poniedziałek, 10 marca 2025

Tryb zamrożenia alias bezruchu, alias zamarcia.

Pisałam nieraz o swoich poszukiwaniach, drążeniach, zainteresowaniach. Pisałam o Pati Garg i Sylwii Kocoń.

Sylwia naprowadziła mnie na trop i źródło większości, jeśli nie wszystkich moich kłopotów.

Nie wiem, czy miałam więcej traum w życiu niż inni (niekoniecznie przecież) czy też po prostu miałam w sobie dużą wrażliwość. Zresztą według Sylwii i podobnych ekspertów traumę mogą powodować nawet z pozoru mało znaczące, ale np. powtarzające się sytuacje.

Człowiek o straumatyzowanym systemie nerwowym czuje się zagrożony nawet wtedy, gdy faktyczne zagrożenie nie istnieje. Nauczył się być nieustannie czujny, a za tym idzie spęcie, nerwowość, brak zrelaksowania.
Zagrożony organizm ma swoje strategie obronne: walka, ucieczka lub tzw. zamrożenie, zamarcie w bezruchu. Te strategie mogą stać się życiową postawą, utrwalić się. Możemy utknąć w trybie przetrwania, gdzie wszędzie widzimy zagrożenie i reagujemy obronnie.

Najbardziej zainteresowało mnie zamrożenie, wydało mi się najbardziej "moje". Czytałam i słuchałam u Sylwii, że emocjonalnie zamrożony, zastygnięty w bezruchu człowiek to ten wiecznie zmęczony, prokrastynator itd. Wypisz, wymaluj - Marta z "Grubego Zeszytu".

Idąc tym tropem, czytałam, jak się "rozmrażać". Broń Boże bata nad własną głową - to przynosi skutek odwrotny do zamierzonego. Trzeba uszanować i zrozumieć swój brak energii, jego przyczyny i mechanizm. Działać trzeba małymi krokami i dużo uwagi poświęcać regeneracji, uzdrawianiu układu nerwowego. Istnieją różne proste techniki kojące nasze nerwy - oddychanie, medytacja. Nie do przecenienia jest ruch oraz kontakt z naturą, która zbawiennie na nas wpływa.
Już wiem chyba, dlaczego wciąż jestem tak głodna tej ostatniej - to nie tylko sentyment z dzieciństwa, sentyment osoby wychowanej wśród lasów i łąk.

Praca  działanie są potrzebne, a nieraz konieczne, ale nie należy oczekiwać od siebie oszałamiających rezultatów już, natychmiast. Trzeba uszanować swoje niedomagania i pracować małymi krokami. Nie rzucać się od razu na wielkie wyzwania, ale raczej wyznaczać sobie małe cele.
Próbowałam tak pracować i rezultaty okazywały się zaskakująco dobre. Wciąż jeszcze tylko mam tendencje do osiadania na laurach i całkowitego odpuszczania. Wierzę jednak, że małymi krokami, powoli i świadomie uda mi się zmienić schemat i nawyki.

Sylwia przyniosła mi ulgę: mój sposób funkcjonowania to nie lenistwo, jest uzasadniony, co oczywiście nie znaczy, by mu bezwolnie ulegać. Trzeba raczej współpracować.

Trzeba uwierzyć, że jeżeli pójdę na kilkuminutowy spacer zamiast katować się, że tak bardzo nie chce mi się czegoś robić, odzyskam energię i - wcześniej czy później - chęć do działania.
No, cóż... zamierzam to przetestować, choć pewnie nie obejdzie się bez oporów w mojej głowie.


Myślidła... pedagogiczne.

Dużo różnych myśli i myślideł - luźno powiązanych, a może i bez związku - pałęta się po głowie w bezsenną noc.

O wychowywaniu dzieci na przykład...
Wiem, nie wolno oceniać innych surowo, nie znając wszystkich realiów. A jednak odnoszę nieodparte wrażenie, że na większość problemów ze swoim potomstwem rodzice zapracowują sobie sami.

Znam dwie podobne do siebie historie, o których niewiele opowiem, ze względu na prywatność osób. W obu przypadkach zauważam powtarzające się wątki: rodzice nieumiejący się dogadać, mało uwagi poświęcający dzieciom, bo ich energia "idzie" na co innego. Nie wiem, jak w tym drugim przypadku, ale w jednym z nich - dom pełen krzyków, agresji, chaosu. Rodzice potrafiący się niemal za łby wziąć w kłótni o popsute sanki dziecka i to, kto miał je naprawić, zamiast konstruktywnie rozwiązać problem (w końcu sama to biedne dziecko wzięłam na sanki mojego syna). W drugim domu rodzice unikający odpowiedzialności, nieszukający tak naprawdę rozwiązania kłopotów z zaburzeniami psychicznymi dziecka... Miałam tego nie rozwijać, więc pas!

