Chyba mi nie pomaga ten oddział dzienny.
Na początku czułam, że wypoczywam od codzienności typu praca-dom, a teraz mam wrażenie, że tylko obawa przed powrotem do tego mnie tu trzyma. Na oddziale przynajmniej nie wymaga się ode mnie wypełniania obowiązków pracownika, koncentrowania się na zadaniach. Ale w gruncie rzeczy bywa mi tu jeszcze trudniej niż w pracy.
Najbardziej na świecie chciałabym po prostu "usiąść sobie na tyłku", zwolnić tempo życia, zatrzymać się i wyciszyć. Na oddziale ciągle coś się dzieje, brakuje tej przestrzeni tylko da siebie. Niby grupa jest po to, by dawać sobie wsparcie - ja tego nie czuję! Owszem, panuje tu życzliwość, ale tak naprawdę nie czuję się tu ani ważna, ani potrzebna. Nie mam z kim tak naprawdę porozmawiać, bo tu albo utworzyły się pary i grupki, albo po prostu rozmawiają wszyscy razem o sprawach ogólnych. Nie chcę (na Boga!) powiedzieć przez to, że mam komukolwiek to za złe, ale ogromnie łaknę szczerych, głębokich rozmów o tym wszystkim, co mnie teraz wypełnia. Tu, nawet jeśli ktoś okaże mi więcej zainteresowania, to tylko na chwilę, przelotnie. Tu głos mają bardziej przebojowi, rozpychający się łokciami. Ktoś mówi, a gdy na chwilę przerwie, nie zdążę nabrać tchu, gdy wpada w słowo ktoś kolejny. Nie domagam się prawa do bycia w centrum uwagi, ale nie chcę też być niewidzialna, nieważna.
Zastanawiło mnie teraz, przez moment, czy pisząc to wszystko nie zaprzeczam sama sobie. Chcę być widziana, a jednocześnie "usiąść na d..."?
Ale tak! Tu za dużo się dzieje, za szybko. Jest gwarno, ciągle coś się robi - jak nie terapia zajęciowa, to grupowa, jak nie luźne rozmowy, to wyjście w plener. Niby wszystko fajne, a ja jestem wykończona, rozdrażniona, poirytowana. Bywa, że wychodzę z oddziału do domu i płaczę.
Co to - kurrrrde Maciek!!!! - się ze mną dzieje?
Myślę, że terapia indywidualna lepiej zaspokoiłaby moje potrzeby.
*Autorką powiedzonka jest moja bratanica, która - na szczęście - nieudolnie powtórzyła to, czego małe dziecko nie powinno słyszeć.