Przyszłam do domu po pracy. Napaliłam w piecu, odgrzałam kupne pierogi, bo czasami z lenistwa, braku czasu lub dla wygody kupuję na obiad "gotowce". Zjadłam...
I przeokrutnie zachciało mi się zdrzemnąć. Poszłam za tym pragnieniem, a po półgodzince, choć zaczęłam się krzątać, wcale nie czułam się wypoczęta. To diabelskie zmęczenie! Skąd, u licha?!
Zdecydowalam się odpuścić, co można i po prostu odpocząć. Zajęłam się blogiem - i dopiero to naprawdę mnie zrelaksowało. Za chwilkę wyskoczę do Biedronki, okrężną drogą, w rytmie slow jogging. Warto się dotlenić i zadbać o jaką taką fizyczną sprawność ; a nuż to mnie dzisiaj rozrusza.
Basia obszernie i frapująco skomentowała mój post o odchodzeniu Mamy. Pisząc o swoim rodzeństwie, skłoniła mnie do zastanowienia się nad relacją z moimi siostrami i bratem.
Jest między nami dość poprawnie. Spotykamy się z własnej nieprzymuszonej woli, nigdy nie miałam cienia wątpliwości, że mogę liczyć na ich pomoc, sama też nie wyobrażam sobie zostawić siostrę czy brata samych w kłopocie. Mimo to rozdźwięki istnieją, czuję je.
W dzieciństwie nieraz braliśmy się za czuby, rozkwasiłam kiedyś bratu nos, a on mnie poczęstował pięknym prawym sierpowym. W siostrę rozzłoszczona rzuciłam kiedyś garnuszkiem, a ona nie pozostała dłużna... Było to dla nas naturalne, że można się na siebie wściec, a zaraz za chwilę się pogodzić, szybko zapominaliśmy o tych spięciach.
W dorosłym życiu takie zachowania już nie uchodziły, zresztą gdy zamieszkaliśmy osobno, te konflikty naturalnie się wyelimimowały.
Wraca jednak do mnie poczucie inności wśród naszej czwórki. Zawsze byłam na uboczu, chodziłam swoimi drogami, miałam swój osobny świat...
To poczucie wróciło do mnie, od kiedy zaczęłam większą uwagę zwracać na swoje uczucia, potrzeby - na swoją wewnętrzną prawdę.
Zauważyłam, że spotkania z rodzeństwem, chociaż chętnie w nich uczestniczę, nudzą mnie i męczą po jakimś czasie. Nauczyłam już siebie i ich, że w pewnym momencie po prostu uprzejmie się z nimi żegnam i wracam do domu. Zrezygnowałam latem ze wspólnego całonocnego wyjazdu na działkę siostry, bo stwierdziłam, że nie dla mnie gadanie o niczym i do znudzenia przewidywalne imprezowe "klimaty" podlane alkoholem.
To drobiazgi. W czasie umierania Mamy jednak musiałam tłumić niekiedy żal i złość.
Do informacji lekarskiej i dokumentacji upoważniła Mama najmłodszą siostrę. Ta przekazywała nam na bieżąco wiadomości o Mamie. Z powodu panującej wówczas pandemii widywaliśmy Mamę znacznie rzadziej niż ona, na nią też spadło najwięcej obowiazków: a to coś Mamie dowieźć, a to wziąć bieliznę do prania, coś dostarczyć. Czułam się przez to nieco winna, odsunięta.. Chciałam pomóc w miarę możliwości, nie być tylko biernym świadkiem.
Siostra rozważała zabranie Mamy do domu, ale obawiała się, że to okaże się zbyt trudne. Ona i szwagier do pracy, dzieci do szkoły... Do domu trzeba byłoby sprowadzić jakaś opiekunkę, pielęgniarkę - zupełnie obcą osobę.
Pamiętam, poszperałam wtedy w internecie i znalazłam stronę domowego hospicjum w naszym mieście. Zaproponowałam siostrze taką możliwość... Siostra zareagowała złością. Odpowiedziała (dokładnie już tego nie zacytuję, ale zachowuję sens wypowiedzi), że jak mi się tak podoba, mogę sama wszystkim się zająć. Odebrała moją dobrą wolę jak chęć rywalizacji?
Druga sytuacja: siostra kurczowo chwytała się każdej nadziei. Tak się złożyło, że ma sporo znajomości i ktoś jej polecił jakiegoś "innowacyjnego" onkologa z Warszawy. Podobno doktor miał znakomite rezultaty w swojej pracy. Siostra telefonowała, umawiała, rozmawiała - a mnie chciało się krzyczeć, że jest naiwna, że dla jej widzimisię Mamę tylko umęczą w tej Warszawie, wyciągną pieniądze, a nie pomogą. A Mama umrze tam samotnie i nawet się z nami nie pożegna. Najostrożniej, jak umiałam, próbowałam przekazać swoje obawy i znowu spotkałam się ze złością siostry. Kazał mi szukać lepszych rozwiązań, skoro jestem taka mądra, stwierdziła, że ona robi, co może, a ja ją "dobijam"... Znowu mur niezrozumienia. Nie był to czas na głupie swary, więc się po prostu przestałam odzywać. Mamie tylko wyznałam swoje rozterki, gdy raz do mnie zatelefonowała. "Wiesz - powiedziałam - kiedy Mała (tak ją czasami nazywam) tak szukała ratunku dla ciebie, chciało mi się krzyczeć, żeby nie była taka naiwna, a teraz sama myślę, że może jednak trzeba jeszcze próbować i szukać". "Już nie trzeba i twojej siostrze powiedziałam to samo" usłyszałam w słuchawce.
Nie wiem, czy to dobrze o mnie świadczy (a może też wykazałam egoizm?), ale na chwilę poczułam rodzaj ulgi.
Siostra doniosła potem, że kolejny lekarz też nie widział już dla Mamy ratunku i doradził opiekę paliatywną. Siostra zawiadomiła, że Mama chyba z ulgą przyjęła wiadomość o umieszczeniu jej w miejscowym hospicjum - w pobliżu swoich najbliższych.
A teraz z siostrą o Mamie po prostu się nie rozmawia. Czasem, gdzieś między wierszami... Nie zabiegam o to, mam od wygadywania się przyjaciółkę, blog i drugą siostrę, która z charakteru jest bardziej otwarta.
My, rodzeństwo i ja jesteśmy trochę samotnikami. Pewne emocje wolimy przeżywać w pojedynkę. Przed pierwszym Świętem Zmarłych bez Mamy, zapytałam siostry, czy chce, bym razem z nią wybrała się na grób. Odmówiła.
I ja też najchętniej chodzę tam sama.
I Mama najchętniej sama odwiedzała swojego nieżyjącego męża.
Tak już mamy.
I tak po prostu, akceptuj się z tym.
OdpowiedzUsuń