Przeczytałam kiedyś u internetowej koleżanki, że opowiadamy sobie historie.
O, tak, w każdym chyba momencie życia, zwłaszcza trudnym. Dlatego są one tak trudne.
W sobotę utopiłam telefon w ubikacji. Biegałam po domu, po ogródku, z entuzjazmem i energią zajmowałam się różnymi pracami w piękny, pełen słońca dzień. No i z działki wpadłam do domu na siusiu. Czynności tej zwykle nie towarzyszy nadmiar myślenia, więc zupełnie nie pomyślałam o "komórce" w tylnej kieszeni. Gorzej! Nie zauważyłam, że wpadła do muszli WC, więc przeleżała tam chyba z godzinę, zanim się zorientowałam, że nie mam aparatu w zasięgu wzroku i ręki.
Po jakimś czasie, odtwarzając w pamięci bieg wydarzeń odnalazłam aparat, ale oczywiście do niczego już się nie nadający. Nie pomogło długie leżakowanie w ryżu, który miał wyciągnąć wilgoć. Byłam wściekła i rozżalona, ale pomyślalam: "Trudno. Przełoży się kartę do któregoś z dwóch nieużywanych telefonów leżących odłogiem w pudełku".
Okazał się to nie takie proste. Złaziłam wczoraj pół miasta w poszukiwaniu tzw. szufladki, bo maleńka karta nie pasowała do starszego modelu. Tu wyprzedane, tu jeszcze nie zamówione, tam w ogóle już nie sprzedają "szufladek". No, po prostu szlag trafia!
Wróciłam do domu zmęczona łażeniem, sfrustrowana i zła. Swoje zrobiła też chyba nadchodząca zmiana pogody, zrywający się wiatr. Nie miałam siły ani ochoty na nic! Nie zrobiłam obiadu na dziś, nie pomyłam naczyń - padłam jak zabita w okolicach dziewiątej wieczorem. Za to przebudziłam się w okolicach trzeciej nad ranem i grasuję.
By nie był to czas stracony, pozmywałam gary w zlewie. Wypiłam kawę. Teraz piszę i myślę, co zrobić na obiad, by się nie narobić. Sprawdzi się pewnie błogosławiony w takich kryzysowych chwilach kuskus, jakieś kiełbaski i ogórki kiszone. Całkiem przyzwoita wyżerka, ale moja opowieść w głowie rusza pełną parą: "Ty leniu, ty nieudaczniku, ty roztargniona ofermo! Ty bałaganiaro makabryczna i chodząca sklerozo!".
Oj! Właśnie takim gadaniem, wewnętrznym monologiem potrafię "koncertowo" zepsuć sobie nastrój. Nie prace, nie pogoda, nie usterki zdrowotne, ale - mój osobisty wewnętrzny krytyk psuje mi najwięcej krwi. Emocje! Mam wrażenie, że nie ma drugiej tak podatnej na ich działanie osoby.
Na litość boską! Inne babki prowadzą dom, wychowują dzieci, w pracy stają na wysokości zadania i nie łażą tak wiecznie czymś wykończone.
Czy wiecie już, jak pięknie potrafię rozkręcić spiralę niechęci do samej siebie i jak pogłębiam swojego doła, zamiast się z niego powoli wydobyć?
Całe szczęście, że już to widzę i rzeczywiście nieco potrafię odmienić znany scenariusz.
Na razie jestem jeszcze zmęczona i senna. O czwartej rano nie opłaca się już zasypiać, bo nie pozbieram się do pracy za dwie godziny. Idę jednak do cieplutkiego łóżka - z książką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz