niedziela, 31 sierpnia 2025

Księżniczka... po swojemu

Na oddziale codziennie po śniadaniu i "rytualnej" kawusi odbywamy tzw. społeczność, gdzie po kolei opowiadamy o swoim funkcjonowaniu po opuszczeniu oddziału. Ot, jak nam minęła reszta dnia, jak się czuliśmy, jak nastrój i samopoczucie. Lubię to, bo pozwala z uwagą przyjrzeć się swojemu życiu i sobie w tym życiu.
Nasz "Doktorek" zwrócił mi uwagę, że często skarżę się na swoje mało produktywne życie, a przecież jest w nim wiele aktywności.
Fakt, z wielu rzeczy jestem niezadowolona, uważam się za niezorganizowaną bałaganiarę, która ochoczo zasłania się zmęczeniem i stanem zdrowia. Jednakże...
Chorowanie jest faktem i faktem jest zdarzające się zmęczenie. Faktem jednak jest również to, że mogę działać pomimo niechęci i nie nadużywać tego rodzaju usprawiedliwień. Wzięłam to pod uwagę, zastosowałam - i działa. Nie zawsze bywa to przyjemne, ale satysfakcja i poczucie sprawczości wynagradzają trud. O tym zresztą pisałam całkiem niedawno.
Druga sprawa: to nieprawda, że moje życie pozbawione jest aktywności i nic się w nim nie dzieje. Przecież chodzę do pracy zawodowej, chodzę do pracy u Mateusza, mam znajomych, koleżanki, wychodzę z domu. Czytam książki (trochę kiepsko teraz, ale zawsze...), śledzę interesujące treści w internecie, piszę bloga... Co jakiś czas wyjeżdżam do mojej "sekty" w wojewódzkim mieście. Czy wobec tego dziwi, że mój wypełniony czas nie zawsze zostawia miejsce na sprawy mniej mnie interesujące?
Czy dziwi, że skoro naprawdę bywam słabsza, przestrzeń na produktywność mam bardziej ograniczoną niż ludzie bez dolegliwości?

Wczoraj jednak poczułam się zwyciężczynią.
Po przedwczorajszym przetańczonym (po raz pierwszy od miesięcy) wieczorze i nieco przydużej dawce piwa (dałam się namówić na drugie, choć zwykle wystarcza mi jedno), nazajutrz obudziłam się rano z bólem głowy i wybroczynami na prawej nodze. Dawno już mi się te kłopoty z naczyniami nie zdarzały. Oczywiste było poczucie zmęczenia i niechęci do wysiłku.
Mimo wszystko poszłam do Mateusza, ogarnęłam mieszkanie po kolejnych gościach, nie odpuściłam też podstawowych domowych zadań jak obiad (wielka góra racuchów) i zmywanie naczyń. Daje mi to zadowolenie z siebie.

Ból głowy zniknął dopiero nocą, gdy zniecierpliwiona sięgnęłam po tabletkę. Rano zbudziłam się wyspana i "bezbolesna".
Okazuje się, że przyczyną bólu była zmiana pogody. Dziś deszcz napełnia mnie przyjemnym poczuciem relaksu i spokoju. Lubię taki nie za długi przerywnik wśród dusznych, gorących dni.
Nie wykorzystałam wczoraj całego racuchowego ciasta (przechowałam w lodówce), więc dziś obiadowa powtórka. I smakowało, i nie wymagało wiele pracy ani myślenia, co włożyć do garnka.
Wciąż jeszcze jestem w piżamie, ale postanowiłam się tym nie denerwować. Niepościelone łóżko drażni na moim małym  metrażu. Leżę sobie w nim teraz jak księżniczka (pisząc te słowa) i tylko odrobinę przeszkadza mi, że przecież księżniczki nie wylegują się w bałaganie.
Ale księżniczki mają ogromne pałace i służbę!

Będę sobie zatem księżniczką po swojemu!
Taką księżniczką, na bycie jaką mnie stać 😆

środa, 27 sierpnia 2025

Spokoju!

Jakoś idzie mi własna energia do wewnątrz. Mało zajmuje mnie świat zewnętrzny, jakieś wieści z kraju i spoza jego granic, jakieś wydarzenia. Trawię, przetrawiam to wszystko, co tyle emocji mnie ostatnio kosztowało.

A było tego trochę: śmierć Mamy, moje kłopoty ze zdrowiem, zabiegi, operacja. Pandemia i wojna też pewnie odcisnęły swoje piętno, choć izolowałam się od tego, ile tylko było można.

Ba! Co mnie zresztą obchodziła jakaś głupia wojna, gdy odchodziła Mama? Ale emocji z pewnością  nie złagodziła.

Minęło już trochę czasu, a jednak powracają te wszystkie przeżycia. Nie odpędzam ich, nie chcę zapomnieć, wciąż mam poczucie że to w pełni nie wybrzmiało, ale chciałabym się czuć jakoś lepiej.

Gdy się na tym zastanawiam, mam wrażenie, że od prawdziwej żałoby oddziela mnie jakaś niewidzialna szyba,

Teraz znowu oddział i całe morze różnych odkryć na własny temat. Nie zawsze przyjemnych.

Spokoju zaznam chyba dopiero w grobie.

A tak go pragnę za życia, tu i teraz.

Nocne niepokoje.

 Jakoś mi się zakotłowało w głowie, co poskutkowało ostatnim postem.

Zakotłowało się pod wpływem rozmów z koleżanką, tą, co to nie wie, którego mężczyznę wybrać ; pod wpływem ciepłego poczucia, że mam okazję prowadzić z kimś rozmowy o emocjach i na tak zwanym poziomie.

Poczułam przypływ emocji i pewnie dlatego kiepsko dzisiaj śpię. Wierciłam się długo przed zaśnięciem, a potem wybudziłam się w okolicach trzeciej nad ranem z uczuciem niewytłumaczalnego niepokoju i ciężaru. Czasami naprawdę człowiek sam nie wie, o co mu chodzi!

Trochę przydużo gadałam na wczorajszej grupie terapeutycznej i teraz mi wstyd, że może niepotrzebnie. Trochę przydużo otworzyłam się w ostatnim poście na blogu i teraz bierze mnie chętka wykasować tę notkę. Bo może głupia, bo może zbyt egocentryczna... ot, autocenzura.

Gdy tak zastanawiałam się, skąd mój niepokój, doszłam do wniosku, że właśnie to wszystko opisane powyżej stanowi jego przyczynę. I teraz dziwię się: jak łatwo wytrącić mnie z równowagi! Czy to wrażliwość czy przewrażliwienie? I dlaczego, do diabła, tak się przejmować czymś, o czym inni dawno zapomnieli?

A jednak...

Ciekawe to wszystko. Zaskakuje i zdumiewa, gdy się temu przyjrzeć.

poniedziałek, 25 sierpnia 2025

Wglądy... romantyczne

Nie mam takiej łatwości wchodzenia w relacje kobieta-mężczyzna jak niektóre moje koleżanki. Jestem singlem-długodystansowcem, a te nieliczne znajomości, które mi się przydarzyły, nie przeze mnie były inicjowane. Niestety zdarzyło mi się zgadzać na sytuacje nie budzące aprobaty. Oczywiście do pewnego stopnia, ale jednak.
Właściwie byłam w dwóch relacjach - jednej poważnej, drugiej... niepoważnej. Zresztą dziś, gdy mam wieloletni już dystans, również tę pierwszą, małżeńską oceniam jako mało poważną...
Odrzuciłam wiele razy tych, którzy mnie irytowali, nie podobali się, wzbudzali niechęć. Chwilami zastanawiałam się, co ze mną nie tak, że jakoś nikt nie wzbudza we mnie cieplejszych uczuć, że jedyne, co czułam, to pragnienie, by ktoś się mną zainteresował i złudna radość, gdy to - pozornie! - następowało (a potem oczywiście rozczarowanie). Nawet zresztą spędziłam nieco czasu z R. i nie mogę powiedzieć, że jego cechy nie były dla mnie atrakcyjne. Ale obok tego była czujność i nieufność, bo znałam jego poważne wady.
I teraz, w "psychiatryku" mam ważny wgląd.
Kogoś tu spotkałam, kogoś poznaję, z kimś dużo rozmawiam. I nie czuję cienia wątpliwości!
Lubię tę osobę. Tak, po prostu, bez kombinowania, zastanawiania się, obaw. Nie stwarzam sobie żadnych oczekiwań, a jednak wiem, że gdyby nastąpił jakiś znak - nie zawahałabym się przed zaproszeniem do kontynuowania i pogłębiania znajomości z tąż osobą. 
I chyba już wiem, że pewne rzeczy po prostu się wyraźnie czuje, po prostu się dzieją. I chyba już lepiej wiem, co mi odpowiada, a czego sobie nie życzę. Na pewno, a nie chyba pozwalam już sobie mieć własne potrzeby i oczekiwania. Nie mam już miejsca na kompromis w tej sprawie.
Odpowiada mi spokój w nawiązywaniu relacji. Poznawanie się bez presji, narastanie sympatii, ciekawość, chęć dzielenia się myślami. Z tego rodzi się apetyt na kolejne etapy, natomiast nie czuję go na początku drogi. Potrzebuję przekonania się, czy mam ochotę na krok kolejny i kolejny.
Może jestem osobą, jak to wyczytałam w jakichś "mądrościach", demiseksualną, bo wygląd niemal mnie nie obchodzi na starcie. Jeśli rozwinę znajomość, zyskam poczucie bezpieczeństwa i swobodę, nawet w niezbyt urodziwym człowieku potrafię dostrzec coś, co mnie zauroczy, kojarzy się tylko z nim. Może ten ktoś mieć takie zmarszczki w kącikach oczu, jakich nikt inny nie ma, może mieć piękne niebieskie oczy, na przykład, albo wielkie łapska, tak bardzo dla niego charakterystyczne. Wszystko zaczyna się od rozmowy, emocji, atmosfery. Byle by mnie fizycznie nie odstręczał (czasem drobiazgiem), bo to również mi się zdarzało i wtedy jasne było, że tej osoby nie chcę.
Tak więc skoki na głęboką wodę to nie moja baśń. Wielkie zaślepiające namiętności to nie moja opowieść. Moje jest zaufanie i zgodne kroczenie wspólną drogą.

Ręce opadły

Wierzę mocno, że każdy problem da się rozwiązać, a jeśli nie - można zmienić do niego swój stosunek.

A jednak czasami głupieję w dyskusjach na ten temat. Koleżanka wczoraj wytrąciła mi argumenty z rąk.

Jest rozdarta między dwoma mężczyznami, więc jej powiedziałam: "Na twoim miejscu chyba zrobiłabym sobie przerwę od obu". Na to koleżanka, że jej na to nie stać, że nie miałaby się gdzie podziać, bo jest osobą bezdomną. Mieszka albo u jednego z tych panów, albo kwateruje za granicą, gdzie pracuje i gdzie poznała tego drugiego.
Na chwilę zamilkłam, zastanowiłam się jednak.

- Przecież tak czy siak, gdzieś zawsze mieszkasz, możesz pracować i coś wynająć.

- Taaak! Pod warunkiem, że mam pracę i póki jeszcze jestem dość młoda. Kto wynajmie mieszkanie staruszce?

Tu ręce mi opadły. Zamilkłam pokonana, ale wewnątrz mnie pozostała niezgoda.
Ciekawa jestem, co można doradzić w takiej sytuacji, jakie zaproponować rozwiązania. Serio, chętnie poczytam Wasze opinie.

Przeraża mnie, a wcale nierzadko się z tym spotykam, że wciąż kobiety wchodzą w związki, by zapewnić sobie byt, z obawy o możność utrzymania się w pojedynkę. Nawet jeśli nie jest to jedyny powód, by w związku pozostawać, to jednak zasmuca brak niezależności i decydowania o sobie w pełni. To tak bardzo zalatuje dziewiętnastym wiekiem, a podobno dzisiejsze kobiety są wyemancypowane! To porównanie bardzo na wyrost, ale mam też skojarzenia z prostytucją.

A koleżanka twierdzi, że jest feministką...

sobota, 23 sierpnia 2025

A na oddziale...

Z oddziału odeszły jednocześnie trzy osoby. Zakończyły już leczenie.
I co się okazuje? Bez nich czuję się lepiej, swobodniej, mam poczucie, że w grupie jesteśmy wszyscy bardziej dla wszystkich. Łatwiej o dobre rozmowy, bycie wysłuchanym i zauważonym (wcale nie mówię tylko o sobie, i mnie łatwiej dotrzeć do innych), bo nikt nie dominuje i nie zakrzykuje, nie przytłacza pozostałych.

Ta trójka to były osoby bardzo aktywne, dynamiczne, poszukujące dodatkowych wrażeń, stymulacji, wymyślających różne atrakcje, by urozmaicić życie grupy. Były też jednak męczące przez tę swoją ruchliwość i energię, zwłaszcza niesłychanie gadatliwa Stefka. Stefka miała serce na dłoni, ale nie bardzo umiała wysłuchać innych do końca, spieszno jej było dzielić się wszystkim, co miała do powiedzenia. To również było podyktowane dobrym sercem, ale nie zawsze przecież pożądane.

