Zmęczona jestem, nabiegałam się dziś trochę w domu, ale potrzebuję utrwalić ważne i dobre emocje. Oraz myśli.
Coś w tym jest, że przyciągamy takich ludzi, jacy sami jesteśmy - niedosłownie może, ale zdecydowanie coś w tym jest.
Zbierałam wokół siebie osoby z różnymi trudnościami, mające w życiu pod górkę, wrażliwe. Czy coś się pod tym względem zmieniło z biegiem lat?
Nadal ciągnie mnie do ludzi wrażliwych, mających coś więcej do powiedzenia niż jakie promocje są w Biedronce albo co zmalowała ta sąsiadka spod jedynki. Zaczęłam jednak czuć i zauważać, że niektóre osoby... ściągają mnie w dół, kontakt z nimi nie rozwija. Mają do zaoferowania głównie skargi i wspomniany niedawno defetyzm.
Okrutnie to może brzmi, ale odczuwam to od pewnego czasu bardzo wyraźnie - w miarę jak sama nabieram wiary w siebie i pewności siebie. W miarę przybywania doświadczeń potwierdzających, że sporo w życiu naprawdę da się zrobić, zmienić. Nie z takimi wyzwaniami jak moje mierzą się ludzie!
...Mam przyjaciółkę - a może miałam? A może to była tylko iluzja przyjaźni?
Nie, nie iluzja. Była szczerość, była bliskość. Było poczucie, że jest ok. Długo ta relacja mi wystarczała i była satysfakcjonująca.
Od pewnego czasu jednak mam silne poczucie, że jest to coś, co nie wzrasta razem ze mną. Trzyma mnie w miejscu, w którym ja już nie chcę być.
Przyjaciółka jest w sytuacji niezmiernie trudnej: choroba, brak wsparcia najbliższych, podstawowe bytowe kłopoty. Nie chcę i nie powinnam opisywać, z czym się zmaga, ale jest to niczym z książek o przedwojennej biedzie. Tak, dziś też żyją ludzie, którym nie ma kto przynieść wody ze studni i którzy nie mają czym ogrzać zimą mieszkania.
Zauważam jednak w tym sporo tego, co fachowa literatura nazywa wyuczoną bezradnością. Zauważam wybory i decyzje, które nie prowadzą do zmian na lepsze. Delikatnie próbowałam to koleżance przekazać, ale nie spotkałam się z pozytywną reakcją. Nie znam się na tych sprawach, ale uważam, że zawsze można zwrócić się z pytaniem o radę do osób kompetentnych, szukać rozwiązań i wyjść.
Nie jestem od dawania rad, unikałam tego. Jednak sytuacja zaczęła nabrzmiewać. Koleżanka jest - wiadomo - coraz starsza, coraz mniej zdrowa i sprawna, a za to coraz bardziej znerwicowana, ma wszystkiego dość i ja się jej nie dziwię, bo jej codzienność to istny dom wariatów, z którego powinna uciekać w przysłowiowych podskokach. To wszystko zaczęło odbijać się na mnie, byłam bombardowana żalami, skargami złościami. Zaczęła wyczerpywać się moja cierpliwość. Raz nie wytrzymałam i palnęłam, że chce mi się rzygać od wciąż tych samych skarg. W efekcie nie odzywałyśmy się do siebie przez dłuższy czas i to nie ja byłam stroną głuchą na telefony i sms-y.
Po jakimś czasie lody puściły, dogadałyśmy się i ustaliłyśmy, że jeśli moja granica zostanie naruszona, grzecznie o tym poinformuję i nie obrażając się na siebie przerywamy rozmowę - wrócimy w lepszym momencie.
Pilnowałam się, by nie ponosiły mnie impulsywne reakcje - do czasu.
Wczoraj czy przedwczoraj przyjaciółka wyczuła przez telefon, że jestem zmęczona rozmową, więc się przyznałam, że mam dosyć, że ileż można wciąż tego samego słuchać. Wcześniej z rezygnacją stwierdziłam: "nie wiem, jak ci pomóc, chociaż chciałabym", na co X. odparła mocno rozemocjonowanym głosem, że wcale nie chce, bym jej pomagała.
No, jasne, mam być zbiornikiem na pomyje! bo tak właśnie się czułam i to już nie pierwszy raz.
X. zakończyła rozmowę. A ja? Mnie się nie chce wcale zabiegać o kontakt.
Nie jestem urażona, nie jestem obrażona - jestem zmęczona i czuję, że nic już więcej ta relacja mi nie da.
Późna, zważywszy na mój wiek, lekcja dorosłości. Trzeba czasem zostawić i ludzi, i sprawy, by pójść dalej.
Mam nielekką, ale jednak satysfakcję, że mnie na to stać.
Czułam jeszcze wczoraj żal i złość, ale dziś...
Dziś złożyła mi zapowiedzianą wizytę niejaka Hania (imię zmieniam) ze swoim "chłopakiem" (jeśli chodzi o wiek, to już stanowczo nie chłopak, ale bardzo nie lubię określenia "partner" ; partnera mogę mieć na korcie tenisowym albo w biznesie). Przemiło spędziliśmy czas na interesujących rozmowach, dzieleniu się swoim życiem, swoimi myślami. Hania i jej przyjaciel mają sporo trudności, ale dzielnie sobie z nimi radzą, działają, nie poddają się. Ich zmagania z brakiem pracy (zamknęli własną działalność, bo nie przynosiła dochodów), jeszcze paroma innymi kłopotami nie były jedynym tematem pogawędki, gadaliśmy o wszystkim. Poczęstowałam towarzystwo rosołem, oni przynieśli marchewkowe placki.
Było fajnie! Tak normalnie, tak po ludzku. Tak bardzo jestem "nakarmiona" tym spotkaniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz