Ten cały Rok Przebudzenia podzielony jest na moduły. Modułów jest 12 i każdy "przerabiamy" przez miesiąc. Był więc moduł poświęcony relacjom z rodzicami, pieniądzom, a także - bo jakżeby nie! - związkom, relacjom romantycznym.
Sporo sobie po tym module obiecywałam, bo jakoś te romantyczne historie są moją piętą Ahillesową, a raczej za takową je uważałam. Myślałam, że może uda mi się poczynić jakieś wglądy w siebie, dostrzec jakieś własne błędy, a dostrzegłam - wiecie co?
Że mnie na związku niespecjalnie zależy, nie czuję potrzeby, nie ma we mnie przekonania, że bez związku i mężczyzny u boku jestem nieszczęśliwa.
Moje osobiste doświadczenia nie były najlepsze i jestem dziś głęboko przekonana, że lepsze dobre singielstwo niż kiepski związek. A szczerze - niewiele wokół siebie widzę naprawdę godnych pozazdroszczenia.
Chociaż to nawet nie to, bo znam kobiety, które są w niezłych związkach, czują się bezpieczne i wspierane, kochają i są kochane - ale nawet i one płacą za to cenę. Czy ja na cenę jestem gotowa?
Cenię ogromnie niezależność, która mi towarzyszy. Cenię, że kiedy chcę, mogę poleniuchować, że mogę robić co mi się podoba i nie martwić się, że może komuś z tym źle, nie denerwować się, że komuś to nie w smak. Może brzmi to egoistycznie, ale takie życie to wielka wygoda. No, kto nie lubi wygody?!
Jestem indywidualistką, lubię chodzić swoimi drogami i niełatwo przyszłoby mi z tego zrezygnować. Jeśli mam być w związku, to w takim, gdzie mi to będzie wolno. Gdzie nie będzie problemem, że w tym samym momencie nie mamy ochoty na to samo.
Gdzie nikt nie będzie kpił z moich medytacji, z mojej nauki włoskiego. Gdzie nie usłyszę jak moja koleżanka: "A po co ci to? A kto cię w twoim wieku zatrudni?". Gdzie nie będę musiała wykłócać się ani szarpać o swoje.
Gdzie nie usłyszę, że wycieczka z PTTK jest za droga, po czym pan i władca kupi sobie kolejne piwo.
Gdzie będę mogła - jednym słowem - być sobą. Nie egoistką, nie księżniczką, której się wszystko należy, ale człowiekiem... który czuje się jak człowiek.
Po rozstaniu z mężem przez moje życie przewinął się jeden taki...
Znajomość uznałam za konieczne zakończyć, bo pan lubił (bardzo!) alkohol, okazał się nieuczciwy i dość podły. A jednak - paradoksalnie - pozwoliła mi poczuć, zaobserwować, czego chcę w relacji, co mi się podoba i co cieszy.
Sporo rzeczy cieszyło. Ja, niby taka niezależna, lubiłam wspólny czas, spacery, rozmowy, inteligentne żarty i przekomarzania. Ważne było dla mnie, że byliśmy na tym samym poziomie intelektualnym, czego niestety nie dało się powiedzieć o moim wcześniejszym małżeństwie.
Mój mąż był malkontentem, krytykantem, przeszkadzało mu moje nie takie spojrzenie, moje poczucie humoru, strofował mnie na przejściu dla pieszych, że podchodzę zbyt blisko pasów i zasłaniam mu widok. Z R. czułam się jak człowiek! Normalne były spacery, normalne przechodzenie przez jezdnię. Nie było znienawidzonych przeze mnie cichych dni, jakimi karał mnie mąż ; nie przynosiło mu ujmy, gdy pierwszy przychodził przeprosić, choć i ja byłam gotowa nie trzymać urazy. W małżeństwie nauczyłam się nie unosić honorem, pierwsza wyciągać rękę do zgody i co za to miałam? Odrzucenie. Przychodziłam znienacka się przytulić, gdy mąż siedział przy komputerze i słyszałam warknięcie: "Odejdź!". Siedziałam rano w kuchni sącząc herbatę, on wchodził i wychodził, jakbym była powietrzem, bez najmniejszego, zdawkowego "cześć".
O, nie, za nic w świecie drugiej takiej relacji!
Nie był mój mąż skończonym potworem, ale był to człowiek totalnie nie dla mnie i dziś nie zdecydowałabym się na ten związek. Zresztą nie zdecydowałabym się i wtedy, gdyby nie presja, jaką na mnie wywarł, i mój ówczesny totalny brak pewności siebie, życiowego doświadczenia... Gdyby nie wbite do głowy idiotyczne, kretyńskie, debilne (tak, pozwalam sobie - wolno mi na moim blogu) przekonanie, że w związku lepiej niż samotnie, że samej źle.
R. pił i kombinował. I kłamał. Na dłuższą metę nie miałabym z nim życia, ale przez ten moment, gdy byliśmy razem - czułam się jak człowiek, to była cudowna normalność. To było zwykłe ciepło, radość, wesołość, chęć do życia.
I tak się chcę czuć w potencjalnym nowym związku.
Ale żebym się do niego paliła? Niekoniecznie. I nie mam poczucia, że czegoś dotkliwie mi brak.
Jest jeszcze jeden aspekt, który od panów mnie odstrasza. Ci samotni są tak zdesperowani, że wszystkiego chcą szybko. Mam poczucie, że nie liczę się dla nich jako osoba, która coś czuje, ma jakieś przemyślenia, przeżywa jakieś sprawy, którymi chciałaby się dzielić. Nie ; panowie niemal z punktu próbują organizować mi czas, skracają dystans, nie dają czasu na spokojne rozeznanie się w nowej znajomości. O, jak mnie to zniechęca! Lubię swobodę, spokój, brak nacisków.
Mój małżonek zaangażował się bardzo szybko, tymczasem ja się dość wcześnie zorientowałam, że to nie jest to. I był dramat...
Boję się zbyt szybkiego rozwoju znajomości. Boję się krzywdy własnej i drugiego człowieka przez niepotrzebny pośpiech. Nie chcę poczucia winy, że ktoś się we mnie zakochał na zabój, a ja go odrzuciłam i unieszczęśliwiłam. Dajmy sobie czas na stopniowe angażowanie się... lub nieangażowanie.
Odnoszę wrażenie, że w dzisiejszym świecie to całkowicie niemodne.
Ale ja już naprawdę nie chcę rezygnować ze swoich potrzeb.