Już dwa dni, jak wyszłam z oddziału bez uczucia zmęczenia i rozdrażnienia. Już dwa dni, jak czuję się w grupie dostrzegana, widziana, słuchana, jak widzę i słyszę inne osoby, a nie wciąż te same.

Ta sytuacja dostarczyła mi ważnych wglądów w siebie. Odkryłam, że nad gromadne życie przedkładam kameralne spotkania, gdzie wszyscy są dla wszystkich. Lubię być sam na sam lub w małym gronie, gdzie nie atakują mnie i nie rozpraszają tysiące bodźców. Wtedy, moim zdaniem, najlepiej realizuję swój towarzyski pontencjał.

To poczucie dopadło mnie również w mojej "sekcie", z którą spotkałam się wczoraj. Rozmowy "oficjalne" toczą się w sposób zdyscyplinowany, więc nadążam, ale te swobodne, w przerwach między oficjalnymi, sprawiają mi trudność. Bardzo przykre jest wtedy poczucie wyizolowania. Tak bardzo chciałabym porozmawiać z tą czy tamtą koleżanką, wypytać o szalenie interesujące mnie sprawy, a jest to mocno utrudnione w większym gronie.

Nie pozostaje mi nic innego, jak uznać, że mam tak, a nie inaczej i uczyć się z tym żyć.



I jeszcze jedną ważną, chociaż tak elementarną, że aż wstyd, naukę wyniosłam z rozmowy z terapeutą oraz ulubionym oddziałowym kolegą.

Wszyscy, rzadziej lub częściej, miewamy chwile zniechęcenia, braku sił, kiepskiego nastroju. To nie powinno nas zatrzymywać w działaniach do tego stopnia, jak dzieje się to ze mną. Kolega od wielu lat zmaga się ze stanami depresyjnymi, ale nauczył się robić, co jest do zrobienia pomimo wszystko. Twierdzi, że jest do do wytrenowania. A ja? Ja się "rozdziadowałam", bo dziecko już dorosłe, w domu nikogo nie obchodzi, jak go prowadzę, więc mam luksus użalania się nad sobą i ulegania słabościom. Utrwalił się we mnie taki nawyk - ot co. Zależy mi, by to zmienić, więc podjęłam starania i póki co - przybywa mi energii i zadowolenia, gdy się przezwyciężam. Marazm, niestety, rodzi większy marazm.



P.S. Przed chwilą dostałam wiadomość od koleżanki - tej, która niemal rzuciła swojego "chłopaka" dla innego. Jednak zostaje z tym dawnym. Nie ukrywałam przed nią, że się cieszę, bo z tego, czego dowiedziałam się o tym drugim, pierwszy jest o niebo wartościowszy, choć nie zawsze łatwo z nim żyć.

Małostkowość

Może za bardzo się czepiam, ale znowu zaobserwowałam, co mnie w ludziach irytuje. Małostkowość i ograniczoność. Przykłady bywają tak banalne, jak banalne sprawy zajmują te osoby urastając do rangi niewspółmiernej.
Przedwczoraj wyszłam z domu na zakupy. Minęłam po drodze sąsiadów rozmawiających przy podwórkowym stoliku pod wierzbą. Jeden z nich, akurat bardziej przeze mnie lubianych, zażartował: "Kup pączki", więc zapytałam: "A gdzie?" i dowiedziałam się, że "rzucili je, podobno smaczne, w pobliskim sklepiku. Coś tam wesoło odpowiedziałam i poszłam dalej. Gdy wracałam sąsiad zaczepił: "A gdzie pączki?". Odparłam: "Myszy zjadły, ale mam coś na pociechę" i poczęstowałam towarzystwo paluszkami z sezamem. Kupiłam je, bo rozbawiły mnie te przekomarzanki o pączkach.
Na drugi dzień wracając do domu z oddziału, spotkałam dwoje z tych sąsiadów i spontanicznie się do nich przysiadłam. No i posłucham sobie, jak "nadają" na tego trzeciego, który żartował o pączkach.
Wielkie halo! Zupełnie, moim zdaniem, niewinne zdanie X. zostało poddane analizie i krytyce. Bo jak tak można, według starej N-owej się dopominać? Bo X. upierdliwy, bo X. dokuczliwy, bo taki, bo siaki. Coś tam usłyszałam o jego żonie... Nie interesowało mnie to na tyle, by zapamiętać, ale byłam i jestem pełna "podziwu", że tak bardzo może kogoś zajmować życie innych, że tak istotne mogą być zdarzenia - zdarzonka! - na które zupełnie nie zwracam uwagi, nad którymi przechodzę do porządku dziennego. To chwilami aż obrzydliwe.
Kiedyś przysiadła się do mojego podokiennego stoliku Honoratka z moją sąsiadką zza ściany...
Na własne uszy słyszałam kiedyś, jak rozmawiały z moimi sąsiadami - też zza ściany, ale przeciwległej😆 - na jakieś niepodobające im się rzeczy na podwórku i we wspólnocie mieszkaniowej. Wydawało się - sztama! A jednak tym razem Honoratka spojrzała na stojącą przed wejściem do mieszkania starą komodę sąsiadki i różne ustawione na niej drobiazgi. "Staroświeckie ma te rzeczy!" - rzuciła. Nie wytrzymałam i wtrąciłam: "Jej rzeczy, jej sprawa".
Wczoraj znowu, opuszczając towarzystwo pod wierzbą, usłyszałam od starej N-owej: "Pewnie się pani położy". Nieraz wspominałam, że ucięłam sobie drzemkę po południu, zdarza mi się to ostatnio prawie codziennie. Już dawno nauczyłam się bywać pyskata, więc N-owej odpowiedziałam niby to lekko i wesoło: "Jak zechcę to się położę, a jak zechcę, to się powieszę". Jej towarzysze roześmieli się, a ja poszłam do domu.
Są to naprawdę bzdury, ale w większych dawkach - irytują.

Mieszkałam w wielu miejscach, ale obecne ma swoją specyfikę małego, zamkniętego środowiska. Pierwszy raz w życiu tak namacalnie się z tym spotykam.

niedziela, 17 sierpnia 2025

Wakacje w psychiatryku

Kto by pomyślał, że jedne z najlepszych wakacji swojego życia spędzę... w szpitalu psychiatrycznym.

Dzienny oddział jest super! Polecam każdemu, kto nie wyrabia na życiowym zakręcie, komu ciężko i źle. Nie jest to miejsce dla mocno chorych psychicznie, jego głównym zadaniem (w moim odczuciu) jest przywrócenie pacjenta światu, innym ludziom, zwykłemu zdrowemu życiu.

Tydzień temu poczułam pozytywne skutki przebywania w tej przestrzeni. Wybrzmiały - w dużej mierze po prostu świadomie na to pozwoliłam, nie tłumiłam tego, chciałam się temu przyjrzeć - moje trudne emocje, wielokrotnie w całym życiu doznawane poczucie izolacji, inności, niedopasowania do innych, nienadążania za pozostałymi członkami grupy. Po zobaczeniu tego w pełnej okazałości odważyłam się na rozmowę w grupie terapeutycznej.

Ludzie w grupie są fantastyczni! Dali mi tyle wsparcia i życzliwości! Nie tylko emocjonalnego, ale i praktycznego, konkretnego, namacalnego. Zmobilizowali mnie między innymi do odwiedzenia punktu protetyki słuchowej w celu przetestowania lepszego modelu aparatów, bo te, których teraz używam, znoszę bardzo źle.

No i te nowe - rewelacja! Słyszę bardziej naturalnie, nie atakuje mnie natłok dźwięków, nie zwracam uwagi na uliczny szum. Próba ogniowa nastąpi jutro, w grupie, wśród toczących się równocześnie wielu rozmów.

Ludzie również ośmielili mnie, by prosić o powtarzanie informacji, dopytywać, nie bać się, że może jestem natrętna i irytująca. Kolega zażartował, że aby zostać zauważoną i usłyszaną trzeba czasem nawet "rozpychać się łokciami" (w granicach rozsądku i przyzwoitości).

A ja tak się zawsze obawiałam, że jestem niechciana, nieproszona... Schemat izolacji społecznej, o którym przeczytałam w książce pożyczonej od kolegi z oddziału, bardzo mnie dotyczy.

Ogromnie wartościowe jest to, czym teraz żyję.

Tak bardzo od czasu tej rozmowy czuję się lepiej. W grupie też zostało to zauważone.

Obawiałam się, że to chwilowe, że za moment znowu dopadnie mnie dołek, pokona jakieś zmęczenie. Tymczasem - zmęczona owszem, bywam, ale nastrój stabilny. Oby jak najdłużej.

Swojskie malkontenctwo

Znajoma jedna moja w każdej niemal rozmowie zwykła narzekać, w jakim to chorym kraju żyjemy, jak to nie wspiera się potrzebujących, jakie to głodowe emerytury, jakie marne renty...

Niby prawda, ale ileż można tak w kółko bić tę pianę? Nie wytrzymałam raz i odparłam: "To zrób rewolucję i ruszaj na barykady!". Odpowiedź: "Ja mam odwagę, nie boję się mówić, co myślę".

Taaaa...! Odwaga w międzysąsiedzkich pogwarkach, urzędzie nawet, to nie jest wielka sztuka. Gardłowanie bez obawy o konsekwencje to coś, na co wielu stać.

Zdaniem koleżanki "wszyscy powinni wyjść na ulicę i coś wreszcie z tym zrobić", więc ja jej na to (poirytowana już tym gadaniem): "To zacznij pierwsza".

I tu pojawia się szereg argumentów o zdrowiu, obowiązkach, wieku... I tu kończą się mądrości podobnych koleżance osób.

Nie pamięta się z lekcji historii, jakich ofiar wymagała walka o prawa człowieka, ile krwi przelano w rewolucjach, na manifestacjach, demonstracjach. Nie pamięta się i nie myśli, jak serdecznie musieli mieć dosyć zdesperowani robotnicy, skoro decydowali się na drastyczne rozwiązania. Znam to tylko z książek, ale dobrze pamiętam, jak opisuje Halina Górska w "Drugiej bramie": wybuchł strajk w fabryce i Adela (jedna z dziecięcych bohaterek książki) musiała "zapychać" głodne rodzeństwo ziemniakami.

Pamiętam słowa znajomej rodziców: "Jeszcze Polaki nie głodne!", gdy toczyła się rozmowa o ludziach unikających pewnych prac. Wspomniana moja znajoma też do pracy się nie pali, porzuciła, zapewne nieprzyjemną, posadę sprzątaczki, nie myśląc zbytnio, co będzie dalej. Dziś jest bez pracy, na chudej rencinie, a żeby zarobić dodatkowy grosz, tyra jako opiekunka starszych ludzi. Czy to lżejsze niż sprzątanie? A gdzie zaplecze socjalne? I właśnie ona narzeka, że Polska to podły kraj. Nie widzi własnego udziału w pogorszeniu sobie życia?

Nie, nie twierdzę, że w naszym kraju żyje się słodko, ale niech się wypowiadają ci, których naprawdę to dotyka, którzy naprawdę zostali skrzywdzeni. Ta akurat osoba sama sobie zgotowała taki, a nie inny los.

I to durne gadanie, że za granicą żyje się lepiej...

Nie byłam, więc się nie wypowiem, ale słyszałam niejedną gorzką wypowiedź na ten temat. Nawet za ten zagraniczny dobrobyt jest cena: rodziny w rozłące, ciężka fizyczna praca, trwonienie zdrowia, nieraz upokorzenia, o czym sporo mogłaby opowiedzieć moja Mama, która we Włoszech spędziła 17 lat.

To takie nasze, takie swojskie (nie wierzę, że jedynie polskie): wymądrzać się i nic więcej nie robić, marudzić dla samego marudzenia, pompować swoje ego wypowiadaniem obiegowych opinii, bez osobistej refleksji. Toteż unikam takich jałowych dyskusji i stronię od nich.
Jeśli nie podoba ci się to czy owo (aż tak bardzo, by do znudzenia o tym gadać) - zaproponuj coś w zamian!

poniedziałek, 11 sierpnia 2025

I znowu...

I znowu o D., ale tym razem krótko i zwięźle.

Wszystko, co o niej napisałam, jest faktem. Wszystkie moje emocje odnośnie jej to też fakt.

I co?

Jesteśmy nadal w relacji. Jednak jest dla mnie ważna.

Rozdźwięki? różnice? Lekcją tolerancji i komunikacji, która wyraża swoje stanowisko nie raniąc, z łagodnością, choć szczerze.

Amen.

Jak?

Jak i skąd brać odwagę, by się realizować, pozwalać sobie, nie odkładać życia na później? By przestać zasłaniać się brakiem pieniędzy, czasu, odwagi? No, jak?

Serio pytam, czy miał ktoś takie rozterki i jak sobie z nimi poradził.

Napiszecie o swoich doświadczeniach?

Coś się odsłania

Dobry, ważny dzień zarówno na oddziale, jak i po południu.

Chyba nie mam potrzeby ani cierpliwości, by go streszczać, ale odsłoniło się tak wiele rzeczy. Wyszły na światło dzienne dawne, nieuleczone sprawy - by dać mi szansę na ich uzdrowienie. Och, jak dziękuję!

Trudny był ubiegły piątek na oddziale, w grupie. Mówiąc żargonem różnych specjalistów od samorozwoju, odpaliły się moje zadawnione rany. Ostatni czasownik jest tu niezwykle adekwatny, bo istotnie błaha, w gruncie rzeczy, sprawa uruchomiła moje olbrzymie emocje. Odezwało się we mnie wewnętrzne smutne, opuszczone, rozżalone i rozzłoszczone dziecko. Nie umiałam ukryć mojego niezadowolenia, a wręcz czułam potrzebę, by je zauważono. I świadomie zwróciłam na to uwagę podczas grupowej terapii. Otrzymałam wsparcie i akceptację - kilka prawd trudnych, ale pełnych życzliwości.

Trochę mi było potem wstyd, ale zapewniono mnie, że mogę czuć się bezpiecznie i śmiało się odkrywać. I wiecie... otworzyło mnie to, ośmieliło, dało poczucie, że mogę być przyjęta. I o dziwo, poczułam, że chcę być z ludźmi, nie chcę się chronić, niepotrzebnie pielęgnuję (podświadomie!) swoje wewnętrzne poczucie odrzucenia, bycia niechcianą. Dziś wręcz się tym odkryciem zachłystuję.

Było też kilka zadr, które gdzieś w głębi mnie uwierały. Nie dawały się jednak we znaki zbyt mocno, potrafiłam je objąć, znieść i być ponad nie. Nie pozwoliłam im rządzić, choć pomna różnych nauk, nie wypieram się tego uczucia. Uszanowałam je, lecz - ja tu rządzę! 😉

Chyba jestem winna wdzięczność tej marcowej operacji, która ostatecznie przywiodła mnie na oddział.

niedziela, 10 sierpnia 2025

Żal

Mam żal. Ostatnio dużo we mnie różnorakiego żalu.

Tym razem jest to żal do moich sąsiadek. Może również do siebie za nieumiejętność asertywnego, pokojowego stawiania granic.

Faktem jest, że do pewnego momentu nie czułam, by mi specjalnie coś w naszych relacjach przeszkadzało.

A jednak...

Jest u nas na podwórku Honoratka. Zmieniam imię oczywiście, ale jest to typ fertycznej filigranowej kobietki, więc kojarzy mi się z zadziorną bohaterką "Czterech pancernych...".
Nasza Honoratka na miejscu nie usiedzi, wciąż szuka sobie zajęć: a to zamiata, a to uprawia swoją działkę, a to znowu bierze się za upiększanie wspólnych części podwórza i coś tam zasiewa, podlewa itd. Niby świadczy to o jej pracowitości, więc dobrze, ale bywa, że mnie drażni.

Na przykład przychodzi niemalże pod moje okno i włącza radio, by sobie słuchać przy pracy. Wciąż coś zmienia przed moim oknem, bo ustawiłam pod nim stolik oraz krzesła, z których sąsiedzi, a więc i ona ochoczo korzystają. Kupiła na przykład obrus za parę groszy i ułożyła mi na stoliku - trzeba przyznać, że ładny. Druga sąsiadka z własnej inicjatywy obrębiła mi go na maszynie, bo niemal zawodowo zajmuje się szyciem. Niby miła przysługa, ale coraz częściej czułam, że wkracza się na moje terytorium, w moją prywatność. Czułam presję wdzięczności, chociaż pewnie nikt jej ode mnie nie oczekiwał.

Faktem jest moje okropne, ostatnimi czasy, lenistwo. Nie mam energii ani chęci na prace domowe, robię to, co już naprawdę nieuniknione. Komu jednak przeszkadzał stół bez obrusa czy ceraty (kładłam zresztą, ale cerata wypłowiała od słońca)? Nieraz sąsiadka potrafiła złapać za ścierkę i powycierać kurze na moim parapecie, a ja czułam irytację: co ją obchodzi mój kurz?!

Jakiś tydzień temu przeszły same siebie.

Wróciłam do domu późno i jeszcze w progu usłyszałam od syna: "Mama, chyba z pięć osób było na naszej działce. Powyrywały ci rośliny".

