyłyśmy się dogadać, jako tako zrozumieć, że mogę być jej wdzięczna za niejedno i beczeć ze wzruszenia wspominając, jak mnie wspierała i co od niej otrzymałam.

Dzięki Cioci, Jej siostrze, z którą bardzo się zbliżyłyśmy po śmierci Mamy, poznaję Ją (Mamę) lepiej. Poznaję rodzinne historie, których skryta Mama nam skąpiła.

Mama była DDA - dorosłym dzieckiem alkoholika. Prawie o tym nie mówiła, gdzieś tam padły jakieś półsłówka, których nikt nie roztrrząsał. Ale jakiej wagi był problem, jak wyglądało życie z takim człowiekiem - moim dziadkiem, tego się nie mówiło. My, wnuki, nie mieliśmy zielonego pojęcia, u dziadków nie bywało się zbyt często (odległość), a i on na starsze lata chyba trochę pofolgował z piciem.

Ciocia jednak opowiadała, jak dziadek po pracy maszerował do knajpy, z której do domu wracał zygzakiem. Opowiadała o dzieciństwie wypełnionym nerwowością i gwałtownością babci, ciężką pracą dzieci, które musiały "zasuwać jak małe samochodziki" w domu i gospodarstwie. Opowiadała o wybuchowych i przemocowych zachowaniach babci, które jak się okazuje, moja Mama odziedziczyła po niej.

Babcia rzuciła kiedyś w ciocię nożem... we mnie nożem rzuciła Mama, bo nie ugotowałam kartofli na czas.... Były też inne "akcje", ale już ten jeden przykład wystarczy.

Szlag mnie dzisiaj trafia,gdy jakaś matka szczyci się, że sprała swoje dziecko np. kapciem, i z dumą recytuje: "dupa nie szklanka".

Moja matka też potrafiła złapać, co jej w rękę wpadło i przyłożyć... złapać za włosy i cisnąć o stół tylko dlatego, że np. słabo radziłam sobie z prasowaniem, a miałam dopiero 10 lat.

Ale rozumiem Ją dzisiaj. Czytałam o DDA nieraz, bo lubię artykuły psychologiczne. Często wyrastają na perfekcjonistów, bo w ten sposób pragną zasłużyć na uznanie, uniknięcie represji, udowodnić swoją wartość. Są nadmiernie czujne, bo w ich domu w każdej chwili  należało spodziewać się zagrożenia. W ich życiu jest mnóstwo napięcia i reakcji nieadekwatnych do sytuacji zupełnie innych niż te znane z dzieciństwa.

Jestem dzieckiem DDA, dodatkowo obciążonym poważnymi problemami ze zdrowiem, trudnym dla rodziców. Mam swoje obciążenia i urazy, które tak ze mnie "wyłażą", jak kiedyś z Mamy. Mam momenty, gdy bardzo ciężko mi z samą sobą, gdy w normalnej sytuacji reaguję nienormalnie, nadmiarowo. Zrozumienie tego i zaakceptowanie to początek uzdrawiania swoich ran i wykrzywień.

Czuję, że tegoroczne Święta to jakiś przełom w moim wewnętrznym życiu. Ale przełom nie odbył się bezboleśnie - jeszcze nigdy się tak psychicznie w ten czas nie umęczyłam.

Chcę nad sobą pracować. Chcę przestać być niewolnikiem starych schematów. Chcę żyć normalnie.

A dziś przytulam siebie ze zrozumieniem. I przytulam Ciebie, Mamo, dzielna Dziewczynko, Dziewczyno, Kobieto, która tyle musiałaś znieść.

Kocham Cię za wszystko i pomino wszystko.

Pas! Bo się rozbeczę...


Jak dobrze!

Już dobrze.
Opadły niepotrzebne i nadmierne emocje. Wróciła duchowa i emocjonalna równowaga.
Już dobrze.

Co roku w święta lapię przedziwny nastrój, okropne podenerwowanie, zniechęcenie, opór. W tym roku z taką mocą, jak chyba nigdy... bo właśnie w tym roku postanowiłam zakwestionować swoje wewnętrzne schematy, przymusy, stresory.

Że powinnam być idealna, perfekcyjna, pracowita i efektywna... a wcale (!!!) nie mam na to ochoty.
W tym roku odpuściłam, zakwestionowałam, stare schematy bardzo protestowały, krzyczały, umęczyły mnie solidnie, ale... widocznie Nowe czuje, że wolno mu się odezwać, zaprostestować, upomnieć się o swoje.

Dziś denerwowalam się  zapowiedzianą wizytą rodziny mojego b. męża z okazji osiemnastych urodzin Syna. Nie bardzo mialam pomysł, jak to zorganizować, czym poczęstować itp. Syn kategorycznie oznajmił, że nie ma ochoty na oficjałki, ja też za nimi nie przepadam i szanuję jego wolę. Nie będzie hucznego przyjęcia, bo ani nie mamy na nie ochoty, ani groszem  na takie atrakcje nie śmierdzę. Żaden też ze mnie organizator. Wolę pieniądze zainwestować w prezent dla syna, a prezentem będzie przelew na subkonto, by syn sobie dowolnie nim zadysponowal (Młody jest rozsądny, wiem, że nie wyda na bzdury). Zadecydowałam, że zaszaleję w tę wyjątkową rocznicę i ostatnie 500 plus będzie do jego dyspozycji.

Ale do rzeczy!

Kupiłam ostatecznie jakieś przyjemne wizualnie ciasteczka, aby okazać gościom wdzięczność i nie wyjść na całkowitego lenia i sknerę. Szwagierka zapewniała zresztą, że wystarczy im tylko kawa, i nie sądzę, by mówiła to jedynie z uprzejmości ; po świętach już nie bardzo chce się patrzeć na jedzenie :)

Ciasteczek nikt nie tknął, bo pierwszy wjechał na stół torcik od Babci. Zjedliśmy po kawałku i to nam zupełnie wystarczyło. Zrobiłam kawę, herbatę.... i fajnie było!

To było naprawdę - z czystym sumieniem to stwierdzam - przemiłe spotkanie. Na marginesie: sporo zrobił fakt, że aparaty słuchowe ułatwiły mi komunikację i nadążanie za rozmowami i tym, co się działo wokół mnie.

Poza tym - z miłych ostatnich nowin - wykupiliśmy z Synem Netflixa, bo zachęciła mnie Siostra bardzo pochlebną opinią na temat nowego filmu "Znachor". Netflix wiele nie kosztuje, a radość z dostępu do kinematografii i seriali - niemała!

Średnio mi się ten nowy "Znachor" podobał, może jedynie muzyczne folklorystyczne wstawki. Gra aktotrów była o.k. ogólna akcja nie najgorsza, ale drażniło mnie, że reżyser filmu z ogromną dowolnością potraktował literacki pierwowzór. To całkiem nowa historia w stosunku do powieści Dołęgi-Mostowicza. Ale oglądało się nieźle.

Wczoraj obejrzałam "Nędzników". Uchodzę za oczytaną osobę, a jednak tego sztandarowego dzieła V. Hugo jakoś do tej pory nie poznałam - jedynie we fragmentach. Jakąś starszą adaptację filmową obejrzałam jako bardzo jeszcze młode dziewczę i za wiele nie paniętam. Natomiast wczorajszy film - coś wspaniałego! Wielka historia, wielki bohater. Chapeaux bas, messieurs!

Wypełnia mnie teraz radość, ciepło, spokój i wdzięczność. Mam wrażenie, że dokonał się jakiś ważny krok w przełamywaniu starych schematów.

środa, 20 grudnia 2023

Wyssało...

To jakiś uraz, bo co roku przeżywam ten sam stres: że powinnam zrobić superświęta, wysprzątać na błysk dom, nagotować jak szalona - i co roku szlag mnie trafia, bo wcale nie mam na to ochoty, na samą myśl jestem zmęczona i wszystko mnie boli. Jak już przychodzą te święta, odprężam się i napięcie puszcza, ale przedświątecznego czasu nie znoszę serdecznie.
Tego roku postanowiłam wyluzować i przetestować, jak sobie poradzę z traumą pt. "(nie) powinnam!!!"
Odpuszczam znaczną część gotowania, sprzątania, ale i tak łapię się na tym, że już samo myślenie o organizacji to dla mnie źródło stresu. Bo jednak nie da się niczego nie kupić i niczego nie zrobić.
Tak jest co roku, to jakieś chorobliwe. Byłabym dobrym polem do popisu dla jakiegoś psychologa, terapeuty.

Spróbuję poradzić sobie sama i tym razem nie dać się traumom. Ja tu rządzę!

Aczkolwiek właśnie zaliczam kryzys.

Ale też wiem, co mnie do niego doprowadziło: nie najlepsze wieści od lekarza i niepowodzenie w załatwianiu pewnej sprawy. Oj, wyssało to ze mnie energię!

Martuś! Zaopiekuj się sobą i przestań się besztać, że wyssało...

Samotna Wigilia? No problem!

Otwarcie wreszcie to powiem: nie przepadam za Świętami.
Wolę celebrować codzienność. Wolę skromność, zwyczajność kameralność. Wolę brak napięć, żeby wszystko było tak odświętnie i cacy.
Wolę nieoficjalne spontaniczne wpadanie przyjaciół i do przyjaciół niż oficjałki, przyjęcia, to całe myślenie, z jakim prezentem przyjść, żeby nie z pustymi rękami, co wypada, co nie wypada.
Wolę przebywać z ludźmi, którzy naprawdę mnie obchodzą, a nie którzy przez przypadek stali się moją rodziną, i rozmawiać o tym, co naprawdę mnie obchodzi, niż prowadzić jakieś towarzyskie small-talk. Może tylko śpiewanie kolęd lubię, bo w rodzinie mojego byłego męża naprawdę się kolęduje.
Zostaliśmy z synem zaproszeni na Wigilię przez moją szwagierkę.
No i mam problem: z czym tam pójść? Co kupić, bo nie mam głowy do tych wszystkich prezentów. Chyba nabędę jakieś dobre wino i już.
No i mam problem, że u siebie w domu posiedziałabym z synem tyle, ile nam się podoba, a potem kropnęła się na kanapę z książką i nie musiałabym spełniać żadnych towarzyskich konwenansów. A tam trzeba będzie siedzieć ze wszystkimi, nadążać za rozmowami (a nie nadążam nawet z aparatem słuchowym) i szczerze mówiąc - nudzić się.
Kto to wymyślił, że Wigilii nie można spędzić samotnie? Mnie to wcale nie przeszkadza, lubię święty spokój.
Wielka krzywda mi się nie dzieje i pewnie będzie całkiem sympatycznie, ale nie czuję zapału na myśl o tej wspólnej wieczerzy. Za to w drugi dzień Świąt jestem zaproszona do koleżanki na zupełnie nieoficjalne spotkanie. I to mnie cieszy o wiele bardziej.
Okropna maruda jestem, co?

niedziela, 10 grudnia 2023

Ból istnienia

Ciemny wieczór, w domu oprócz mnie tylko kot... chyba dopada mnie ból istnienia. Jakoś tak... smutnawo, pustawo, niezbyt optymistyczne myśli pchają się do głowy.

Aparat słuchowy nieco mnie frustruje. Kakafonia dźwięków mnie otacza, mam wrażenie, że wszystkie piski, stuki, szelesty dookoła dotykają mi wręcz mózgu. Słuch nie selekcjonuje bodźców ; gdy ktoś do mnie mówi, niekoniecznie rozumiem słowa, muszę się ogromnie skupić. Irytujące!

...Latem zapytał mnie sąsiad, starszy pan: "Pani Marto, dlaczego nie szuka pani sobie towarzysza życia?". Z wielką pewnością siebie odparłam, że jest mi bardzo wygodnie w pojedynkę, mam święty spokój i wolność. On mi na to odparł, że przez pewien czas po rozwodzie z pierwszą żoną czuł się podobnie, ale ten stan się zmienił. Otóż i mnie czasem dopada tęsknota za bliskim człowiekiem. Dzisiaj na przykład.

Tylko... hmmm... nie zebrałam doświadczeń przekonujących, że lepiej z kimś niż w pojedynkę. Mąż był pomyłką od samego początku, R. pił i oszukiwał... Ci wszyscy panowie, których miałam okazję spotkać i umówić się z nimi na kawę, byli zainteresowani nie budowaniem bliskości, poznawaniem się, ale szybkim załataniem dziury samotności, a co niektórzy - brutalnie i dosadnie rzecz ujmując - najchętniej natychmiast ściągnęliby ze mnie... bieliznę osobistą.. 

A ja chcę kogoś, kogo obchodzić będzie, kim jestem. Jakie mam przemyślenia, co czuję, czym żyję.

A ja chcę czuć się bardziej człowiekiem, osobą, niepowtarzalną istotą niż kobietą. Chyba żeby przez kobiecość rozumieć coś więcej niż fizyczne walory i uciechy.

Słyszę czasami, że jestem ładna ; dlaczego tylko ładna? Dlaczego nic więcej, nic głębiej?

Może zostanę uznana za infantylną, ale o ileż wolałabym zamiast seksualnych aluzji, testowania, co ja na to, obejmowania czy obściskiwania przez człowieka, który jest mi prawie obcy albo po prostu za mało jeszcze bliski - pójść na spacer, pokazywać sobie rośliny, drzewa, wiewiórki w parku, rozmawiać o sprawach ważnych i błahych. Reszta przyjdzie - niech przyjdzie sama. Nie czuję potrzeby, aby cokolwiek przyspieszać.

Przeżyłam kilka tego typu sytuacji i mam dość, mam powyżej uszu. Nie chce mi się już próbować, aranżować nowych znajomości, bo koszty emocjonalne tych rozczarowań są wyższe niż nawiedzające chwilami bóle istnienia. Niemniej zdarzają się rzeczone bóle.

O, kurczę, ależ się żale ze mnie wylały!

Niestety, gdy myślę o tych sprawach, dużo wychodzi rozgoryczenia.

Kompromisów już nie chcę. Chciałabym spotkać kogoś, kto mnie zrozumie i zaakceptuje.

sobota, 9 grudnia 2023

Słyszę!

 Wstał kolejny dzień, mój ulubiony w tygodniu - sobota. Czas dla siebie, domu, najbliższych. Czas świętego spokoju.

Kiedyś pociągało mnie, żeby "się działo", pragnęłam rozrywki, zabawy, wesołości. To się zmieniło. Oczywiście nadal nie pogardzę urozmaiceniem codzienności, ożywieniem aury, do szczęścia jednak zupełnie tego nie potrzebuję. Najlepsze, najszczęśliwsze chwile to takie, gdy mam dobry kontakt ze sobą, dobrze czuję się w swojej skórze, a to się zdarza coraz częściej. Dawniej było we mnie wiele niezgody na siebie.

Zatem rozkoszuję się zwykłością, domowością, łażeniem w piżamie i piciem kawy w łóżku. Raduję się trzaskiem ognia w piecu - i tym, że go SŁYSZĘ.

Mam aparat słuchowy, a nawet dwa!

Wzbraniałam się przed tym bardzo długo, bo nie chciałam czuć się stygmatyzowana. Opór był silny. Niedosłuch towarzyszy mi od dzieciństwa, ale było to znośne, radziłam sobie. Od pewnego czasu jednak słuch mi się wyraźnie pogorszył, a przez ostatnie tygodnie wręcz się posypał. Już się nie dało normalnie funkjconować. Ruszyłam się wreszcie do laryngoga i poszlo jak burza. W tydzień załatwiłam wszystko, co potrzebne, by nabyć aparaty ; bo potrzebne były do obu uszu. Kosztowało to sporo, ale chwała niebiosom, pracuje człowiek i choć nie zarabia kroci, zawsze można wykombinować jakąś pożyczkę w pracy i powoli zwrócić. Mam już plan, jak przyspieszyć spłacanie. Po Nowym Roku będzie i zwrot podatku, i nowe wczasy pod gruszą, i o zapomogę z funduszu socjalnego wolno mi się zwracać co roku, jako że będąc samotną matką dysponuję najniższym dochodem na członka rodziny spośród naszych pracowników. Damy radę!

Pierwsze chwile z aparatem były dziwne. Poczułam się wprost bombardowana mnóstwem i intensywnością dźwięków. O rany! Te wszystkie szumy, trzaski, piski z otoczenia - jak zdrowi ludzie wytrzymują w takim halasie? Ale to były pierwsze chwile, a po kilku godzinach przestałam na to zwracać uwagę. Za to jak super było bez większego wysiłku słyszeć, co mówi do mnie syn. Że zupełnie bez wysiłku, tego nie mogę powiedzieć, bo jak mi wyjaśniła pani protetyk - mózg przyzwyczajony do niepełnosprawności potrzebuje chwilki, by przetworzyć dźwięki mowy na... mowę. Słowa chwilami zlewają mi się właśnie w ciąg dźwięków, ale sympatyczna pani zapewniała, że to po pewnym czasie mija i wielkim błędem jest zrażanie się do aparatu na samym początku.

Żartuję: jaka szkoda, że nie wymyślono jeszcze protezy węchu, bo i węch upośledził mi zespół Sjogrena. Ale i bogactwo dźwięków jest fascynujące. Ja chyba w ogóle "zmysłowa" jestem, chociaż godziłam się z ograniczeniami i do wielu się przyzwyczaiłam.

Z codziennych nowinek, które cieszą: był u synka święty Mikołaj :)
"Pomyślunek" do prezentów nie jest moim darem, ale tym razem pomogła odrobinka uważności (bo chyba właśnie o nią tu chodzi... chyba na pewno ;) ). Przypomniały mi się nasze rozmowy o herbatach i parzeniu yerba mate. Przypomniał mi się kubek w kształcie kota, który syn dostał od swojej dziewczyny. I to był trop, już wiedziałam, co się może chłopakowi przydać. Na drugi dzień Misiek zamówił przez internet... kilogram prawdziwej (podobno) yerby i namiętnie popija przez słomkę-bombillę. A ja cieszę się z tego podarunku jeszcze bardziej niż obdarowany. Bombilli towarzyszy kuliste naczynie.

Sobie natomiast obiecałam kalimbę - prościutki afrykański instrument muzyczny o bardzo kojącym, przyjemnym, "medytacyjnym" dźwięku. Nauka gry na instrumentach to moje wielkie marzenie od dzieciństwa, ale nigdy nikt nie traktował go poważnie, moje napomnknięcia były zbywane gadaniem, że nie mam słuchu. To ostatnie - oczywista bzdura, bo cóż ma sluch "laryngologiczny" do muzycznego? Beethoven radził sobie nie słysząc.

Za dużo! za dużo wokół nas tego defetyzmu, o którym wspominałam w ostatnich zapiskach. Za dużo ułatwiania sobie życia w ten nieprzyjemny sposób - bo to jest próba ułatwiania, choć zazwyczaj efekt jest zupełnie inny, ograniczający. Nie chce się włożyć wysiłku, sprawdzić, co dla mnie, a co nie moją bajką. Łatwiej z góry zrezygnować.
Będę sobie brzdąkać na kalimbie, bo wymarzona gitara jednak budzi moje obawy, nie mowiąc o ukochanej muzyce skrzypcowej. W dzieciństwie potrafiłam jednym palcem wygrywać zasłyszane melodie, więc chyba nie najgorszy ten mój słuch.

poniedziałek, 4 grudnia 2023

A mnie się, kurrrrna, marzy praca... zdalna.

Nigdy nie lubiłam rozmów o chorobach, ale i mnie dopadła rzeczywistość, kiedy chorowanie staje się częścią, a poniekąd nawet stylem życia, kiedy chorobie podporządkowuję się swoją codzienność. Temat staje się nieunikniony.
Choruję już kilkanaście lat na zespół Sjogrena - żadna to tajemnica. Jakby mało było innego przewlekłego, trwającego od urodzenia schorzenia, co do którego oszczędzę już sobie i Czytelnikom szczegółów. Dość, że katarek to nie był, o mały włos nie rozstałam się z życiem jako osiemnastolatka (na kursie korekty tekstów uczą, by unikać cyfrowego zapisu liczebników w tekstach literackich :) ) i życie zawdzięczam współczesnej medycznej technologii.

Przez wiele lat nie przyjmowałam swojego stanu zdrowia do wiadomości, grałam dziarską i przebojową, chociaż i wtedy, już za młodych lat nauczyciele w szkole i w studium zwracali uwagę na moje częste zmęczenie, ziewanie, senność - a przesiedziałam całą edukację w pierwszej ławce, w dużej mierze z własnej woli.

A teraz, z wiekiem jest coraz trudniej.
ZS spowodował kłopoty z krążeniem. Marznę w te zimowe miesiące w pracy siedząc kilka godzin za biurkiem. Spowalniają mi funkcje życiowe - mawiam z przekąsem, lecz nie do końca jest to przenośnia. Staję się zmęczona, przygnębiona, nieszczęśliwa. Dziś po powrocie do domu miałam wszystkiego serdecznie dosyć. Zmusiłam się do rozwiązania rozdziału egzaminacyjnego testu z korekty, z ulgą stwierdziłam, że z obiadu jeszcze na jutro zostało sporo rosołu, więc mogę machnąć ręką na gotowanie. Leżę pod kocem i tylko dla przyzwoitości za chwilę "ogarnę" trochę dom.

Ogromnie marzę, by rzucić w diabły etat, podjąć jakąś pracę, którą mogłabym wykonywać z domu - ot choćby na laptopie, pod kocykiem, w ciepełku, wyciągnięta na kanapie, gdy ścierpną mi nogi. Marzę by móc decydować o czasie, w którym pracuję - na przykład położyć się w samo południe na pół godziny, gdy woła o to mój organizm, a popracować czasem bladym świtem, gdy się akurat wybudzę, co nieraz mi się zdarza.

Mam powyżej uszu pracy na etacie i trzyma mnie w niej wyłącznie rozsądek. Teoretycznie nie jest to ciężkie, wyczerpujące zajęcie, a jednak odczuwam silne zmęczenie. Mam dosyć ukrywania swoich kiepskich stanów, zmęczenia, rozdrażnienia i zniecierpliwienia przed współpracownikami. Tego udawania, tego trzymania fasonu. Chciałabym mieć pracę, która pozwoli mi być sobą, zaśpiewać przy robocie, czasem przekląć, gdy coś nie wychodzi, pogadać do siebie. To ostatnie to już niemal fanaberia, ale byłabym szczęśliwa mając taką możliwość i taki komfort psychiczny.
Towarzyskie potrzeby stanowczo wolę realizować prywatnie, a pracować wolałabym solo. Z ludźmi w pracy, pomimo, że z większością żyję w zgodzie, nie jest mi po drodze.

A może o rencie czas pomyśleć?
Tyle że gdy słucham, z czym zmagają się znajomi renciści, jak wyglądają komisje orzekające o inwalidztwie - odechciewa się na dzień dobry.

niedziela, 3 grudnia 2023

O relacjach karmiących i ciągnących w dół

 Zmęczona jestem, nabiegałam się dziś trochę w domu, ale potrzebuję utrwalić ważne i dobre emocje. Oraz myśli.

Coś w tym jest, że przyciągamy takich ludzi, jacy sami jesteśmy - niedosłownie może, ale zdecydowanie coś w tym jest.

Zbierałam wokół siebie osoby z różnymi trudnościami, mające w życiu pod górkę, wrażliwe. Czy coś się pod tym względem zmieniło z biegiem lat?
Nadal ciągnie mnie do ludzi wrażliwych, mających coś więcej do powiedzenia niż jakie promocje są w Biedronce albo co zmalowała ta sąsiadka spod jedynki. Zaczęłam jednak czuć i zauważać, że niektóre osoby... ściągają mnie w dół, kontakt z nimi nie rozwija. Mają do zaoferowania głównie skargi i wspomniany niedawno defetyzm.

Okrutnie to może brzmi, ale odczuwam to od pewnego czasu bardzo wyraźnie - w miarę jak sama nabieram wiary w siebie i pewności siebie. W miarę przybywania doświadczeń potwierdzających, że sporo w życiu naprawdę da się zrobić, zmienić. Nie z takimi wyzwaniami jak moje mierzą się ludzie!

...Mam przyjaciółkę - a może miałam? A może to była tylko iluzja przyjaźni?

Nie, nie iluzja. Była szczerość, była bliskość. Było poczucie, że jest ok. Długo ta relacja mi wystarczała i była satysfakcjonująca.

Od pewnego czasu jednak mam silne poczucie, że jest to coś, co nie wzrasta razem ze mną. Trzyma mnie w miejscu, w którym ja już nie chcę być.

Przyjaciółka jest w sytuacji niezmiernie trudnej: choroba, brak wsparcia najbliższych, podstawowe bytowe kłopoty. Nie chcę i nie powinnam opisywać, z czym się zmaga, ale jest to niczym z książek o przedwojennej biedzie. Tak, dziś też żyją ludzie, którym nie ma kto przynieść wody ze studni i którzy nie mają czym ogrzać zimą mieszkania.

Zauważam jednak w tym sporo tego, co fachowa literatura nazywa wyuczoną bezradnością. Zauważam wybory i decyzje, które nie prowadzą do zmian na lepsze. Delikatnie próbowałam to koleżance przekazać, ale nie spotkałam się z pozytywną reakcją. Nie znam się na tych sprawach, ale uważam, że zawsze można zwrócić się z pytaniem o radę do osób kompetentnych, szukać rozwiązań i wyjść.

Nie jestem od dawania rad, unikałam tego. Jednak sytuacja zaczęła nabrzmiewać. Koleżanka jest - wiadomo - coraz starsza, coraz mniej zdrowa i sprawna, a za to coraz bardziej znerwicowana, ma wszystkiego dość i ja się jej nie dziwię, bo jej codzienność to istny dom wariatów, z którego powinna uciekać w przysłowiowych podskokach. To wszystko zaczęło odbijać się na mnie, byłam bombardowana żalami, skargami złościami. Zaczęła wyczerpywać się moja cierpliwość. Raz nie wytrzymałam i palnęłam, że chce mi się rzygać od wciąż tych samych skarg. W efekcie nie odzywałyśmy się do siebie przez dłuższy czas i to nie ja byłam stroną głuchą na telefony i sms-y.

Po jakimś czasie lody puściły, dogadałyśmy się i ustaliłyśmy, że jeśli moja granica zostanie naruszona, grzecznie o tym poinformuję i nie obrażając się na siebie przerywamy rozmowę - wrócimy w lepszym momencie.

Pilnowałam się, by nie ponosiły mnie impulsywne reakcje - do czasu.

Wczoraj czy przedwczoraj przyjaciółka wyczuła przez telefon, że jestem zmęczona rozmową, więc się przyznałam, że mam dosyć, że ileż można wciąż tego samego słuchać. Wcześniej z rezygnacją stwierdziłam: "nie wiem, jak ci pomóc, chociaż chciałabym", na co X. odparła mocno rozemocjonowanym głosem, że wcale nie chce, bym jej pomagała.

No, jasne, mam być zbiornikiem na pomyje! bo tak właśnie się czułam i to już nie pierwszy raz.

X. zakończyła rozmowę. A ja? Mnie się nie chce wcale zabiegać o kontakt.

Nie jestem urażona, nie jestem obrażona - jestem zmęczona i czuję, że nic już więcej ta relacja mi nie da.

Późna, zważywszy na mój wiek, lekcja dorosłości. Trzeba czasem zostawić i ludzi, i sprawy, by pójść dalej.

Mam nielekką, ale jednak satysfakcję, że mnie na to stać.

Czułam jeszcze wczoraj żal i złość, ale dziś...

Dziś złożyła mi zapowiedzianą wizytę niejaka Hania (imię zmieniam) ze swoim "chłopakiem" (jeśli chodzi o wiek, to już stanowczo nie chłopak, ale bardzo nie lubię określenia "partner" ; partnera mogę mieć na korcie tenisowym albo w biznesie). Przemiło spędziliśmy czas na interesujących rozmowach, dzieleniu się swoim życiem, swoimi myślami. Hania i jej przyjaciel mają sporo trudności, ale dzielnie sobie z nimi radzą, działają, nie poddają się. Ich zmagania z brakiem pracy (zamknęli własną działalność, bo nie przynosiła dochodów), jeszcze paroma innymi kłopotami nie były jedynym tematem pogawędki, gadaliśmy o wszystkim. Poczęstowałam towarzystwo rosołem, oni przynieśli marchewkowe placki.

Było fajnie! Tak normalnie, tak po ludzku. Tak bardzo jestem "nakarmiona" tym spotkaniem.

czwartek, 30 listopada 2023

PS.

 Moja Mama, o czym nieraz pisałam, nie była łatwą Mamą. Ale wbrew surowym pozorom była dobrym człowiekiem, wiernym swoim wartościom... i mądrym.

To właśnie Mama, gdy bałam się opuścić męża, toksyczny związek, powiedziała mi te słowa:

"Zobaczysz, jakie łatwe może być życie".


Dziękuję, Mamo. Miałaś rację.

Precz z defetyzmem!

 "Uwielbiam" to jakże swojskie, jakże znane podcinanie ludziom skrzydeł, krytykowanie, narzekanie, marudzenie - ten rozpowszechniony pesymizm i to, co psycholodzy nazywają wyuczoną bezradnością.

Zamiast szukać sposobów na polepszenie rzeczywistości, ułatwienie jej sobie, z uporem godnym lepszej sprawy szuka się rzeczywistych i wyimaginowanych przeszkód.

Rozmawiałam dzisiaj z koleżanką, która ma poważne kłopoty ze stawami i kośćmi, doświadcza bólu i trudności w poruszaniu się. Rzucam pół żartem, pół serio:

- Tobie toby się hulajnoga przydała - taka z siodełkiem i silnikiem, widziałam takie. Jeździłabyś sobie jak na motorze, tylko wolniej. Albo takie skuterki dla niepełnosprawnych - widzialaś?

Pada odpowiedź, że skuterki są ciężkie i kto by go z piwnicy wyprowadzał - owszem, to fakt.

Nie drążyłam już tematu, nie chciałam być przemądrzała i nietaktowna, ale nie pierwszy raz stykam się z torpedowaniem każdego pomysłu na rozwiązanie problemów. 

Koleżance może zwyczajnie nie odpowiada takie rozwiązanie i ma do tego oczywiste prawo, ale mnie naszły wyżej wspomniane refleksje. Jak szybko rezygnujemy napotykając nie tak znowu wielkie przeszkody, jak łatwo odpuszczamy, jak trzymamy się utartych ścieżek zamiast poszukać nowych.

Koleżanka mieszka w bloku od wielu, wielu lat. Zna sąsiadów, a oni znają ją. Jest osobą sympatyczną i uczciwą. Czy za drobną opłatą nie mogłaby takiego skutera przechowywać u kogoś w garażu? Być może nie, ale kto nie zapyta, nigdy się nie przekona. A może wystarać się o wygodny podjazd z piwnicy? Chyba takie rzeczy są do zrealizowania.

Inna koleżanka, również niepełnosprawna, myśłała kiedyś o prawie jazdy i o samochodzie. Zwierzyła się znajomemu, a ten od razu wytoczył milion argumentów: że samochód trzeba utrzymać, a to kosztuje, że nie stać jej na kupno...

Do licha! Swój pierwszy samochód mój brat odkupił od znajomej za dwa tysiące złotych! Nie był to krążownik szos, ale po okolicy spokojnie "dawał radę". Był nieocenioną pomocą w przywożeniu zakupów, wyprawach z dziećmi za miasto itp. Jedna z moich licznych koleżanek oddała swój samochód córce, ale gdy chciała wyjechać na dwa dni ze znajomymi, wszyscy złożyli się na samochód z wypożyczalni. Są sposoby!

Moje poczynania również zostały ocenione przez znajomego malkontenta - męża tej koleżanki "od skuterka". Podjęłam kurs korekty tekstu i dowiedziałam się od koleżanki, jak skomentował to ów pan: "A na co to Marcie i po co? A kto ją zatrudni?". Żonie też tak "umilał" życie, gdy chciała się przekwalifikować zawodowo.

Po pierwsze, drogi panie Mirosławie (imię zmienione) jest to mój i tylko mój problem, mam też święte prawo do czystych fanaberii, skoro nikogo one nie krzywdzą. Po drugie, biorę pełną odpowiedzialność za swoją decyzję o kursie, a także podejmuję ryzyko niepowodzenia. A po trzecie: a dlaczego miałoby mi się nie udać, skoro tylu osobom już się udało? Nie święci garnki lepią, a na naszym języku znam się znacznie lepiej niż pan Mirosław. Nie twierdzę naiwnie, że wszędzie czekają na mnie z otwartymi ramionami, ale przecież i w tej branży ludzie pracują, istnieją, funkcjonują. A swoją wartość znam, miałam okazję porównać swój zasób wiedzy i umiejętności z innymi kursantami i doprawdy nie mam powodów do kompleksów.

Mówiono mi: nie pchaj się w kredyty, bo co zrobisz, jak nie spłacisz mieszkania?

No, jak to, co zrobię? Sprzedam chałupę z kredytem i wrócę do wynajmowania - od tego się nie umiera, tyle lat przeżyłam na walizkach i jakoś było. Wzięłam ten kredyt, spełniłam marzenie o mieszkaniu i... daję radę. Odpukać, jeszcze tylko dwa lata! Nie zbiedniałam, nawet nie schudłam z biedy i niedożywienia (chyba jasna ironia).

Cholera mnie bierze na to jakże polskie (nie wiem, czy tylko polskie) malkontenctwo!

Uwielbia się u nas straszyć ludzi życiem, zamiast dodawać skrzydeł, wiary, otuchy. A przecież "kto chce, szuka sposobu, kto nie chce - szuka wymówek".

Za największy błąd mojej młodości uważam, że zanadto słuchałam innych, zamiast sama próbować, sprawdzać, testować swoje możliwości. Unikam przekazywania takich niewspierających komunikatów synowi, mówię mu zawsze: "Spróbuj, sprawdź, sam zobaczysz".

Ja sama dopiero po czterdziestce zaczynam widzieć różne możliwości i sposoby, rozpoznaję, jak wiele z dawnych moich przekonań pod tytułem "nie dam rady" - były to  t y l k o  przekonania, niezweryfikowane przez rzeczywistość i działanie.

sobota, 25 listopada 2023

***

Mamo -

odeszłaś

na wieczną...

MEDYTACJĘ


Nie ma tu, gdzie jestem, sekundy bez Ciebie.

***

Napisałam to z serca i zastanawiam się, czy opublikować.

A niech tam...

Sobotnia niespieszność

Leniuchujemy z Mruczusiem.

Napadało śniegu. Uwielbiam to. Zniknęła przygnębiająca burość i czerń, przestrzeń za oknem jest pełna światła. Od razu lepiej na duszy!

Synuś wyjechał był do miasta wojewódzkiego, gdzie studiuje ukochana. Niczym nastolatka cieszę się wolną chatą - tylko impreza inna. Moje świętowanie to niespieszność i czas na ulubione zajęcia. Pita wolno herbata z pomarańczą i goździkami, głaskanie kota, dowolna lektura (dziś Dostojewski, przerwany na kilka dni książką, którą musiałam szybko przeczytać, bo capnęłam bez formalności, jeszcze nie zewidencjonowaną z biblioteki).

Spaliłam pompę do centralnego ogrzewania - zdolna bestia! Na szczęście kupno nowej okazało się nie takim strasznym wydatkiem. Już jest i czeka, aż szwagier będzie miał odrobinę wolnego czasu, by mi ją zainstalować. Nawet jej nie rozpakowałam, ale jeśli jest turkusowoniebieska jak na zdjęciu z Allegro, to jestem uszczęśliwiona. Poprzednia była bordowa - koloru, który lubię w ubiorze, ale w wystroju mieszkań nie cierpię. Niebieska będzie mi pasować do otoczenia - ot, kobiece podejście :)

Wspominałam już kilka razy, że jestem adeptką Roku Przebudzenia. Bardzo sobie cenię wiedzę oraz wglądy w siebie, które dał mi ten kurs. Wiem doskonale, co sobie wiele osób myśli o podobnych rzeczach: zawracanie głowy, wszystko dla się "na chłopski rozum". Otóż nie zawsze. Gdyby to było tak proste, dawno uporałabym się ze wszystkimi swoimi problemami. Aczkolwiek rzeczywiście RP uczy, że to my niepotrzebnie komplikujemy sobie życie, tracimy kontakt ze swoją prawdziwością i prawdą. Ale dlaczego? Bo otoczenie od najmłodszych lat wmawia niektórym, że coś nie tak z nimi, że wymagają naprawy, że tacy, jacy są, nie są mile widziani. Osobę wrażliwszą można tak "załatwić" na całe życie. Osobiście i blisko znam takie przypadki - ludzi bardzo nieszczęśliwych, skrzywdzonych przez los, nie dających sobie pomóc, bezradnych wyuczoną bezradnością.

...Ależ się rozgadałam! A dlaczego? Bo jednym z moich najcenniejszych "samorozwojowych" odkryć jest medytacja. Wychowana w racjonalizmie i zdroworozsądkowości uważałam to za rodzaj szpanu, sztuczny wymysł, dopóki mi ktoś przystępnie i przekonująco nie wyjaśnił znaczenia i mechanizmu tego rodzaju praktyk.

Medytacja pozwala się zatrzymać i uważnie przyjrzeć się sobie. Powoli dopuścić do siebie to, czego nie zauważamy w swoim kulcie racjonalizmu, w codziennym zabieganiu. Dzięki medytacji dociera się do siebie bez pośpiechu, presji, ale konsekwentnie i skutecznie. Ja uwielbiam ten stan wyciszenia i bycia tak blisko siebie.

Do brzegu, Marto!

Dziś w medytacji przyszło do mnie wspomnienie z ostatniej wiosny. Odwiedziłam wtedy koleżankę, właścicielkę psa. Z psem wyszłyśmy na spacer, w miejsce,którego nie spodziewałam się w środku miasta. Na zboczu nasypu kolejowego rosła bujna niekoszona trawa, poniżej rozpościerały się ogródki działkowe, bliżej jakieś zarośla. Z daleka podobno słychać było czasem hodowane przez kogoś gęsi.

To była chwila takiego cudownego spokoju, zrelaksowania i poczucia, że jest tak jak lubię. Może pół godzinki, może godzina, a jaki relaks! Pies brykał gdzieś po krzakach, koleżanka poiła go wodą z takiej zabawnej butelki połączonej z miską dla zwierzaka (z butelki piłyśmy my i na tym polegał cały dowcip urządzenia). Siedziałyśmy wprost na trawie, rozmawiałyśmy o życiu, na które pogląd mamy podobny (w końcu urodzone jesteśmy obie w tym samym grudniowym dniu, tylko rocznik nieco inny) i pamiętam to jako jedną z tych zwyczajnych, a tak szczęśliwych chwil.

Dziś to do mnie przyszło: chcę żyć w takiej zgodzie ze sobą i w takim zrelaksowaniu - a tu ciągle jakieś "muszę", "nie mogę", "nie mam czasu". Już nieraz to przychodziło, ale dziś wyjątkowo wyraźnie. A z tym "widzeniem" drugie: naprawdę, Marto, wiele możesz mieć już, teraz, tutaj. Zmień tylko kategorie myślenia. Nie trać czasu na bzdurne, nic nie dające ci rzeczy, na przypadkowość (nie mylić ze spontanicznością). Codzienne obowiązki też można wykonać w "trybie" zrelaksowania, medytując przy zmywaniu naczyń, śpiewając przy gotowaniu, delektując się błyskiem czystych szklanek i urodą... pompy grzewczej :) 

Proste? Oczywiste? Naiwne? To dlaczego tak wiele wokół znerwicowanych, zniecierpliwionych, zdegustowanych życiem matek, żon, pracownic (zresztą płci obojga, ale piszę z punktu widzenia kobiety, więc jakoś tak odruchowo)?

Dziś się nie spieszę: czytam "Zbrodnię...", a potem  zajmę się zwykłym domowym życiem i nie będę myślała, co przez to tracę, ale zadbam, by było "terapią zajęciową". To wyzwanie, bo przyzwyczajenia, skojarzenia i przekonania mam inne (wredny, znienawidzony kierat).

A teraz - won od internetu, bo za bardzo pochłania i odciąga od tego, co ważne. Kradnie czas na bycie szczęśliwą.

Miłego dnia, drodzy Czytający.


poniedziałek, 20 listopada 2023

Codzienność

Dzisiaj całkiem zwykły dzień, ale że mam włączony chromebook, zachciało mi się dla rozrywki i odpoczynku poświęcić kilka chwil "blogusiowi".

Brnę dalej i dalej w korektorski gąszcz i choć w krainie słowa pisanego czuję się dość pewnie, zdarza mi się wpadać w dezorientację i głupieć po prostu. Ale to fajne wyzwanie, lubię to, nawet gdy bywam zmęczona.
Na dziś wystarczy. Tak mnie wciągnęło, że dopiero teraz zabieram się za gotowanie, pranie i porządkowanie domowej przestrzeni.

W RP codziennie zapisujemy intencje na kolejne dni. Dziś napisałam, że otwieram się na głos swojej duszy (pragnień, tęsknot itp.) i znajduję kreatywne rozwiązania.

Jak to bywa z chęciami - znalazłam!

Nieraz postanawiałam, że będę więcej się ruszać, korzystać ze świeżego powietrza. Bywa jednak różnie i z chęciami, i z energią, i z czasem. No, bo przecież korekta, przecież gotowanie, sprzątanie, pranie, a i poleżeć z książką się chce czy na blogu poczytać.

Przyszło mi dzisiaj do głowy, że przecież do Biedronki na codzienne sprawunki mogę dziś pójść z kijami do nordic - walking, nieco okrężną drogą. Nie wymagam od siebie wielokilotemtrowych wyczynów, ale nawet kwadrans ruchu (intensywniejszego niż zwykłe chodzenie, choćby i szybkie) to więcej niż nic.

No, to, Martusiu, plecak na plecy, coby ręce mieć wolne (muszę sobie nieco większy na zakupową okoliczność sprawić ; zwykle chodzę z torbą na kółkach), kije w garść i chodu!

A po powrocie, dotleniona i rześka, przygotuję stos placków-tortili (kupne niech się schowają) na śniadanie zamiast pieczywa i na jutrzejszy obiad z farszem. Farsz będzie improwizowany z porów, które podarowała mi sąsiadka (kochana, nawet je oczyściła i obrała) i pozostałego z innego obiadu przecieru pomidorowego oraz kurczęcej piersi zakupionej specjalnie w doniosłym tym celu.

Albo nie - najpierw przygotoję wstępnie posiłek, bo mam potrzebne surowce, a potem, przed snem wyskoczę na nordic - spacerek do zacnego Biedronkowego przybytku - dokupić tego, co potrzebne :)

Do kuchni zatem - marsz! :)


Gdy się dobrze czuję - och, jak kocham codzienność.

niedziela, 19 listopada 2023

Niedziela z Fiodorem ;)

 Bujaj się, Fela, bo dzisiaj niedziela.

Albo raczej: bujaj się Marta, boś tego warta :)

Zostawiłam w pracy stale zażywane leki i nie wiem, czy nie z tego powodu czuję się trochę gorzej. Kłopoty z krążęniem powodują marznięcie w ciepłym mieszkaniu i drętwienie stóp. A przez to jestem niemrawa jak ta mucha w smole.

Odpuściłam sobie dziś korektę ; jeden dzień różnicy nie zrobi, a jestem tak zmotywowana, że już tej sprawy nie zlekceważę, nie ucieknę przed wyzwaniem. Wiem to. Mocno czuję.

Wzięłam się natomiast za obiecywaną sobie od lat lekturę "Zbrodni i kary" Dostojewskiego, którą synuś właśnie skończył omawiać w szkole. Jestem dopiero na pierwszych stronach, zdążył już mnie jednak mocno poruszyć wątek Duni, siostry głóœnego bohatera, która decyduje się na zamążpójście. O, jakim fałszem mi trąci argumentowanie matki Raskolnikowa na rzecz tego małżeństwa i tegoż narzeczonego. Na kilometr wyczuwam przekonywanie samej siebie, że "cytryny są słodkie", samooszukiwanie i rozpaczliwe pragnienie wiary w swoje deklaracje.

No, ciekawe, jak się ten motyw rozwinie.

Rzadko już sięgam po beletrystykę, bo współcześnie panuje zalew literackiej tandety, błahości, miałkości. Ileż można czytać o dzielnej bohaterce porzuconej przez niedobrego męża bez środków do życia, której nagle z nieba spada dworek po babci czy innej cioci? Albo o szlachetnych nazistach zakochujących się w więźniarkach obozów koncentracyjnych, najlepiej Żydówkach (ostatnio modny temat).

Czytane prawie rok temu "Stulecie Winnych" Ałbeny Grabowskiej zaczynało się dość obiecująco, a potem przyniosło rozczarowanie: ubogi język, zbyt prostolinijna narracja, wbrew pozorom niezbyt wiele wiadomośći o opisywanym czasie i miejscu

Nie twierdzę, że czytuję wyłącznie ambitną, poważną literaturę, ale jednak czegoś od ksiażęk wymagam i oczekuję. Na pier...y, za przeproszeniem, szkoda mi już czasu.

Dostojewski to oczywista klasyka wiem, że mnie nie zawiedzie. Choć należy do tzw. kanonu, jakoś go do tej pory pomijałam, chodziłam swoimi czytelniczymi drogami, wpadało w ręce mnóstwo innych rzeczy.

czwartek, 16 listopada 2023

Singielki dumania

Ten cały Rok Przebudzenia podzielony jest na moduły. Modułów jest 12 i każdy "przerabiamy" przez miesiąc. Był więc moduł poświęcony relacjom z rodzicami, pieniądzom, a także - bo jakżeby nie! - związkom, relacjom romantycznym.

Sporo sobie po tym module obiecywałam, bo jakoś te romantyczne historie są moją piętą Ahillesową, a raczej za takową je uważałam. Myślałam, że może uda mi się poczynić jakieś wglądy w siebie, dostrzec jakieś własne błędy, a dostrzegłam - wiecie co?

Że mnie na związku niespecjalnie zależy, nie czuję potrzeby, nie ma we mnie przekonania, że bez związku i mężczyzny u boku jestem nieszczęśliwa.

Moje osobiste doświadczenia nie były najlepsze i jestem dziś głęboko przekonana, że lepsze dobre singielstwo niż kiepski związek. A szczerze - niewiele wokół siebie widzę naprawdę godnych pozazdroszczenia.

Chociaż to nawet nie to, bo znam kobiety, które są w niezłych związkach, czują się bezpieczne i wspierane, kochają i są kochane - ale nawet i one płacą za to cenę. Czy ja na cenę jestem gotowa?

Cenię ogromnie niezależność, która mi towarzyszy. Cenię, że kiedy chcę, mogę poleniuchować, że mogę robić co mi się podoba i nie martwić się, że może komuś z tym źle, nie denerwować się, że komuś to nie w smak. Może brzmi to egoistycznie, ale takie życie to wielka wygoda. No, kto nie lubi wygody?!

Jestem indywidualistką, lubię chodzić swoimi drogami i niełatwo przyszłoby mi z tego zrezygnować. Jeśli mam być w związku, to w takim, gdzie mi to będzie wolno. Gdzie nie będzie problemem, że w tym samym momencie nie mamy ochoty na to samo.

Gdzie nikt nie będzie kpił z moich medytacji, z mojej nauki włoskiego. Gdzie nie usłyszę jak moja koleżanka: "A po co ci to? A kto cię w twoim wieku zatrudni?". Gdzie nie będę musiała wykłócać się ani szarpać o swoje.

Gdzie nie usłyszę, że wycieczka z PTTK jest za droga, po czym pan i władca kupi sobie kolejne piwo.

Gdzie będę mogła - jednym słowem - być sobą. Nie egoistką, nie księżniczką, której się wszystko należy, ale człowiekiem... który czuje się jak człowiek.

Po rozstaniu z mężem przez moje życie przewinął się jeden taki...

Znajomość uznałam za konieczne zakończyć, bo pan lubił (bardzo!) alkohol, okazał się nieuczciwy i dość podły. A jednak - paradoksalnie - pozwoliła mi poczuć, zaobserwować, czego chcę w relacji, co mi się podoba i co cieszy.

Sporo rzeczy cieszyło. Ja, niby taka niezależna, lubiłam wspólny czas, spacery, rozmowy, inteligentne żarty i przekomarzania. Ważne było dla mnie, że byliśmy na tym samym poziomie intelektualnym, czego niestety nie dało się powiedzieć o moim wcześniejszym małżeństwie.

Mój mąż był malkontentem, krytykantem, przeszkadzało mu moje nie takie spojrzenie, moje poczucie humoru, strofował mnie na przejściu dla pieszych, że podchodzę zbyt blisko pasów i zasłaniam mu widok. Z R. czułam się jak człowiek! Normalne były spacery, normalne przechodzenie przez jezdnię. Nie było znienawidzonych przeze mnie cichych dni, jakimi karał mnie mąż ; nie przynosiło mu ujmy, gdy pierwszy przychodził przeprosić, choć i ja byłam gotowa nie trzymać urazy. W małżeństwie nauczyłam się nie unosić honorem, pierwsza wyciągać rękę do zgody i co za to miałam? Odrzucenie. Przychodziłam znienacka się przytulić, gdy mąż siedział przy komputerze i słyszałam warknięcie: "Odejdź!". Siedziałam rano w kuchni sącząc herbatę, on wchodził i wychodził, jakbym była powietrzem, bez najmniejszego, zdawkowego "cześć".

O, nie, za nic w świecie drugiej takiej relacji!

Nie był mój mąż skończonym potworem, ale był to człowiek totalnie nie dla mnie i dziś nie zdecydowałabym się na ten związek. Zresztą nie zdecydowałabym się i wtedy, gdyby nie presja, jaką na mnie wywarł, i mój ówczesny totalny brak pewności siebie, życiowego doświadczenia... Gdyby nie wbite do głowy idiotyczne, kretyńskie, debilne (tak, pozwalam sobie - wolno mi na moim blogu) przekonanie, że w związku lepiej niż samotnie, że samej źle.

R. pił i kombinował. I kłamał. Na dłuższą metę nie miałabym z nim życia, ale przez ten moment, gdy byliśmy razem - czułam się jak człowiek, to była cudowna normalność. To było zwykłe ciepło, radość, wesołość, chęć do życia.

I tak się chcę czuć w potencjalnym nowym związku.

Ale żebym się do niego paliła? Niekoniecznie. I nie mam poczucia, że czegoś dotkliwie mi brak.

Jest jeszcze jeden aspekt, który od panów mnie odstrasza. Ci samotni są tak zdesperowani, że wszystkiego chcą szybko. Mam poczucie, że nie liczę się dla nich jako osoba, która coś czuje, ma jakieś przemyślenia, przeżywa jakieś sprawy, którymi chciałaby się dzielić. Nie ; panowie niemal z punktu próbują organizować mi czas, skracają dystans, nie dają czasu na spokojne rozeznanie się w nowej znajomości. O, jak mnie to zniechęca! Lubię swobodę, spokój, brak nacisków.

Mój małżonek zaangażował się bardzo szybko, tymczasem ja się dość wcześnie zorientowałam, że to nie jest to. I był dramat...

Boję się zbyt szybkiego rozwoju znajomości. Boję się krzywdy własnej i drugiego człowieka przez niepotrzebny pośpiech. Nie chcę poczucia winy, że ktoś się we mnie zakochał na zabój, a ja go odrzuciłam i unieszczęśliwiłam. Dajmy sobie czas na stopniowe angażowanie się... lub nieangażowanie.

Odnoszę wrażenie, że w dzisiejszym świecie to całkowicie niemodne.
Ale ja już naprawdę nie chcę rezygnować ze swoich potrzeb.

Ot, czwartkowo

 Wzięłam dzisiaj wolny dzień w pracy, bo zmarł ojciec mojej przyjaciółki, więc wybrałam się na pogrzeb.

Przyjaciółkami z całą odpowiedzialnością nazywam dwie osoby w moim życiu. Jedna mieszka kilka kilometrów od mojego miasteczka, choć z powodu choroby rzadko bywa poza domem, więc od dawna przyjaźnimy się w dużej mierze telefonicznie. Ale powiedzieć możemy sobie wszystko. Odwiedzałabym ją częściej, to jednak z wielu powodów jest skomplikowane. Nie chcę na blogu tych powodów ujawniać. W każdym razie kontakt jest i relacja trwa. I otwartość jest, a stopniem otwartości właśnie mierzę przyjaźń.

Druga przyjaciółka od wielu lat mieszka w Szkocji, tam postanowiła kiedyś ułożyć sobie życie. Niezbyt często się do siebie odzywamy, ale to, co budowało się latami, procentuje. Mimo rzadkich spotkań zupełnie nie czuje się tych przerw. To właśnie ona pochowała dziś ojca. Pomimo tej smutnej okazji cieszyłam się i cieszę, że mogłyśmy się zobaczyć.
Czemu tak się okrutnie marznie na tych cmentarzach? Moja choroba znowu pokazała mi, co potrafi. Tzw. objaw Raynauda sprawił, że nie czułam róży trzymanej w dłoniach - tak mi zdrętwiały z zimna, a stopy ścierpły tak, że gdy kondukt ruszył za trumną, myślałam, że się przewrócę, bo straciłam w kończynach czucie. Z wielką wdzięcznością przyjęłam propozycję odwiezienia mnie do mojego miasta (pogrzeb był niedalekiej wsi, skąð pochozi M. i gdzie kiedyś chodziłyśmy do tej samej szkoły).

Nie czuję się teraz najlepiej, ale dobrze było choć na chwilę zobaczyć M., uścisnąć jej mamę, zobaczyć dużego już siostrzeńca (którego ostatni raz widziałam jako bobasa). Jakoś tak dobrze jest czuć, że ma się więź z innymi ludźmi. Nawet jeśli kogoś żegnamy...

Szkoda, że M. przyjechała na bardzo krótko i już się raczej nie zobaczymy przed jej powrotem do Edynburga.

Teraz spędzam wieczór nad kursem korekty tekstów. Zawzięłam się, postanowiłam potraktować sprawę poważnie - i są efekty ; małymi kroczkami robota posuwa się do przodu, choć wyzwań nie brak. Bywam zmęczona, ale powiedziałam sobie: "spokojnie! to nie wyścigi. Daj sobie tyle czasu, ile potrzebujesz, ale się nie wymiguj". Codzienne pół godzinki da więcej niż wielki zryw raz na kilka tygodni.

Uczę się też co dzień lub prawie co dzień włoskiego, bo mi się umyśliło zdać egzamin państwowy i zrobić z tego jakiś użytek w przyszłości. To mi troszkę, przyznaję, idzie jak po grudzie, bo brakuje mi usystematyzowania i nauka przebiega nieco chaotycznie, ale ogarnę i to.

poniedziałek, 13 listopada 2023

Zwariuję!

 Kuku na muniu dostaję. Dlaczego? Przecież na ogół rozsądku ani dystansu mi nie brak.

Ale nie wtedy, gdy w grę wkraczają niedomogi fizyczne, obawy o zdrowie, widmo badań i zabiegów lekarskich.

Wtedy mi po prostu odbija!

Tracę słuch, z trudem porozumiewam się z innymi. Jest to niesłychanie irytujące, męczące, niekomfortowe.  Zapewne nie tylko dla mnie, ale i moich rozmówców.

Liczyłam, że samo przejdzie, bo tak się już zdarzało po przeziębieniach, a tymczasem - ani myśli, jest coraz gorzej.

A moja rozbudzona wyobraźnia podsuwa mi wizje jakichś strasznych nowotworów, powikłań neurologicznych i czort wie, czego jeszcze.

Jestem dziś dosłownie rozjechana przez stres.

Za dużo już przeszłam, za dużo widziałam. Za wiele pogrzebów było w ostatnich kilku latach.

Śmierć Mamy na raka żołądka to chyba większa trauma niż mi się wydawało.

W sierpniu zmarła siostra koleżanki - pięćdziesiąt lat, też nowotwór.

Pięć lat temu mój były mąż - cholerny nowotwór.

Tuż przed mężem koleżanka z pracy - neurologiczna choroba zabijała ją na raty i bez taryfy ulgowej, w pełnej przytomności umysłu.

Niedawno odwiedziła nas w pracy emerytka, pani K. Popłakała się opowiadając o wnuczce, która traciła słuch, co okazało się skutkiem tętniaka. Na szczęście wnuczkę uratowano.

Wyobraźnia pracuje i nie pomaga wymyślanie sobie od kretynek

Zwariuję.

Ech, gdyby tak można było tak na chwilę zwariować, stracić zmysły, poczuć calkowity tumiwisizm.

Nie robię dzisiaj w domu nic - nie mam siły. Dobrze, że obiadu przygotowanego wczoraj wystarczy i na jutro, więc nie będę czuła wyrzutów sumienia wobec syna.

sobota, 11 listopada 2023

Rok Przebudzenia i dobre zmiany.

Trochę głupio mi o tym pisać, ale czuję potrzebę.

A poza tym wstyd to kraść :)

Nie miałam rodziców-potworów, ale jak to ludzie, nie byli wolni od błędów, również wychowując swoje dzieci. Ich też wychowano tak, jak umiano, a nikt 50 czy 100 lat temu nie uczył zwykłych prostych ludzi, jak nie obarczać dzieci traumami, urazami.

Nie po to więc piszę ten post, by oskarżać.

Wymagano ode mnie sporo i egzekwowano to w najprostszy, oczywisty - zdawało się - sposób. Częściej karą niż nagrodą, krytyką niż pochwałą. Bo przecież wykonanie obowiązku jest sprawą oczywistą ; za co tu chwalić? Bo przecież zawsze i w nieskończoność można się poprawiać, doskonalić.

Moja mama - pozwalam sobie to napisać, była DDA, o czym mówiła bardzo, bardzo niewiele i czego mogłam się jedynie z tych półsłówek domyślać. Wiecej dowiedzialam się od cioci, jej siostry, z którą kontakt bardzo mi się po śmierci mamy ocieplił i ożywił. Ciocia wspomina, że mój dziadek dobrze lubił sobie "dziabnąć". Kojarzę teraz wyraźnie pewne zachowania mamy z domem, w jakim wyrosła. Domem, gdzie się ciężko pracowało w polu i gospodarstwie, gdzie żyło się w napięciu, pośpiechu i niepewności.

Ten sam styl mama generowała w domu. Nieraz oberwałam fizycznie za niewywiązanie się z poleceń, za zbyt opieszałą jej zdaniem pracę. Były krzyki, była złość.

Szlag mnie dzisiaj trafia, gdy napotykam pochwałę tego rodzaju "metod wychowawczych", gdy jakaś matka z dumą oznajmia, że jest niższa od syna o głowę, ale ręką do pyska jeszcze mu sięgnie w razie potrzeby (autentyczne słowa). Nie twierdzę, że dzieci należy wyłącznie głaskać po główce, ale jestem głęboko przekonana, że można egzekwować współpracę bez przemocy. Wiem, bo próbowałam, choć oczywiście wymaga to więcej wysiłku i cierpliwości niż przyłożenie po pysku.

Takie tradycyjne metody wychowawcze zaowocowały w mojej dorosłej postawie urazem, z którego długie lata nie zdawałam sobie sprawy. Wyrosłam na notorycznego prokrastynatora (odwlekacza), któremu praca kojarzyła się wysiłkiem, przemocą, wiecznym byciem niewystarczającą. Wycofywałam się przed trudnościami. Nie pomagało wymyślanie sobie od leni i prawienie samej sobie morałów na temat infantylności takiego zachowania. Zmuszałam się, bo mam jakieś poczucie przyzwoitości, ale przymus rodził wieczne zmęczenie. Ileż razy uskarżałam się na nie jeszcze na moim najstarszym blogu!

Doszukiwałam się przyczyn w moich chorobach, bo rzeczywiście przeszłam sporo poważnych perypetii. Starałam się być dla siebie wyrozumiała, ale miotałam się między nadmiernymi wymaganiami a pobłażliwością.

Wiecie, co mi pomogło?

Przypadkiem trafiłam na wspaniałą terapeutkę - Pati Garg. Pełna wahań zdecydowałam się przystąpić do jej Roku Przebudzenia - programu wewnętrznej przemiany dla kobiet, które podobnie jak ja zmagają się z poczuciem, ze są nie takie jak powinny, że ich życie nie wygląda tak, jak powinno, że nie żyją tak, jakby chciały. Zanim podjęłam tę decyzję, śledziłam w internecie publikacje Pati i trafiały mi one głęboko do przekonania - a niełatwo mnie przekonać byle czym.

To takie inne od moich przyzwyczajeń! Okazuje się, że nie muszę być perfekcyjna, że nie muszę się obwiniać, nie muszę się zmuszać. Motywowanie siebie nie ma nic wspólnego z samobiczowaniem. To właśnie pozwalając sobie na odpuszczenie, regenerację, odbudowujemy zapał i energię do realizowania zamiarów. Podstawą dobrego funkcjonowania jest autentyczny, głęboki kontakt z własnym wnętrzem, ciałem, emocjami, świadomość tego, co się czuje, myśli, jak to na nas wpływa.

Jestem już prawie na finiszu Roku Przebudzenia i mam odwagę powiedzieć - udział w nim to najlepsza decyzja w moim życiu!

Nie wiem, kiedy zniknęło mi notoryczne zmęczenie, napięcie, stres. Nie wiem, od jakiego czasu przestałam witać sobotni poranek gorączkowym wyliczaniem, co trzeba zrobić w domu i rozpamiętywaniem, jak mi się cholerrnie nie chce, jak dużo tego jest (wcale  nie tak dużo, to stres miał wielkie oczy!). Dziś stwierdziłam to z jakże pozytywnym zaskoczeniem.

I pomimo że odpuszczam, gdy potrzebuję, dzialam efektywniej niż kiedykolwiek!

Jestem dzisiaj z siebie niesłychanie dumna, bo choć korciło uciec przed trudnościami, chwyciłam byka za rogi i rozwiązałam sporą część końcowego testu z kursu korekty tekstów. Za ten kurs zabrałam się rok temu z hakiem, pragnąc poszerzyć swoje możliwości zawodowe. Z pewnymi działami kursu radziłam sobie bez większych trudności, ale były też prawdziwe wyzwania. Były również przeszkody, bo a to wyjechałam i nie miałam internetu, a to laptop się zepsuł, a to jeszcze milion innych usprawiedliwień dla mojego oporu przed działaniem.

Dzięki Pati nauczyłam się, jak łagodnie lecz zdecydowanie radzić sobie z oporem. Dopiero dzięki niej ; inne przekazy jakoś do mnie nie przemawiały, nie trafiały. I od niedawna doświadczam, jakie to daje poczucie mocy i jaką satysfakcję. I energię - o, tak!


Dodam jeszcze: jeśli czyta moje słowa ktoś, kto w życiu się pogubił, kto zmaga się sam ze sobą - niech się nie waha, by sięgnąć po pomoc. Niech nie słucha, że psycholodzy, terapeuci to zawracanie głowy, że samemu można sobie poradzić, zamiast "wymyślać". Próbowałam sobie radzić przez wiele lat i skutki były kiepskie. Jeden, niezakończony jeszcze, rok z Pati dał mi więcej niż cały ten czas wcześniej.

Można wiele wypracować samodzielnie, ale bez drogowskazów jest to droga po omacku, szukanie na własną rękę wydłuża cały ten proces, a lata lecą, życie płynie i szkoda czasu.

Myślę... gotować też można nauczyć się samodzielnie, ale w szkole gastronomicznej, pod okiem doświadczonych, przygotowanych do nauczania fachowców dowiem się i więcej, i szybciej. Nieprawdaż?

środa, 8 listopada 2023

 Hurra! Mam sprzęt!

Ogłosiła na Facebooku dziewczyna, że ma do sprzedania chromebooka. Obca mi nazwa, ale poczytałam i z grubsza już wiem, co to za jeden. Argumentem nr jeden była cena znacznie niższa niż za laptopy.

Aby nie dać się nabrać, poprosiłam o pomoc naszego kolegę od spraw informatycznych w pracy. Kolega, zacny człowiek, popytał, objaśnił - i tak stałam się właścicielką zgrabnego urządzenia, które od biedy można nawet nosić w damskiej większej torebce. Ma porządną ładowarkę i wszystko, co zaspokaja moje niewygórowane informatyczne potrzeby.

Z radością powracam na bloga i do przerwanego kursu korekty tekstów.

Ale na dziś wystarczy, bo domowe prace wzywają.

Wstawię tylko jesienne zdjęcie dla miłego nastroju.



"Patyczany" rowerek kupiłam w sklepie z używanymi rzeczami,
a bukiet wykonałam sama. Jak to mówią - mała rzecz, a cieszy!


sobota, 4 listopada 2023

Żle. Po prostu źle.

Nie było mnie tu bardzo dawno, bo znowu nastąpiła awaria sprzętu. Podobno - według pana z serwisu - bardziej się opłaci kupić nowy niż naprawiać. Aczkolwiek postanowiłam jeszcze zapytać w innym punkcie. No i z forsą przeważnie pod górę.

Ostatnio jednak moja latorośl regularnie wybywa mi z domu na weekendy i wtedy mam swobodny dostęp do komputera w jego pokoju. Jest więc nadzieja na moją częstszą tutaj bytność.

Aczkolwiek nie powracam dzisiaj w wielkim stylu, nie jestem uosobieniem radości i optymizmu.
Nie wiem już, doprawdy, na ile moje zmienne nastroje i spadki energii to efekt czynników chorobowych, meteorologicznych (na co stan zdrowia zwiększa podatność) - a na ile jest to efekt emocji. Jedno zapewne potęguje drugie i błędne koło rozpędza się do szaleństwa - o ile w porę temu nie zapobiegnę, czego trochę się już nauczyłam.

Nauczyłam się, a jednak pozwoliłam dziś, by sprawy wymknęły się spod kontroli.

Jestem w totalnej rozsypce.

Pogoda wstrętna, typowy listopad.

Tracę słuch, jest coraz gorzej, a nie mogę się wziąć w garść i wybrać do lekarza. Na myśl o wszelkich "eskulapach" - przepraszam! - rzygać mi się chce!

Z zębami nie lepiej.

Po śmierci Mamy wciąż jeszcze potrafi wrócić żal. Popłakałam  się dzisiaj jak bóbr przy "La mamma" - piosence Aznavoura. Nie wiem, czy mi ulżyło.

Jest mi dzisiaj bardzo źle i nie wiem, co ze sobą zrobić.

piątek, 24 marca 2023

Ubaw

 Dziwnie tak się przerzucić w zupełnie inny nastrój, ale i o moim pociesznym synu pragnę napisać.

Syn ma kuzyna-rówieśnika. Od urodzenia chłopaki wychowują się w bliskim i częstym kontakcie.

Cieszy mnie to, bo syn nie ma rodzeństwa, więc innych więzi nigdy dość.

Tenże kuzyn wstał kiedyś raptownie z wersalki w pokoju Miśka (tak go kiedyś na blogu nazywalam, więc niech nadal tak będzie), a że jest wysoki, rozbił głową klosz żyrandola.

Rodzice kuzyna obiecali kupić za to jakąś "bajerancką" lampę, choć prostestowałam, że nie trzeba, że przecież to tylko wypadek, który mógł się każdemu zdarzyć, a nowy klosz mogę sama kupić, nie taki to majątek.

Koniec końców, Misiek lampę otrzymał i wczoraj szwagier przymocował mu ją do sufitu i podłączył

Chcąc się odwdzięczyć, podałam synowi butelkę wina ze słowami: "Daj to wujkowi i podziękuj".

Mój prostolinijny syn zwrócił się do szwagra: 

WUJEK, TO DLA CIEBIE, BO MAMA DOSTAŁA WINO OD KOLEŻANKI, A NIE MOŻE PIĆ.

Aaaaaaa!!!


Wyjaśniam już, o co chodzi z winem i moim niepiciem:

Rzeczywiście wręczyła mi je koleżanka za pewną przysługę (koleżanka, żeby było zabawniej, jest sprzedawczynią w sklepie monopolowym), a ja rzeczywiście z powodu zażywania zwiększonej dawki leków nie tykam alkoholu, dopóki ich nie odstawię. Ale wujek nie musi o tym wiedzieć, co też powiedziałam synowi.

A Misiek szczerze zdziwiony: "A co ja złego powiedziałem?"

Napisałam potem do szwagierki i wyjaśniłam gafę, dodając, że gdybym tego wina nie miała, kupiłabym.

Koniec końców - miałyśmy ubaw :)

A lampa bajerancka jest, że hej! Sterowana pilotem, można zmieniać kolory jej światła oraz natężenie. Bardzo się podoba Miśkowi i jego "starej matce".


Miłość

 Nieraz pisałam, że moja relacja z Mamą do łatwych nie należała, lecz na szczęście zdążyłyśmy się jakoś dogadać i przeżyć parę lat w dobrej komitywie.

Zrozumiałam i przyjęłam fakt, że pewnych rzeczy od Niej nie dostanę, nie będzie nigdy mamą z dziecięcych marzeń, filmów, książek, opowiadań koleżanek. Zrozumiałam, że kocha mnie, nas po swojemu i najlepiej jak potrafi. Że i ja Ją kocham pomimo wszystko.

Jestem wdzięczna za dany nam czas.

Jestem i do końca chyba będę pod wrażeniem Jej ostatniego gestu.

Sprawy Mamy "monitorowała" młodsza z moich sióstr, mama ją upoważniła do kontaktowana się z lekarzami, wglądu w sprawy leczenia itd. I właśnie siostra odebrała pewnego dnia telefon z hospicjum.

Zadzwoniła hospicyjna psycholog, informując, że dzwoni na prośbę Mamy o wsparcie nas, jej dzieci w trudnej sytuacji. Podała swój numer telefonu i powiedziała, że możemy do niej dzwonić, gdy tylko będziemy potrzebować.

Mnie z wrażenia opadła przysłowiowa "kopara" i do tej pory jej nie pozbierałam.

Ostatni raz się o nas zatroszczyła. Sama potrzebowała troski, była słaba i cierpiąca...

Jaka to jest miłość! Jaka to jest wielkość!


Rok

Nigdy chyba nie oglądałam tak wspaniałych zachodów słońca jak rok temu w drodze z pracy do domu... gdy Mama umierała w hospicjum. Żywe, barwne, mocne. Wciąż je widzę oczami pamięci.

Nigdy chyba nie czułam tak mocno, że budzi się do życia przyroda, nie widziałam tak wyraźnie kwitnących mleczy... na cmentarzu. I nieba nad głową, i chmur.

Nigdy nie czułam się tak blisko z kimś, kto patrzy już gdzieś z góry, gdy uciekałam rowerem za miasto, do natury, ciszy, spokoju, miejsca na własne myśli. Czułam Jej obecność w każdym listku, chmurze, lustrze wody.

Minął rok.

Wszystko się budziło, a Ona "szła na wyższe piętro".

Się poskarżę - wolno mi! ;)

 ...A poskarżyć się mam ochotę na problemy ze zdrowiem.

Na koszmarną, nasilającą się z wiekiem meteopatię i jej objawy: nieludzkie zmęczenie i coś, co trudno nazwać bólem, ale czego nie da się zignorować. Na spadki nastroju tym wszystkim spowodowane.

Jedna z moich chorób ma podłoże neurologiczne, co nie pozostaje bez wplywu na emocjonalność. Druga niby nie neurologiczna, ale też nie ułatwia niczego. Zdarza się i ból, i słabość, i problemy z koncentracją w pracy zawodowej - za tym wszystkim idzie spadek poczucia własnej wartości.

Jestem, jak mi się wydaje, niegłupia, potrafię odnieść się do tego wszystkiego z dystansem, wytłumaczyć sobie, że nie stan zdrowia decyduje o mojej wartości i nie gadanie nieświadomych ludzi. A jednak ciężkie jest życie człowieka chorującego. Czasami bardzo ciężkie. Ileż ja się nieraz napracuję, by odzyskać równowagę.

Zatem pożalę się tu, na blogu. Tu przynajmniej mogę skasować nieżyczliwy bądź niewspierający komentarz. Bo nie ukrywam, że szukam właśnie wsparcia, a nie krytyki i nie boję się już tego zakomunikować.

Dawna Marta czytając niewspierające, pomyślałaby źle przede wszystkim o sobie.

Samotność... Cóż po ludziach?

 Chyba przeżywam etap "odpadania" ode mnie tego, co stare, co przestało służyć, rozwijać, wnosić coś ważnego w moje życie. Dotyczy to zwłaszcza moich relacji z innymi ludźmi.

Ćwierć wieku przyjaźni z X. diabli wzięli - nie mogę uwierzyć, że tak łatwo. Coś się wyczerpało, skończyło, przestało wystarczać. Nie widzę tu winnych - po prostu każda z nas ma inne potrzeby, które wreszcie ewidentnie się rozminęły.

Brakuje mi jednak kogoś, z kim mogłabym rozmawiać tak szczerze i dzielić się nie tylko tym, co miłe i piękne. Problem widzę jednak w braku równowagi: ja potrzebuję się poskarżyć czasem, a niektórzy - bo nie tylko ta osoba - narzekają prawie permanentnie. No, cóż... mają do tego prawo, ale we mnie to budzi sprzeciw, budzi dyktatora, który ma ochotę zdrowo ochrzanić za marudzenie - więc wolę się odsunąć i nie narażać nikogo na swoją frustrację czy irytację.

Sama też czuję, że niezbyt wiele mam dotychczasowym znajomym do zaoferowania, jesteśmy już w różnych miejscach, a oprócz tego odczuwam teraz intensywną potrzebę kontaktu ze swoim wnętrzem, myślami, emocjami. Często zamiast spędzenia czasu z przynudzającą wciąż o tym samym znajomą, zamiast gadania o niczym wolę zastanowić się nad tym, co mnie w danym momencie absorbuję, co czuję, jakie są moje potrzeby.

Brakuje mi osób na podobnym życiowym etapie, o podobnych doświadczeniach i zainteresowaniach.

Wierzę, że przyjdą, ale towarzyska pustka bywa trudna.

sobota, 18 marca 2023

Post scriptum odnośnie narzekania

Zarabiam niewiele więcej niż najniższa krajowa średnia.
Sama wychowuję syna pozbawionego świadczeń po zmarłym ojcu, bo ojciec nie mógł pracować z powodu swojego wyjątkowo pechowego inwalidztwa.
Dzięki pomocy ś.p. Mamy doczekałam się własnego mieszkania, ale bulę z tego powodu co miesiąc ponad siedem stów kredytu.
Mama nie żyje, więc mi nie pomaga, a i za jej życia miałam ambicję nie oczekiwać od niej wspierania dorosłej córki, więc na bieżąco radziłam i radzę sobie sama.

I wiecie co? Zamiast kwękać dumna jestem z siebie, że daję sobie radę.
Ubieram się w szmateksach i ostatnim moim łupem są buty za 5 zł. Wszystkie koleżanki w pracy zachwycone byly moim ubraniowym zestawem w piątek, bo buty rewelacyjnie komponowały się ze szmateksową zieloną szmizjerką.
Bywam w kinie, zdarza mi się wypić w mieście kawę z koleżanką, chodzę z synem na basen, choć nieczęsto (bo synowi się nie chce już chodzić z mamusią, ma prawie 18 lat).
Jem bez ekscesów, ale i bez przesadnego oszczędzania. Dziś na obiad kasza gryczana z warzywami, a na jutro pewnie jakieś danie z mięsem.
Wystarcza mi na rachunki, opał na zimę, pozwoliłam sobie na kurs korekty tekstów.
Nie wyjeżdżam co roku na wakacje, ale nie ubolewam, bo wiem, że to tylko kwestia wyboru i rezygnacji z czegoś innego.
Mój pogląd jest niepopularny, ale poparty doświadczeniem: nie mam powodów do narzekania, choć oczywiście chętnie przyjmę więcej powodów do zadowolenia :)

A zamiast pomstować na rząd i niskie dochody wolę porozmawiać, co widziałam dzisiaj na spacerze i jakie myśli przyszły mi do głowy, gdy gapiłam się na przepływającą rzekę. To o wiele ciekawsze.

Żeby nie było... swego czasu miałam wręcz obsesję braku pieniędzy, żyłam w strachu, że zabraknie, ale życie pozwoliło mi się przekonać, że jest inaczej. Za co jestem ogromnie wdzięczna, amen ;)

Społeczeństwo marudne czy ja naiwna?

 Może jestem tchórzem, strusiem, co chowa głowę w piasek, ale unikam jak ognia tego jakże polskiego stylu rozmów: że ceny, że rząd, że dlaczego nie można żyć "godnie" w Polsce, a za granicą można.

Nie wiem, nie byłam za granicą, ale z tego, co obiło mi się o uszy, z tego, co gdzie niegdzie przeczytałam, tam też niekoniecznie życie jest słodkie. Jednak nie wypowiem się z przekonaniem, bo nie posiadam wystarczającej wiedzy ani doświadczenia.

Postrzeganie życia jako godne wyłącznie przez pryzmat pieniędzy, zasobów materialnych także budzi mój sprzeciw, bo godność kojarzy mi się raczej z postawą życiową. wyborem i aspektem osobowości. Można żyć godnie dysponując bardzo skromnymi zasobami. Godność to dla mnie szacunek do siebie, własny kodeks etyczny i wierność sobie.

Żyję skromnie ale godnie.

Co zaś do narzekania, zawsze wolę zauważać, to co mam, za co mogę być wdzięczna i z czego się cieszyć, niż tracić energię na zżymanie się, że sąsiad ma więcej, szukanie winnych i snucie teorii spiskowych. O, jak nudzą mnie te "Polaków rozmowy", które nie wnoszą niczego poza nie zawsze rzetelną krytyką wszystkiego, co tylko się da.