W obu przypadkach - dzieci krytykowane, poszturchiwane (nie tyle dosłownie, co werbalnie), pozostawione samym sobie poszukały akceptacji poza domem, tam gdzie było o nią najłatwiej. W szemranym środowisku, gdzie nie stroni się od alkoholu i środków zmieniających świadomość.

Rodzice obu nastolatków zareagowali dopiero gdy sprawa nabrzmiała. Może nie zawalczyli wystarczająco o dzieci, a może było to już zbyt trudne, bo ludzie zbliżający się do pełnoletności nie są już tak łatwi do prowadzenia. Można powiedzieć: zmarnowane dzieci.

Jedna matka odcięła się od syna, który stosował wobec niej przemoc i pasożytował, sam nie garnąc się do żadnej pracy. Druga trzyma w domu taką wegetującą z dnia na dzień roślinkę (nieźle toksyczną).

Szlag mnie trafia, gdy inni pouczają tę pierwszą, że nie powinna ustępować synowi, wpuszczać go do domu... No, dobrze, ale gdzie byli ci rodzice przez tyle lat dzieciństwa syna? Dlaczego nie zauważyli i nie zareagowali na pierwsze sygnały?

Brałam kiedyś udział w zjeździe pewnej fundacji, na którym nie brakowało dzieci niepełnosprawnych, z upośledzeniem umysłowym. Ile serca mieli dla nich rodzice, ile zaangażowania i ile odwagi, by patrząc prawdzie w oczy sięgać po wsparcie.
A tu? Bo co ludzie powiedzą, gdy się wyda, bo dziecko im wstyd przyniesie.
Do cholery, kochasz swoje dziecko czy raczej swoje kruche i niepewne ego?

Mam obawy, że może nie jestem dostatecznie sprawiedliwa. Mam skrupuły, by oceniać i staram się tego unikać. Widzę jednak to, co widzę i odnoszę wrażenie, że tu chodzi o coś więcej niż zwykłego pecha.

Sama supermatką nie jestem, popełniałam i popełniam błędy. Nie powiedziałabym jak znajoma: "Jestem dobrą mamą", na pewno jestem jednak najlepszą matką, jaką być potrafię.

Jestem też pewna jednego: dziecko musi czuć się ważne dla rodziców, zauważane i kochane. Dziecko musi czuć, że rodzicowi na nim zależy i choćby cały świat się od niego odwrócił - rodzic będzie po jego stronie (nie, to nie znaczy, by wszystko pochwalać, aprobować i chronić przed wszystkimi konsekwencjami).

Dziękuję każdego dnia, że udało mi się wychować wystarczająco dobrego i rozsądnego człowieka. Tak bardzo się bałam, gdy słyszałam powyższe opowieści...
Dziękuję, że nie próbowałam udowodnić całemu światu, że sama sobie z tym zadaniem poradzę i nie wahałam się szukać oraz przyjmować wsparcia mądrych ludzi. Dziękuję, że potrafiłam odróżnić tych mądrych od mniej pomocnych.
Dziękuję też niewątpliwie korzystnym zbiegom okoliczności, że dziecko moje jest sprawne, zdrowe, a jeśli czasem kłopotliwe - to w normie jak większość z nas. Było mi dzięki temu z pewnością znacznie łatwiej.

Opowieści niemiłej treści

Przeczytałam kiedyś u internetowej koleżanki, że opowiadamy sobie historie.
O, tak, w każdym chyba momencie życia, zwłaszcza trudnym. Dlatego są one tak trudne.

W sobotę utopiłam telefon w ubikacji. Biegałam po domu, po ogródku, z entuzjazmem i energią zajmowałam się różnymi pracami w piękny, pełen słońca dzień. No i z działki wpadłam do domu na siusiu. Czynności tej zwykle nie towarzyszy nadmiar myślenia, więc zupełnie nie pomyślałam o "komórce" w tylnej kieszeni. Gorzej! Nie zauważyłam, że wpadła do muszli WC, więc przeleżała tam chyba z godzinę, zanim się zorientowałam, że nie mam aparatu w zasięgu wzroku i ręki.

Po jakimś czasie, odtwarzając w pamięci bieg wydarzeń odnalazłam aparat, ale oczywiście do niczego już się nie nadający. Nie pomogło długie leżakowanie w ryżu, który miał wyciągnąć wilgoć. Byłam wściekła i rozżalona, ale pomyślalam: "Trudno. Przełoży się kartę do któregoś z dwóch nieużywanych telefonów leżących odłogiem w pudełku".
Okazał się to nie takie proste. Złaziłam wczoraj pół miasta w poszukiwaniu tzw. szufladki, bo maleńka karta nie pasowała do starszego modelu. Tu wyprzedane, tu jeszcze nie zamówione, tam w ogóle już nie sprzedają "szufladek". No, po prostu szlag trafia!

Wróciłam do domu zmęczona łażeniem, sfrustrowana i zła. Swoje zrobiła też chyba nadchodząca zmiana pogody, zrywający się wiatr. Nie miałam siły ani ochoty na nic! Nie zrobiłam obiadu na dziś, nie pomyłam naczyń - padłam jak zabita w okolicach dziewiątej wieczorem. Za to przebudziłam się w okolicach trzeciej nad ranem i grasuję.

By nie był to czas stracony, pozmywałam gary w zlewie. Wypiłam kawę. Teraz piszę i myślę, co zrobić na obiad, by się nie narobić. Sprawdzi się pewnie błogosławiony w takich kryzysowych chwilach kuskus, jakieś kiełbaski i ogórki kiszone. Całkiem przyzwoita wyżerka, ale moja opowieść w głowie rusza pełną parą: "Ty leniu, ty nieudaczniku, ty roztargniona ofermo! Ty bałaganiaro makabryczna i chodząca sklerozo!".

Oj! Właśnie takim gadaniem, wewnętrznym monologiem potrafię "koncertowo" zepsuć sobie nastrój. Nie prace, nie pogoda, nie usterki zdrowotne, ale - mój osobisty wewnętrzny krytyk psuje mi najwięcej krwi. Emocje! Mam wrażenie, że nie ma drugiej tak podatnej na ich działanie osoby.

Na litość boską! Inne babki prowadzą dom, wychowują dzieci, w pracy stają na wysokości zadania i nie łażą tak wiecznie czymś wykończone.
Czy wiecie już, jak pięknie potrafię rozkręcić spiralę niechęci do samej siebie i jak pogłębiam swojego doła, zamiast się z niego powoli wydobyć?


Całe szczęście, że już to widzę i rzeczywiście nieco potrafię odmienić znany scenariusz.
Na razie jestem jeszcze zmęczona i senna. O czwartej rano nie opłaca się już zasypiać, bo nie pozbieram się do pracy za dwie godziny. Idę jednak do cieplutkiego łóżka - z książką.

niedziela, 9 marca 2025

Interesujące i przyjemne rzeczy

Nie mogę się zdecydować na pisanie. Dzień się kończy i spać się już chce. Ale tak dawno mnie tu nie było.
Wspomniałam ostatnio o przyjemnych i interesujących rzeczach, które mnie spotkały.
Było to za sprawą tzw. Pustelni. Pustelnia jest to zlokalizowana w wojewódzkim mieście Przestrzeń Ustawicznych Stanów Tętniących Energią, Lekkością, Naturą i Afirmacją - nazwa stanowi akronim.
Dzieją się w tej Pustelni rozmaite, przeciekawe rzeczy, bo i warsztaty, i spotkania, i koncerty. Gdybym mieszkała w R., chyba w każdej wolnej chwili siedziałabym w Pustelni - żartuję. Bardzo, bardzo mi się tam podoba. Spotykam tam ludzi, którzy podzielają moje zainteresowania, zajmują się tym, o czym nieraz marzyłam.

W ramach swoich zainteresowań wybrałam się do R. na spotkanie związane z Pustelnią tematycznie, ale od niej niezależne. Znalazłam informację na Facebooku i zdecydowałam, że pozwolę sobie na to, zwłaszcza że bezpłatne. Spotkanie dotyczyło oddechu i medytacji, towarzyszył mu wykład i bardzo przekonujące ćwiczenia. Oczywiście były formą reklamy i zachęty do udziału w płatnych warsztatach. Warsztaty trwają trzy dni, cenowo są w miarę przystępne. Zasięgnęłąm informacji o innych terminach i zdecydowałam: pozwolę sobie na nie. Dla uczestników tego "reklamowego" spotkania przewidziano cenę niższą o 100 zł.

Mocno się wahałam, czy powinnam z tego skorzystać, ale wsparła mnie koleżanka z Przystani. Przystań to grupa założona przez jedną z absolwentek Roku Przebudzenia u Pati. Na moje wątpliwości, którymi się z nią podzieliłam, odpowiedziała krótko: "Jeśli mnie coś interesuje i stać mnie na to, to sobie pozwalam". Jakie to proste!

Byłam też w Pustelni na koncercie zespołu Pod Kocykiem. Wstęp stanowiła "zrzutka do kapelutka", więc naprawdę niewiele zapłaciłam, a przeżyłam niezwykle miłe chwile ze wspólnym śpiewaniem przy gitarach, ukulele i na czym tylko przybyli goście grać potrafili. Śpiewane były piosenki z "mojej bajki": turystyczne, poetyckie, ballady. Każdy z uczestników miał okazję wybierać, jaki utwór sobie życzy wspólnie odśpiewać. To było częściowe spełnienie moich niezrealizowanych marzeń z dzieciństwa o harcerstwie, rajdach, ogniskach.

Takie fantastyczne rzeczy dzieją się raptem pięćdziesiąt kilometrów ode mnie! Będę częściej bywać w R., gdzie dotychczas gościłam sporadycznie, wpadając do tego miasta i wracając natychmiast po załatwieniu swoich spraw. Nigdy mnie to miasto nie zachwycało, nie pociągało, ale jakże się zmieniło, wyładniało i rozwinęło się przez ostatnie dwie dekady. A oferta kulturalna - jaka szeroka! R. zalatuje wielkim światem. A ja choć kocham naturę i ciszę, a duże miasta mnie męczą, zwłaszcza latem, uwielbiam czerpać z tylu możliwości spędzania wolnego czasu. Uwielbiam też widzieć i czuć, jak miasto tętni życiem. Mój J. w dni wolne i wieczory świeci pustkami.

Interesujący wydaje mi się też kurs biblioterapii,na który się zapisałam, deklarując jednocześnie przystąpienie do Polskiego Towarzystwa Biblioterapeutycznego. Bardzo "poczułam" tę biblioterapię, gdy przybyły do nas bibliotekarki z biblioteki wojewódzkiej, by nas zaznajomić z nowo powstałym oddziałem Towarzystwa w naszym województwie. Dotychczas najbliższy znajdował się w Krakowie.
Mam nadzieję, że ten kurs ożywi moje życie zawodowe, a może poszerzy kwalifikacje i możliwości. Tak chciałaby robić coś bardziej ożywczego niż wklikiwanie danych przy biurku, dzień w dzień tak samo od przeszło ćwierć wieku.

wtorek, 4 marca 2025

Newsy z codzienności.

Spać mi się już chce, nie zamierzam tłumić ani bagatelizować tej potrzeby, skrobnę jednak pospiesznie parę zdań.

Jedna z moich koleżanek się rozwodzi. Zostałam poproszona o świadczenie w sądzie. Zgodziłam się pomimo pewnego sceptycyzmu. Stwierdziłam, że nie będzie to z mojej strony postępowanie wbrew sobie. Najważniejsze ich sprawy działy się przecież bez świadków, a to, co miałam okazję obserwować, nie jest wymierzone przeciwko komukolwiek. Ot, widziałam dwoje ludzi, którzy nijak nie potrafili rozmawiać i słuchać się nawzajem. Niestety, widzę sporo odpowiedzialności po stronie koleżanki, właściwie po równo to się rozkłada, ale zamierzam zaakcentować, że ci ludzie po prostu się nie rozumieli, nie pasowali do siebie, a ich związek od początku był pomyłką, zawarty został pochopnie.
Ryzykuję, że narażę się koleżance, ale nie boję się tego, nasze drogi i tak już od pewnego czasu się rozchodziły. Kłamać na jej rzecz nie będę, ale postaram się o odrobinę dyplomacji, by jej nie zaszkodzić.

Nasza wspólna znajoma odradzała mi godzenie się na rolę świadka, lecz pozwalam sobie nie podzielić jej zdania i postąpić po swojemu.

Dziś zainaugurowałam sezon kawek pitych przed domem, na świeżym powietrzu. W drodze z pracy spotkałam lubianego sąsiada, który żartobliwie wprosił się do mnie na poczęstunek. On dostał ode mnie kawę, ja od niego - kawałek sernika. Pogawędziliśmy, między innymi o tym, co słychać na naszym podwórku.

Pani Andzia narozrabiała! Próbowała w środku nocy podpalić drzewko na wspólnej posesji, co zarejestrowała zainstalowana przez sąsiadów kamera. Jasne jest już, że stwarza zagrożenie dla innych, więc prawdopodobnie trafi na jakieś zamknięte leczenie. Smutne, że kobieta nie ma żadnego wsparcia w najbliższych i jest takim ciężarem. Może odrobinę uspokoi się na podwórku, gdy przestanie zatruwać życie moim sąsiadom zza ściany. Pani Andzia i pani X. toczyły ze sobą nieustanną wojnę.

Poza tym ostatnio działy się w moim życiu interesujące i przyjemne rzeczy, ale to tym może już nie dziś. Uciekam w objęcia Morfeusza.