piątek, 19 kwietnia 2019

Pokrętna logika czyli grunt to wyjść na swoje

7 Wiatrów swoim komentarzem pod postem o porozwodowych związkach przypomniała mi zdarzenie z własnego życia. Drobny, ale dość charakterystyczny epizod.
Mam koleżankę. Ta koleżanka ma dziś porozwodowego partnera, ale zanim to się stało, on podkochiwał się w niej kilka lat. Ona jednak nie podzielała jego uczuć, darzyła go tylko koleżeńską sympatią. Wobec tego on spróbował szczęścia jeszcze z inną kobietą, ale szybko okazało się to pomyłką wynikłą chyba z jego desperacji, a jej - wyrachowania. Kolega nieźle zarabia, a ona samotnie wychowywała niedomagające dziecko... On niejednokrotnie dawał wyraz swojej nieakceptacji samotności, nie znosił jej dobrze, wiem, że przez pewien czas nawet topił zgryzoty w alkoholu. Na szczęście opamiętał się.
Po rozstaniu z "wyrachowaną" zajął się swoimi sprawami, pracą... Dopiero po kilku miesiącach, gdy gościłam koleżankę (tę, która nas poznała i w której się kochał) u siebie, przypadkiem nawiązałyśmy rozmowę z nim na Facebooku. Od słowa do słowa umówiliśmy się małą imprezkę w moim mieszkaniu. Były drinki z coca-colą, upieczone przeze mnie ciasto fasolowe (pyyycha!). Było wesoło i przyjaźnie. Każde z nas mocno poczuło, jak ważna jest przyjaźń i wspólne cieszenie się życiem, jakie to pomocne, gdy nie wszystko układa się tak, jakbyśmy sobie życzyli, gdy toczą się kłody pod nogi. Postanowiliśmy częściej się spotykać, umówiliśmy się na pierwszą miejską imprezę w nadchodzącym nowym sezonie.
Tymczasem koleżance trafiła się okazja pracy zagranicą. Skorzystała z szansy, wyjechała. Koledze zostałam tylko ja. I wtedy zaczął swoje "podchody", które szybko podchodami być przestały, a zmieniły się w konkretne komunikaty. Zbyt konkretne...
Nie będę tu streszczać, bo nadal się przyjaźnimy (ostatecznie nie jest to zły człowiek, a ponieważ jest dziś z moją koleżanką, widuję go często), ale poczułam się osaczona i atakowana. Zaczęły się nagabywania o treści seksualnej. Choć nie jestem przesadnie skromna ani nieśmiała, było to dla mnie mocno niekomfortowe. Zaskoczona byłam widząc zupełnie innego człowieka niż znałam dotychczas. Bo dotychczas był to kulturalny, bardzo uprzejmy i grzeczny pan.
Brakowało mi pewności siebie, by szybko i stanowczo to ukrócić, ale w końcu kolega widząc moje reakcje sam się zreflektował.
No, ale ja przecież nie o tym chciałam opowiedzieć... Do rzeczy!
Pan swego czasu przedstawił mi nader frapującą teorię.
Otóż proponując mi związek, spotkania, zaznaczył że jest wierzący i nie może ponownie związać się z kobietą. Nie może ze mną zamieszkać, gdyż podobno radził się księdza, z którego wypowiedzi wynikało, że małżeństwstwa i związki po rozwodacych sa grzechem, natomiast dopuszcza się spotkania, odwiedziny spędzanie czasu razem. Dziwnym trafem, zacny księżulo nie uściślił, jaki charakter mogą mieć owe spotkania. Wygodnie przecież przemilczeć i zostawić pole do interpretacji. A interpretacji kolega dokonał sprytnej... i równie wygodnej. Otóż spotkania dopuszczały seks. Skoro nie dzieje się to w pozamałżeńskim ZWIĄZKU - toż to nie grzech!
Nie wiem, doprawdy, jak to nazwać. Idiotyzm? Kretynizm? Robienie z ludzi debili, bo przecież nie liczenie na ich naiwność? A może jednak niektórzy są aż tak naiwni i bezmyślni? Tylko czy na pewno z ich "ilorazem" wszystko w porządku?
Poraża mnie rozmiar tej obłudy.
A kolega - cóż... Bardzo szybko wyszło szydło z worka. Liczył na zaspokojenie swoich męskich zachcianek. Jakoś tam się mu podobałam, widziałam to w czasie koleżeńskich spotkań, zwrócił na mnie uwagę. Przyciągnęłam go radością życia, której wtedy mi nie brakowało. Nie byłam jednak dla niego nikim wyjątkowym ani szczególnie ważnym - miałam okazję to porównać obserwując jego relację z naszą wspólną koleżanką. Dla niej zawsze miał czas, nigdy nie był zbyt zmęczony czy chory, aby odebrać od niej telefon, ewidentnie go do niej ciągneło. Dopiął w końcu swego, są razem. Mnie przeprosił za swoje co najmniej niesmaczne zachowanie (daruję sobie opisy, ale nawet znajomi mężczyźni zareagowali dezaprobatą, gdy im to przytoczyłam.
Może trochę za bardzo się rozgadałam, folgując swojemu zamiłowaniu do gawędzenia. Cały ten post mogłabym zamknąć w kilku zdaniach.
Mianowicie jestem pełna "podziwu", jak dowolnie można sobie naginać rzeczywistość do teorii i teorię do faktów. Jak okrężną drogą, owijając w bawełnę bogobojności i przestrzegania przykazań, można jednak wyjść na swoje
Ech, jak już miałabym grzeszyć, to uczciwie.

6 komentarzy:

  1. Obłuda wśród wierzących jest to dla mnie temat rzeka. Nie wchodze jednak do niej, bom sama niewierząca i - co się bedę wypowiadać w materii mnie zupełnie nieinteresującej i nieznanej... ;)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, to nie masz dylematów. Grunt to przemyślany i dojrzały wybór.
      Ja przez pewien czas miałam rozterki, bo syna wychowywałam według życzenia męża, jego rodziny i większości po prostu. Nie przeszkadzało mi to, nie widzialam zadnego problemu w towarzyszeniu im w nabożeństwa i obrzędach. Potem jednak zostałam sama i motywacja do systematycznych praktyk mocno mi osłabła. Walczyłam jeszcze ze sobą ze względu na moje dziecko, ale dziecko już coraz starsze i mądrzejsze, zaczyna wiele zauważać. Wytłumaczyłam mu, jak to widzę: zobowiązałam się, by poznał religię taty, stał się członkiem jego kościoła, ale gdy będzie duży, niech wybiera sam. Grunt, żeby był dobrym, prawym człowiekiem.
      A obłuda co niektórych katolików - cóż... temat-rzeka.

      Usuń
    2. Wybacz błędy w pisowni. Nie zauważyłam, a nie mam możliwości edytowania komentarzy.
      Dopiszę jeszcze kilka słów do wcześniejszej wypowiedzi: nie nazwę się niewierzącą, choć nie opowiadam się za jedyną i jedynie słuszną religią, blisko mi do agnostyków z moim przekonaniem, że jestem jedynie marnym człowiekiem, który wie, że nic nie wie. Jest mi jednak wszystko jedno, czy nazwiemy Bogiem cały ten rządzący światem mechanizm, czy też może uznamy za dzieło przypadku, albo np. Allaha. Na jedno wychodzi. A ja dla uporządkowania sobie świata, uczynienia go sensownym, używam Jego imienia. Tak, wierzę, że wszystko, co mnie spotyka ma sens, po coś jest, coś mi daje.

      Usuń
  2. Religia została stworzona po to, żeby manipulować ludźmi. Co innego duchowość. Nie ma czegoś takiego jak rozwód i życie w grzechu bo człowiek utrzymuje kontakty seksualne z kimś innym. Nie ma.
    Wiązanie się z jakimkolwiek człowiekiem nie daje pewności, ze to jest ktoś na całe życie. Popełniamy ciągle błędy, więc wybór męża czy żony może też okazać się "nietrafiony" - ja wiem, potem w ramach życiowej kary trzeba trwać bez względu na wszystko...albo na dzieci.
    Nie, nie trzeba.
    Nikt nie ma nam prawa mówić co mamy robić, a już bankowo nie kościół.

    Jestem katoliczką...chociaż ostatnimi czasy uważam że tylko z nazwy, bo mój światopogląd ulega zmianie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja niespecjalnie czuję się katoliczką. Jestem Martą. Wierzę po swojemu i mam nadzieję, że mądry Pan Bóg mi to wybaczy.

    OdpowiedzUsuń
  4. A co do wierności małżeńskiej, jak najbardziej uważam, że jest to słuszne i chwalebne zobowiązanie. Ale właśnie - zobowiązanie. Na siłę się nie uda, choć oczywiście są związki pełne pretensji, obcości pod jednym dachem, które trwają aż do śmierci jednego z partnerów. Tylko czy to aby na pewno o taki związek chodzi? Mam koleżankę, która zdecydowała się na rozwód dopiero po pobiciu przez męża. Wcześniej wiele lat powtarzała, że ona sobie sama udzieliła rozwodu - emocjonalnego. Fizycznie przy mężu trzymały ją jego pieniądze i mieszkanie - co tu dużo mówić. Ona nie pracowała (pracę podobno straciła przez niego). Bez żenady opowiadała, jak kupiła sobie nowe buty, za pieniądze, które "podebrała gnojowi". O... jeżu!

    OdpowiedzUsuń