wtorek, 11 sierpnia 2020

Dwa lata

Jutro miną dwa lata.
Było tak samo upalnie i niemożliwie wprost jasno. Blask słońca zalewal oczy, gdy wyszłam ze szpitala w objęcia tego żaru, w zgiełk ulicy, która nie miała pojęcia, co się własnie stało.
Ja sama nie wiem,czy pojmowałam. I tak, i nie.
To normalne, że ludzie odchodzą, umieranie jest takie zwyczajne, takie ludzkie - ale czemu tak często bolesne, okrutne i niesprawiedliwe?
Dwa lata temu umierał mój rozwiedziony już wówczas mąż. Byłam przy tym, widziałam, kadr po kadrze przechowuję wspomnienia.

Trzy lata temu mój syn, na własne, uszanowane przeze mnie życzenie mieszkający z ojcem, wybrał jednak mnie. Przybiegł po jakiejś awanturze (okazało się, że ojciec już wtedy był chorry, cierpiący i nie radził sobie z tym) i nie chciał słyszeć o powrocie do taty. Uregulowałam sprawę opieki oraz alimentów i żylismy sobie spokojnie razem. Od czasu do czasu proponowałam odwiedziny u taty - przecież nie zamierzałam pozbawiać własnego dziecka więzi z tym, którego kochał. Młody jednak uparcie odmawiał, bo mój Młody jest niesłychanym uparciuchem (kurczę, jak tatuś!).
Toteż nie widziałam Byłego przez kilka dobrych miesięcy, dochodziły mnie tylko słuchy, że pogarsza się jego zdrowie, że jest coraz poważniej. Ze dwa razy mignął mi na ulicy podpierający się laską, potem balkonikiem - facet raptem dwa lata ode mnie starszy. Niewesołe wieści o pobytach w szpitalach przekazywała szwagierka, jego bratowa..
Wreszcie syn nonszalancko, jak to nastolatki miewają w zwyczaju, oznajmił, że moglibyśmy odwiedzić "ojca" w szpitalu. Podchwyciłam pomysł, uważałam, że należy wspierać ich kontakty, mimo że sama miałam do mojego byłego małżonka wiele zastrzeżeń. Wiedziałam, że bardzo boli go brak syna, wiedziałam, że dla dziecka ważny jest kontakt z obojgiem rodziców. Wiedziałam, że leżącego się nie kopie, a mój niegdyś mąż to już kupka nieszczęścia, dla którego zostało mi  tylko współczucie.
Współczucie i wstrząs - tego doznałam po przekroczeniu progu szpitalnej sali. To był cień dawnego człowieka. To były dzikie, półprzytomne oczy... To był niemal całkowity brak kontaktu.
Po tej wizycie, wieczorem dowiedziałam się, że nie pamiętał odwiedzin syna. Wpadłam na pomysł, żeby na drugi dzień zostawić mu na znak naszej bytności maskotkę - misia, którego nasz syn dostał jako noworodek od mężowej bratanicy. Z tym misiem poszliśmy w odwiedziny nazajutrz.
Trafiłam na moment, gdy nikogo z rodziny nie było przy mężowym łóżku. Nachyliłam się i spytałam, czy mu czegoś trzeba. Wyszeptał prośbę o wodę. Pomogłam mu się napić, poprawiłam kołdrę na jego prośbę.
Tyle i tylko tyle było słów między nami.
Co on wtedy czuł? Co myślał? Czy mi wybaczył wszystkie żale, czy zabrał je ze sobą?
Czy w ogóle czuł cokolwiek oprócz bólu? Czy w ogóle myślał? Czy się bał, czy tylko czekał końca cierpień?
Nie wiem, już się nie dowiem.
Mnie pozostało tylko współczucie.
Z misiem szwagierka zrobiła mu ostatnie zdjęcie dla syna. Mam je do dziś.
Misiek stoi teraz na półce z moimi książkami, tylko dżinsowy kaszkiet gdzieś mu się zawieruszył.
Dwa dni później szwagierka napisała mi, że mąż odchodzi. Pisała, że wybierają się do niego ona, jej mąż (byłego brat) z matką i że mogą wziąć mnie i syna, co ja na to. Było dla mnie oczywiste, że syn ma prawo pożegnać rodzica, a ja, drugi rodzic powinnam mu towarzyszyć.
Był taki upał i tyle życia za oknami szpitala... A on leżał i tak był daleko. Potrzymałam go ostatni raz za rękę...
Potem wyszłam na chwilę za tzw. potrzebą. Gdy wróciłam, ujrzałam rodzinę klęczącą wokół łóżka (a normalnie przy łóżku wolno było przebywać tylko jednej osobie).
Teściowa włożyła gromnicę w dłoń swojego syna.

I za chwilę było po wszystkim. Cicho, spokojnie, nie wiadomo kiedy i jak. Syn dłuższy czas potem stwierdził, że spodziewał się "czegoś bardziej spektakularnego".

Jutro miną dwa lata od tamtej niedzieli. Tak samo nie do wytrzymania upalnej, niemożliwie słonecznej jak dzisiejszy wtorek.
 

4 komentarze:

  1. Dwa lata, dużo, mało...Czas płynie. Wszyscy stąd odejdziemy, ja uważam to za dość optymistyczne. I nieuniknione. I dobrze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na pewno jest to niełatwe, ale wierzę, że ktoś mądrzejszy wiedział, jak to wszystko urządzić.

      Ostatnio mam rzut choroby, czuję się zmęczona, przygnębiona, obolała i wiesz, są chwile, gdy zazdroszczę Byłemu, że ma już święty spokój.

      Usuń
    2. Ano tak, rozumiem... Ja siedzę teraz z zapaleniem zatok i też czuję się kiepsko. Ale i tak wiem, ze wszystko trzeba przejść aż do końca ;) I tyle. Albo aż. Bo tylko koniec jest pewny, koniec, który jak mniemam, wcale końcem nie jest ;)

      Usuń
    3. Ja nic nie mniemam, ale mam nadzieję. Również na to, żę wszystko jest tak, jak powinno, nawet jeśli ja tego nie ogarniam.

      Usuń