Minął rok od kiedy moja choroba mocno dała o sobie znać. Równiutko w mikołajki sądziłam, że złapałam zatrucie pokarmowe ; do dziś nie mogę bez mdłości patrzeć na pseudosteki z Biedronki, takie jak do hamburgerów. Dawniej wiedziałam, że to nic nadzwyczajnego, ale smakowały mi. Potem sądziłam, że to jakaś infekcja, może nieświadomie przechodzę zarażenie covidem? Leżałam jak zmięta ścierka i dwa dni jadłam jednego banana, by zupełnie nie opaść z sił. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się coś podobnego.
Koniec końców jakoś się pozbierałam, choć na zwolnieniach lekarskich spędziłam prawie cały czas między grudniowymi świętami. Wylądowałam nawet na SOR, bo czułam niepokojące bóle głowy, dziwnie podobne do tych sprzed trzydziestu lat, które zaprowadziły mnie wtedy na oddział neurochirurgii. Trudno te bóle pomylić z innymi. Na SOR-ze jednak uspokojono mnie, że z tamtymi sprawami wszystko w porządku.
A jednak przeczucie mnie nie zawiodło. Nikomu tylko nie przyszło do głowy sprawdzić, co dzieje się w moim brzuchu. Tam tykała bomba zegarowa. Nie chce mi się zagłębiać w szczegóły mojej choroby, ale głowa i jama brzuszna są tu powiązane. Żyję dzięki wewnętrznej, że tak powiem, protezie i ta właśnie proteza uległa awarii. To jednak okazało się dopiero, gdy po trzydziestu latach, półprzytomna znowu trafiłam na neurochirurgię.
W marcu znowu poczułam się źle. Siostra zwięźle zrelacjonowała: "Najpierw rzygałaś, potem gadałaś od rzeczy, a potem zupełnie urwał się z tobą kontakt".
Tak, z tego marcowego dnia pamiętam jedynie fragmenty. Do południa leżałam słaba i wymiotująca. Jeszcze zdążyłam przez portal gadu-gadu (dziś już niemal zabytkowy) zamienić kilka słów ze znajomym, który mnie przekonywał, żebym udała się do lekarza. "Niech tylko syn wróci ze szkoły, to zadzwonię na pogotowie" - obiecywałam sobie i jemu. I dalej moja pamięć jest już fragmentaryczna. Brat wiózł mnie na pogotowie. Nie pamiętam rozmowy z lekarzami, ale gadałam ponoć zupełnie składnie i powiedziałam im, że stawię się w szpitalu nazajutrz, bo jestem nieprzygotowana, nie mam piżamy ani przyborów toaletowych. Wróciłam ponoć do domu, a moje siostry, gdy się dowiedziały, kazały bratu natychmiast odwieźć mnie z powrotem do szpitala. Ze szpitala, bodajże tego samego wieczoru pokierowano mnie do miasta wojewódzkiego na neurochirurgię. Jestem nieskończenie wdzięczna samej sobie, że przechowuję w teczce dokumentację swojego stanu zdrowia, co oszczędziło zapewne długiego szukania przyczyn dolegliwości, i że pamiętałam o niej nawet w tym kiepskim momencie.
Mgliście sobie przypominam rozmowę po tomografii komputerowej czy rezonansie w wojewódzkim szpitalu. Lekarz informował, że potrzebna będzie operacja (nie byle jaka), a ja, całe życie bojąca się głupiego dentysty, bólu, narkozy, słuchałam z poczuciem bycia przypartą do muru, z - nomen omen - świadomością, że nie ma ucieczki ani odwrotu. Brutalnie: albo operacja, albo śmierć, chociaż tego nikt mi dosłownie nie powiedział. Chyba (chyyyyba) pamiętam, jak przekazywałam wiadomość siostrze, ale głównie wiem to z jej relacji już w czasie powrotu ze szpitala.
Wiem od siostry, że bredziłam, pytałam o naszych nieżyjących rodziców, pytałam syna, jak sobie radzi zmarły kilka lat temu jego ojciec beze mnie. Siostry do pewnego momentu nawet nieźle się bawiły tym moim wygadywaniem bzdur, aż w końcu A. stwierdziła, że już nie wie, czy się śmiać, czy płakać.
Obie siostry prosiły lekarza o przyspieszenie operacji, z którą podobno czekano, bo był weekend, a wtedy operuje się jedynie pilne przypadki. Podobno takowym nie byłam, moje życie może i było zagrożone, ale nie bezpośrednio. W końcu jeden z lekarzy, będący właśnie na dyżurze, powiedział: "To ja ją wezmę". Tego dnia akurat oddział nie miał "pilnych" pacjentów.
Potem już było z dnia na dzień lepiej. Pielęgniarki pokazywały mnie sobie jak osobliwe zjawisko - taka nastąpiła we mnie zmiana. Oprzytomniałam, rozmawiałam, dosyć szybko zaczęłam chodzić, choć oczywiście nie był żwawy chód. Po kilku dniach wróciłam do domu z poczuciem bezmiernej ulgi.
Oprócz bezmiernej ulgi pozostało poczucie kruchości życia i jego tymczasowości. Ale również coś, co sformułowałam humorystycznie: śmierć jest do... przeżycia! Nie tęskno mi do niej i nie przestała budzić we mnie lęku, jednak jest we mnie wspomnienie niesłychanego spokoju, gdy tak leżałam bez świadomości. Nie, nie było to złe uczucie. Czasami nawet tęsknię za nim, gdy mi źle.
A teraz, gdy tak piszę, zaobserwowałam coś intrygującego. Właśnie miałam wspomnieć, że niepokoją mnie dzisiaj zawroty głowy i budzą złe skojarzenia. O dziwo, gdy kończę swój post - zawrotów nie stwierdzam! Potrzebowałam odprężenia po wieczornej krzątaninie czy co?
Wydałam kategoryczną wojnę zagraconej przestrzeni w moim domu. Wojuję małymi krokami, ale codziennie. Dziś dawka była nieco większa i może stąd te zawroty?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz