wtorek, 14 maja 2019

Milka i Wibo

Poobiedniej kawce czynię zadość.
Pogoda za oknem bez zmian, ale wczoraj doładowane w towarzystwie Sąsiadki wewnętrzne zasoby energii niosą mnie jeszcze dziś. Jest mi dobrze i spokojnie. Obok mnie mruczą i wibrują koty, a zza drzwi oddzielających salon od pokoju syna dobiegają wesołe dźwięki. To kuzyn przyszedł w odwiedziny.
Uraczyłam towarzystwo racuchami na obiad. Jak lubię taką domową atmosferę, jak mile wspominam niegdysiejszy dom pełen życia i ludzi, i naszych mruczących czworonogów.
Gdy byłam dzieckiem, nie wolno mi było mieć kota ; nie znosiła ich Mama, miała wręcz jakiś uraz do tych zwierząt. Dopiero w małżeństwie mogłam zrealizować swoje marzenie o mruczącym przyjacielu. Przewinęło się ich przez nasz dom kilka. Potem musiałam zostawić dawne życie i rozstać się z niezapomnianą Dunią. Obiecywałam sobie znaleźć jej dom, ale nie zdążyłam, uprzedził mnie Były i nie mam pojęcia, jak rozwiązał tę kwestię. Obawiam się, że po prostu wywiózł zwierzaki gdzieś za miasto i puścił samopas - częsta praktyka. Do dziś czuję wyrzuty sumienia na to wspomnienie.
Gdy syn zgodnie ze swoją wolą zamieszkał u ojca, ten sprawił mu drogiego kota z hodowli - maine coona. Nie wiem, na ile czysta jest jego rasa, ale nie jest to kot jak zwykłe dachowce. Jest duży, przypomina rysia ze swoimi pędzelkami futra na czubkach uszu, ma puszysty, długi ogon. Podobno maine coony są ufne i przyjazne, ale o naszej kotce trudno to powiedzieć. Swoje przywiązanie okazuje bardzo powściągliwie, nieczęsto przychodzi na pieszczoty. Syn, w chwili przybycia kotki jeszcze bardzo dziecinny, nazwał ją Milunią i tak już zostało.
Gdy mąż zaczął wyjeżdżać do szpitali, Mila (Milka, Milunia) spędzała całe dnie w pustym domu. Teściowa z litości przychodziła ją nakarmić, aż wreszcie zapytała, czy nie zaopiekowałabym się zwierzęciem. Zgodziłam się, bo przecież to ukochany kot Misia. Mąż zmarł, a Milunia jest z nami do dziś.
Drugiego kota znaleźliśmy jesienią na ulicy. Wypatrzył go Misiek, mój syn. Podniósł maleństwo z ruchliwej szosy. Wzięliśmy go do domu z zamiarem oddania w dobre ręce, jednak dobre ręce jakoś się nie znalazły. Za to kotek podbił nasze serca. Gdy go nieśliśmy do domu, drżał z chłodu i strachu. Syn skwitował: "Mame (tak się do mnie żartobliwie zwraca, co uwielbiam), on wibruje".
Do głupawek nie trzeba mnie namawiać, więc z miejsca nadałam kotu adekwatne imię - Wibratorek. Ponieważ jednak nie wszyscy akceptują moje durnowate poczucie humoru i kojarzą imię bynajmniej nie z mruczeniem, powstał ocenzurowany wariant: Wibo tudzież Wibek lub Wibowit.
Niestety, Wibratorek jest kobietą. Jeśli były co do tego jakiekolwiek wątpliwości, nie sposób ich mieć dzisiaj patrząc na jego zaokrąglający się brzuszek. Za długo zwlekałam z wizytą u weterynarza. Będą maluchy! Rozdam je za darmo w hali targowej tak jak zrobiłam to już kiedyś z dziećmi Duni, ale trzeba na przyszłość poważnie pomyśleć o antykoncepcji.

9 komentarzy:

  1. Mój syn uwielbia koty, bo jak to mówi one są kosmiczne :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Kotkę dla jej własnego dobra i waszego spokoju najlepiej wysterylizować. Będzie spokojniejsza, nie będą się schodziły kocurki pod dom, a i nie ma zachodu z antykoncepcją kocią ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, to byłoby dobrym rozwiązaniem, ale odłożyłam to na później z powodów finasowych.

      Usuń
  3. Wszystko fajne, ale rozdasz za darmo w hali targowej? Bez zastanawiania się komu i po co? Tak zrobił twój mąż z Dunią, sama piszesz. Pozbył się odpowiedzialności. Nie fajne. Kotka jest pod twoja opieką, kociaki też. Sorry, że tak ostro. Ale mnie ruszyło. To ty zaniedbałaś sterylizację. Twoja odpowiedzialność. Znajdź im DOBRE domy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, cóż... pisząc bloga czy na form trzeba liczyć się z krytyką. Nie twierdzę, że wybrałam idealne rozwiązanie, ale uważam je za mniejsze zło niż np. powszechnie praktykowane topienie kociąt. Świata nie zbawię i nie jestem w stanie przewidzieć, który dom na pewno okaże się dobry, ale dam szansę. Oczy też mam i nie oddam zwierzaka komuś, kto nie wzbudza cienia zaufania.
      Sterylizacji nie zaniedbałam. Zrezygnowałam, bo to sporo kosztuje.

      Usuń
  4. P.S. Miałam nadzieję, że upilnuję kotkę i przetrzymam w domu, ewentualnie zaaplikuję jakiś zastrzyk, ale objawy "woli bożej" okazały się wcale nie tak ewidentne.

    OdpowiedzUsuń
  5. Wiesz, że nie mogę mieć w domu żadnego zwierzęcia ze względu na syna alergika. Za to na działce mamy ich pod dostatkiem, nawet dziś na działkowym blogu umieściłam zdjęcia rudego Harry'ego, który niedawno się przybłąkał i niedużego szaraczka, nie wiadomo skąd. Podejrzewam, że ludzie wyrzucają niechciane koty do lasu, a one trafiają na nasze ogródki działkowe.

    OdpowiedzUsuń
  6. Tak, ludzie lubią pozbywać się w ten sposób kłopotu. Mojej przyjaciółce, znanej we wsi miłośniczce zwierząd co roku ktoś podrzuca kocięta.

    OdpowiedzUsuń