Tak, wiem, nie jest idealnie, ale dlaczego za dysputy polityczne biorą się dyletanci, którzy ledwo liznęli jakichkolwiek wiadomości na ten temat? Którzy mają wiedzę ograniczoną, wybiórczą i tendencyjną, opartą nie na własnych wnioskach z obserwacji, na rzetelnie pogłębianej i poszerzanej wiedzy, ale na fragmentarycznych, bezkrytycznie powielanych wypowiedziach innych.

Z wyżej wymienionych powodów stronię od politykowania. Mam prawo interesować się czym chcę a polityka i wieści ze świata to nie mój krąg zainteresowań. Próbowałam "ambitnie" orientować się, co w świecie słychać, ale zdecydowałam, że nie potrzebuję się przytłaczać tym mnóstwem bodźców, duchowo się zatruwać. Skoro wolno nie lubić np. matematyki - dlaczego mam zmuszać się do tzw. bycia na bieżąco?

Mało obywatelska jest moja postawa, ale wolę zwracać uwagę na to, co mnie karmi, wzbogaca duchowo, buduje pozytywne emocje. Wolę posłuchać za miastem, jak trawa rośnie, niż śledzić w telewizji grozę i katastrofy, wojnę i klęski żywiołowe. Wolę przynieść sąsiadce ciężkie zakupy ze sklepu niż biadolić nad losem Ukrainy, której nie jestem w stanie pomóc. Z całym współczuciem - ale świata nie zbawię. Natomiast mogę na własnym podwórku pielęgnować pokój, pogodę ducha i nie przekazywać swojemu potomstwu duchowej trucizny, od której zaczyna się całe zło.


P.S. Nie było mnie tu dawno z powodu awarii laptopa. 

piątek, 13 stycznia 2023

Przedpołudniowe nadawanie z łóżka.

Piątek trzynastego. Żartuję, że mnie się nie ima, bo przebyta choroba pozwoliła mi chyba odpokutować grzechy całego życia.

Jak mało trzeba człowiekowi do szczęścia przekonuje się każdy, kto po kilku dniach bólu żołądka odważył się wypić kawę na czczo - I NIC GO NIE BOLI!!!

Boże, jak cudownie!

U Zenzy poczytuję o kotach i myślę, jakby to fajnie było mieć takiego mruczącego przyjaciela. Na długie zimowe wieczory na moich kolanach i do asystowania latem, gdy wieszam prawnie na podwórku. Niestety, czasy się zmieniają, a wraz z nimi warunki dla zwierzaków.

Stwierdziłam, że dziś zwierzak to rodzaj luksusu. To nie tak jak dawniej, gdy kot eksplorował okolicę, wracał do domu nad ranem z naderwanym uchem i dostawał mleka od krowy oraz resztki z obiadu, a niedobory diety uzupełniał polnymi myszami. Dzisiejsze koty raczej nie piją mleka krowiego, a włóczenie się po okolicy najczęściej przypłacają życiem pod kołami samochodów.

Kastrowane i sterylizowane koty podobno się nie włóczą, ale też mają ponoć większe wymagania żywieniowe. No i jakoś mi ich szkoda, że takie... bez kociego ducha dzikości i wolności.

W moim mieszkaniu utrzymanie kota wewnątrz jest mało realne. Mieszkam na parterze, otwieram latem okna i drzwi, zresztą żal mi kotów które żyją jak w więzieniu, choć pewnie akceptują swój los, nie znając innego. Po zaginięciu ostatniego kota zdecydowałam, że rezygnuję z tej fanaberii. Psa natomiast nie chcę, bo zbyt wiele czasu spędzam poza domem, zwierzak nie byłby szczęśliwy całymi dniami sam.

Pogłaszczę sobie Sonię, uroczą suczkę sąsiadów :)


Ach, i byłabym zapomniała... Leszczyna już kwitnie! Widziałam w poniedziałek.

czwartek, 12 stycznia 2023

***

 Wciąż jestem chora Kataru praktycznie już nie mam, kaszlę niewiele, ale boli mnie żołądek i boję się jeść.

Dobrze się jednak stało, że jeszcze w tym tygodniu zostałam w domu i nie chodzę do pracy.

Dużo śpię, niewiele robię, ale dumna jestem z siebie, że zdobyłam się na ugotowanie zupy z zielonego groszku (z mrożonki).

Zatrzymałam się i dobrze mi z tym. Wypoczywam bez wyrzutów sumienia. Jest mi dobrze, ciepło i wygodnie. Żołądek jakby się uspokoił

Wybeczałam się dzisiaj z całego serca, bo przyszły myśli o Mamie. Zastanowiło mnie, czy ten ból brzucha i wyrzucenie żalu nie wiążą się jakoś ze sobą. Czy to tylko zbieg okoliczności, że już nie boli (co z niedowierzaniem rejestruję)?

Bardzo trudno pisać o Niej bez banałów.

Tyle niezadanych pytań, nieodbytych rozmów. Tyle wspomnień: piosenek, które lubiła, drobiazgów, którymi lubiła się otaczać. Jej radość z padającego deszczu po długiej suszy (Zobacz! Pada! Taki gruby deszcz!), z uszytych własnoręcznie pokrowców na krzesła do kuchni (Zobacz jak pojaśniało od tych krzeseł!) ; jej poranne powitanie z nami, dziećmi i zapraszanie na "placuszki-racuszki.

Kochała kwiaty i ogródek, uplotła kilka makramowych kwietników, które może do dziś są jeszcze gdzieś u mojej siostry. Trochę szyła na maszynie, której nie wolno mi było nawet dotykać :) Pamiętam, jak w czasach PRL-u przedłużała nam nogawmi za krótkich spodni ściągaczami ze starych rajstop.

Miałam dwie Mamy - jedną surową, wręcz sztywną, nerwową, a drugą - oddaną swoim dzieciom, spontaniczną i radosną.

środa, 11 stycznia 2023

***

 Weno, jesteś? :) Gdzieżeś Ty?

Pozaglądałam z rana to tu, to tam, na różne blogi. Powtórzę się jak stara ględząca ciotka: nie ma już takich blogów jak kilkanaście lat temu, choć kilka jeszcze się ostało. Bezinteresownych takich. A i na tych bezinteresownych jakoś tak spokojnie, mało kto czyta, mało kto komentuje. A komentarze to kiedyś - ho, ho! To było równoległe życie bloga.

Niebywale mnie śmieszy i nieco irytuje, gdy z zapałem pieje samozwańcza minimalistka... jaką sobie kupiła fantastyczną poduszkę z łuską gryki w środku, a przy okazji wyrzuciła pięć starych. To ma być minimalizm? Ja się z takiego minimalizmu stanowczo wypisuję.

Śmieszy mnie, gdy promująca ekologię autorka zachwala rewelacyjny termos na pikniki. I tak dalej, i tak dalej...

Śmieszy mnie gdy blogowiczka do niedawna nieodklejająca się od komputera nagle doznaje cudownego nawrócenia i pisze książkę, jak się od mediów odkleić. Wszystko na sprzedaż!

Może jestem niesprawiedliwa, z czegoś ludzie chcą i muszą żyć, a w końcu kto komu broni wykorzystywać swój potencjał, doświadczenia i pomysłowość. Do mnie to jednak nie przemawia, żeby z każdego, za przeproszeniem, pierdnięcia robić towar.

Swoją drogą dziś każdy może wydać książkę, byle kasę miał na to przedsięwzięcie, a czy idzie to w parze z jakością? Ojjjj...!


Z rzeczy codziennych - dochodzę do siebie po grypie. Zaiste jestem pełna podziwu dla tak godnego przeciwnika! Nigdy w życiu nie byłam tak chora i osłabiona. Jeszcze teraz nie do końca wróciłam do siebie, chociaż w poniedziałek wzięłam się w garść i poszłam do pracy. Zostałam jednak odesłana z powrotem, gdy koleżanki usłyszały mój kaszel. Nie chciało mi się wykłócać o swoje, więc machnęłam ręką i wróciłam do domu, gdzie jeszcze do końca bieżącego tygodnia zamierzam delektować się cudownym "nicniemusieniem". Trochę jednak żałuję, że się bardziej nie uparłam przy swoim, bo kaszel po infekcjach zawsze trzyma mnie bardzo długo, a urlopu szkoda. Kilka jednak sytuacji przekonało mnie, że wciąż jestem osłabiona i dobrze mi zrobi jeszcze chwila odpoczynku.


Czas wolny umilam sobie oczywiście czytaniem.

Łyknęłam trzy tomy "Stulecia Winnych" Ałbeny Grabowskiej. Rzadko czytam do końca, gdy książka mnie nie interesuje, ale tym razem stało się inaczej i sama nie wiem,dlaczego, bo czytadełko raczej słabe, napisane ubogim językiem i zbyt prostolinijnie. Do pewnego momentu jednak czytało się dość przyjemnie (póki całkiem nie znudziło). Ot, przeczytałam, bo przeczytałam. Film, co się rzadko zdarza, dużo lepszy niż literacka podstawa.

Następna była "Jak płynie wódeczka na wsi i w miasteczkach" Krzysztofa Daukszewicza.

O! to to ja rozumiem! Jest pomysł, jest polot, jest dowcip. Jest smak! Kwiczałam z uciechy, jak zabawnych sytuacji dostarcza samo życie.

Teraz zaczynam Simony Kossak "Serce i pazur. Opowieści o uczuciach zwierząt".

Simona fascynuje mnie nie tylko jako przyrodnik, znawca natury, ale i kobieta żyjąca odważnie, po swojemu. Ta lektura na pewno nie będzie czasem straconym.

wtorek, 3 stycznia 2023

***

 Obijam się, bo po pierwsze, nie ma dzisiaj wody w naszym domu, a po drugie strasznie jestem słaba po chorobie.

Choroba jeszcze zresztą trwa, ale zaczyna mnie wreszcie interesować cokolwiek poza leżeniem i tym, co wdzięcznie określam jako zdychanie.

Nigdy w życiu nie czułam się tak fatalnie. Wciąż brakuje mi sił, przejdę dwa kroki po domu i opieram się o futrynę albo gdzieś siadam, bo niemal omdlewam. Dobrze jednak, że czuję już jakąś chęć do życia, ogarnięcia się na miarę sił i możliwości, jakaś przyjemność ze słońca zaglądającego w okno itp.

Po Nowym Roku niektórzy czynią podsumowania, bilanse, przemyślenia. Post jednej z blogowiczek skłonił mnie do zastanowienia się nad moim minionym rokiem.

Niczego spektakularnego w tym roku nie dokonałam, nie przeżyłam żadnej szalonej przygody ani specjalnych sukcesów, Radością było dla mnie, że jestem w stanie wybrać się na kilkunastokilometrową wycieczkę rowerową po pagórkowatej okolicy, że częściej ruszałam się z domu, nieco więcej obcowałam z naturą.

Cóż... Jedni marzą o zagranicznych wojażach a inni dziękują Bogu, że są w stanie na własnych nogach wyjść na spacer.

Cały rok jednak zdominowała śmierć Mamy. Teraz gdy zbliża się rok, odkąd dowiedzieliśmy się o Jej chorobie, powraca do mnie żal i bunt.

W żartach zabraniałam Jej umierać przed setką. Ktoś gdzieś miał to w nosie.



A gdybym miała podsumować ten mój rok jednym zdaniem - był to rok bardzo "do wewnątrz". To tam się działo najwięcej i najważniejsze..