Wyjrzałam przez okno pokoju, które wychodzi wprost na działkę. Goła ziemia! Gdzie się podziała wybujała szałwia muszkatołowa, która przyciągała roje pszczół?! Jak można było tak po prostu wkroczyć na czyjś teren i się rządzić?

Zezłościłam się i natychmiast wysłałam do Honoratki wiadomość głosową, a do drugiej sąsiadki SMS z informacją, że nie życzę sobie takich ingerencji. Przy najbliższej okazji doprowadziłam do bezpośredniej rozmowy. Usłyszałam, że szałwia rozsiewała się na sąsiednie działki, a owady wlatywały do mieszkania najbliższych sąsiadów.

Dlaczego nie powiedziano mi o tym otwarcie? Owszem sąsiadki napomykały coś, że przydałoby się wykosić, że mogą mi pożyczyć sekator, nie uświadomiły mi jednak powodów, więc przekonana, że po prostu nie podoba im się bałagan na moim kawałku ziemi, pokazałam im w myślach zamaszysty gest Kozakiewicza. "Moja działka,moja sprawa", pomyślałam, nie mając pojęcia, że jednak nie tylko moja to sprawa.
Trzeba było mi powiedzieć!

Jest mi teraz najzwyczajniej w świecie przykro. Nie tyle nawet sprawa mnie złości, ale po ludzku boli.

Spróbowałam rozmówić się z sąsiadkami, wyjaśnić, przeprosić nawet, że ich nie zrozumiałam. Ale czy ja zostałam uszanowana?

Honoratka niby się nie gniewa, ale przecież widzę, że się zdystansowała, brakuje dawnej pogody i serdeczności. Żal mi, ale z drugiej strony - życzliwością też można zagłaskać.

Jak to asertywnie ważyć: przyjmowanie życzliwości, korzystanie z niej - co przecież cieszy i dawcę - a stawianie granic?


sobota, 2 sierpnia 2025

Kurrrrde Maciek*

Chyba mi nie pomaga ten oddział dzienny.

Na początku czułam, że wypoczywam od codzienności typu praca-dom, a teraz mam wrażenie, że tylko obawa przed powrotem do tego mnie tu trzyma. Na oddziale przynajmniej nie wymaga się ode mnie wypełniania obowiązków pracownika, koncentrowania się na zadaniach. Ale w gruncie rzeczy bywa mi tu jeszcze trudniej niż w pracy.

Najbardziej na świecie chciałabym po prostu "usiąść sobie na tyłku", zwolnić tempo życia, zatrzymać się i wyciszyć. Na oddziale ciągle coś się dzieje, brakuje tej przestrzeni tylko da siebie. Niby grupa jest po to, by dawać sobie wsparcie - ja tego nie czuję! Owszem, panuje tu życzliwość, ale tak naprawdę nie czuję się tu ani ważna, ani potrzebna. Nie mam z kim tak naprawdę porozmawiać, bo tu albo utworzyły się pary i grupki, albo po prostu rozmawiają wszyscy razem o sprawach ogólnych. Nie chcę (na Boga!) powiedzieć przez to, że mam komukolwiek to za złe, ale ogromnie łaknę szczerych, głębokich rozmów o tym wszystkim, co mnie teraz wypełnia. Tu, nawet jeśli ktoś okaże mi więcej zainteresowania, to tylko na chwilę, przelotnie. Tu głos mają bardziej przebojowi, rozpychający się łokciami. Ktoś mówi, a gdy na chwilę przerwie, nie zdążę nabrać tchu, gdy wpada w słowo ktoś kolejny. Nie domagam się prawa do bycia w centrum uwagi, ale nie chcę też być niewidzialna, nieważna.

Zastanawiło mnie teraz, przez moment, czy pisząc to wszystko nie zaprzeczam sama sobie. Chcę być widziana, a jednocześnie "usiąść na d..."?

Ale tak! Tu za dużo się dzieje, za szybko. Jest gwarno, ciągle coś się robi - jak nie terapia zajęciowa, to grupowa, jak nie luźne rozmowy, to wyjście w plener. Niby wszystko fajne, a ja jestem wykończona, rozdrażniona, poirytowana. Bywa, że wychodzę z oddziału do domu i płaczę.

Co to - kurrrrde Maciek!!!! - się ze mną dzieje?

Myślę, że terapia indywidualna lepiej zaspokoiłaby moje potrzeby.

*Autorką powiedzonka jest moja bratanica, która - na szczęście - nieudolnie powtórzyła to, czego małe dziecko nie powinno słyszeć.