Nigdy nie lubiłam rozmów o chorobach, ale i mnie dopadła rzeczywistość, kiedy chorowanie staje się częścią, a poniekąd nawet stylem życia, kiedy chorobie podporządkowuję się swoją codzienność. Temat staje się nieunikniony.
Choruję już kilkanaście lat na zespół Sjogrena - żadna to tajemnica. Jakby mało było innego przewlekłego, trwającego od urodzenia schorzenia, co do którego oszczędzę już sobie i Czytelnikom szczegółów. Dość, że katarek to nie był, o mały włos nie rozstałam się z życiem jako osiemnastolatka (na kursie korekty tekstów uczą, by unikać cyfrowego zapisu liczebników w tekstach literackich :) ) i życie zawdzięczam współczesnej medycznej technologii.
Przez wiele lat nie przyjmowałam swojego stanu zdrowia do wiadomości, grałam dziarską i przebojową, chociaż i wtedy, już za młodych lat nauczyciele w szkole i w studium zwracali uwagę na moje częste zmęczenie, ziewanie, senność - a przesiedziałam całą edukację w pierwszej ławce, w dużej mierze z własnej woli.
A teraz, z wiekiem jest coraz trudniej.
ZS spowodował kłopoty z krążeniem. Marznę w te zimowe miesiące w pracy siedząc kilka godzin za biurkiem. Spowalniają mi funkcje życiowe - mawiam z przekąsem, lecz nie do końca jest to przenośnia. Staję się zmęczona, przygnębiona, nieszczęśliwa. Dziś po powrocie do domu miałam wszystkiego serdecznie dosyć. Zmusiłam się do rozwiązania rozdziału egzaminacyjnego testu z korekty, z ulgą stwierdziłam, że z obiadu jeszcze na jutro zostało sporo rosołu, więc mogę machnąć ręką na gotowanie. Leżę pod kocem i tylko dla przyzwoitości za chwilę "ogarnę" trochę dom.
Ogromnie marzę, by rzucić w diabły etat, podjąć jakąś pracę, którą mogłabym wykonywać z domu - ot choćby na laptopie, pod kocykiem, w ciepełku, wyciągnięta na kanapie, gdy ścierpną mi nogi. Marzę by móc decydować o czasie, w którym pracuję - na przykład położyć się w samo południe na pół godziny, gdy woła o to mój organizm, a popracować czasem bladym świtem, gdy się akurat wybudzę, co nieraz mi się zdarza.
Mam powyżej uszu pracy na etacie i trzyma mnie w niej wyłącznie rozsądek. Teoretycznie nie jest to ciężkie, wyczerpujące zajęcie, a jednak odczuwam silne zmęczenie. Mam dosyć ukrywania swoich kiepskich stanów, zmęczenia, rozdrażnienia i zniecierpliwienia przed współpracownikami. Tego udawania, tego trzymania fasonu. Chciałabym mieć pracę, która pozwoli mi być sobą, zaśpiewać przy robocie, czasem przekląć, gdy coś nie wychodzi, pogadać do siebie. To ostatnie to już niemal fanaberia, ale byłabym szczęśliwa mając taką możliwość i taki komfort psychiczny.
Towarzyskie potrzeby stanowczo wolę realizować prywatnie, a pracować wolałabym solo. Z ludźmi w pracy, pomimo, że z większością żyję w zgodzie, nie jest mi po drodze.
A może o rencie czas pomyśleć?
Tyle że gdy słucham, z czym zmagają się znajomi renciści, jak wyglądają komisje orzekające o inwalidztwie - odechciewa się na dzień dobry.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz