Deszcz za oknem szumi i perli się w świetle dnia. Napawa mnie spokojem i przyjemną melancholią - melancholijką taką.
Mimo melancholijnej aury dzień mam dziś znakomity. Zawdzięczam to niczemu innemu, jak słuchaniu sygnałów organizmu i niewalczeniu z nimi. Zamiast walki wybrałam współpracę ; opłaciło się!
Już wczoraj wyczułam nadchodzącą zmianę pogody. Z rowerowej przedwieczornej przejażdżki wróciłam zmęczona, choć nie była to wielka wyprawa. Zmusiłam się do umycia naczyń, a potem zamiast złościć się na swoją marną wydajność, zdecydowałam udać się na spoczynek. Nie było jeszcze chyba dziesiątej w nocy, gdy już spałam.
Przespałam całą noc bez wybudzania się, a tuż-tuż przed czwartą otworzyły mi się oczy. Chwilę trwała rozterka co do pozostania w łóżku, ale stwierdziłam, że czuję się zupełnie wypoczęta.
Miałam spokój i czas, by przypomnieć sobie o zalecanych przez znawców tematu porannych rytuałach. Wypiłam szklankę wody, porozciągałam się, odbyłam dwudziestominutową medytację ; ilekroć wrócę do medytowania po dłuższym tego zaniedbaniu, odkrywam na nowo, jak bardzo "robi" mi dzień, ustala priorytety i odsiewa to, co tylko zagraca moje życie. Codzienna praktyka medytowania jest mi bardzo potrzebna! Natomiast porcja ruchu, choćby najmniejsza, i woda orzeźwiają mnie i dodają energii.
Przed wyjściem do pracy miałam dla siebie dobre trzy godziny. Wystarczyło mi czasu dla siebie oraz na te wszystkie czynności, które zazwyczaj wykonuje się nerwowo, w pośpiechu: śniadanie do pracy, wybór ubrania, czasem prasowanie (najczęście pośpiech sprawia, że wybieram to, czego prasować nie muszę). Do pracy szłam spokojnym krokiem, zrelaksowana. I tak też dzisiaj upłynęła mi dzisiejsza "szychta".
Wróciłam do domu mniej zmęczona niż zwykle. Dopiero teraz, po obiedzie, organizm szepnął mi: "Zwolnij!".
Zatem zwalniam: wyciągnęłam się na kanapie i zamiast niemal tradycyjnej od pewnego czasu drzemki, zajęłam się blogiem.
Dziś też pójdę wcześniej spać, bo jestem zachwycona efektem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz