Mimo woli sprowokowałam na oddziale dyskusję na ostatni temat. Zaczęło się od żartu rzuconego przez kogoś: "jak żyć?", gdy prowadząca grupę terapeutyczną psycholog zapytała, o czym chcemy pomówić. Pociągnęłam temat: właśnie! jak żyć, gdy skończy się błogie ciepełko oddziału dziennego i trzeba będzie wrócić do codzienności: godzenia obowiązków, pokonywania niechęci i zmęczenia?
Przecież nie pracuję ciężko, a serdecznie miewam dosyć tego gotowania, sprzątania, tej powtarzalności. Dosyć mam wstawania do pracy i dyscyplinowania się w niej.
I o co tu chodzi? Przecież to istna dziecinada!
Mam myśl, która właśnie teraz przyszła mi do głowy: pchają mnie, czy ciągną (sama nie wiem ;) ) dwie przeciwstawne siły. Identyczna jest ich moc, więc jaki rezultat? Ano - stoję w miejscu i się na ten stan rzeczy złoszczę. Jakaś patowa sytuacja, która przede wszystkim kosztuje mnie sporo energii psychicznej, spokoju i nerwów.
Aczkolwiek osobiście uważam, że manifestuje się to u mnie wręcz karykaturalnie. Że zachowuję się jak jakaś - nomen omen - stuknięta!
Rejteruję przed trudnościami. Tym razem było to - wyrzucanie. Tak! pozbywanie się niepotrzebnych rzeczy, o czym do obrzydzenia można dziś naczytać się w internetach.
Chociaż staram się nie nabywać rzeczy bez potrzeby, jednak ich przybywa. Tu coś dostanę, tu "się zgarnęło" niechcąco przy kolejnej przeprowadzce z jednego wynajmowanego lokum do innego, to kupiłam lepszy nóż, bo stary mnie irytował, był tępy i rozklekotany. Niby drobiazgi, ale - wiadomo - kropla drąży skałę...
Zaraz jednak puknęłam się w czoło na absurdalność tego przypuszczenia. W rezultacie sprzęty wyniosłam pod kontener na śmieci. Serce bolało, bo był tam wyszczerbiony półmisek z czasów mojego wczesnego dzieciństwa, niespecjalnie piękny, jedyny ocalały z kompletu, który bez sensu poniewierał się w szufladzie.
Nie, na wyrzucenie filiżanek nie zdobyłam się, lecz postanowiłam jednak ich używać. Zostawiłam też przyrząd do odwracania na patelni naleśników czy kotletów, chociaż jest niewygodny i zastąpiony nowym - ale był w domu, odkąd pamiętam! Wraz ze starym tłuczkiem do kartofli (kupiłam lepszy, który może zastąpić praskę, bo ten stary to był jedynie wygięty drut w kształcie podwójnego S - a kupiliśmy go z mężem) postanowiłam go wręczyć synowi, gdy rozpocznie samodzielne życie ; a niech ma coś od matki, gdy ta już odejdzie z tego świata (o ile nie wyrzuci, bo on, w przeciwieństwie do mnie, sentymentalny nie jest).