Nie chce się ode mnie odczepić jesienna melancholia.
Refleksji o ludziach z oddziału mam ciąg dalszy, bo sfrustrowana samotnością napisałam wczoraj do miłej, ciepłej, choć bardzo skromnej koleżanki, która jeszcze tam przebywa. Zapytałam o X., której nie widziałam odwiedzając jakiś czas temu oddział (potrzebowałam dokumentu od lekarza). Odpowiedź mnie zaskoczyła: "X. była agresywna, więc trafiła na oddział dzienny".
Ta serdeczna dla mnie, lubiąca robótki ręczne X.? Owszem, mały zgrzycik między nami nastąpił na samym początku, ale otwartość pozwoliła na wyjaśnienie sobie nieporozumienia i wszystko było między nami w porządku.
Bardzo skomplikowane są te oddziałowe relacje. Myślę, że wszędzie, również w tzw. życiu, a nie tylko w tym jakże specyficznym miejscu. Zderzamy się z tym, co nieprzekraczalne, osobne, indywidualne. Konfrontujemy swoje wrażenia i wyobrażenia z rzeczywistością, która nijak nie chce się nagiąć do naszych pragnień.
Sam ze swoimi zmaganiami jest ten mój ostatnio "wałkowany" kolega, sama jest X... i sama jestem ja z moimi intencjami i pragnieniami. Stara egzystencjalna prawda o samotności człowieka mocno tu wybrzmiewa.
Czy nie mówiłam, że oddział to jak laboratorium i życie... w koncentracie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz