sobota, 23 sierpnia 2025

A na oddziale...

Z oddziału odeszły jednocześnie trzy osoby. Zakończyły już leczenie.
I co się okazuje? Bez nich czuję się lepiej, swobodniej, mam poczucie, że w grupie jesteśmy wszyscy bardziej dla wszystkich. Łatwiej o dobre rozmowy, bycie wysłuchanym i zauważonym (wcale nie mówię tylko o sobie, i mnie łatwiej dotrzeć do innych), bo nikt nie dominuje i nie zakrzykuje, nie przytłacza pozostałych.

Ta trójka to były osoby bardzo aktywne, dynamiczne, poszukujące dodatkowych wrażeń, stymulacji, wymyślających różne atrakcje, by urozmaicić życie grupy. Były też jednak męczące przez tę swoją ruchliwość i energię, zwłaszcza niesłychanie gadatliwa Stefka. Stefka miała serce na dłoni, ale nie bardzo umiała wysłuchać innych do końca, spieszno jej było dzielić się wszystkim, co miała do powiedzenia. To również było podyktowane dobrym sercem, ale nie zawsze przecież pożądane.

Już dwa dni, jak wyszłam z oddziału bez uczucia zmęczenia i rozdrażnienia. Już dwa dni, jak czuję się w grupie dostrzegana, widziana, słuchana, jak widzę i słyszę inne osoby, a nie wciąż te same.

Ta sytuacja dostarczyła mi ważnych wglądów w siebie. Odkryłam, że nad gromadne życie przedkładam kameralne spotkania, gdzie wszyscy są dla wszystkich. Lubię być sam na sam lub w małym gronie, gdzie nie atakują mnie i nie rozpraszają tysiące bodźców. Wtedy, moim zdaniem, najlepiej realizuję swój towarzyski pontencjał.

To poczucie dopadło mnie również w mojej "sekcie", z którą spotkałam się wczoraj. Rozmowy "oficjalne" toczą się w sposób zdyscyplinowany, więc nadążam, ale te swobodne, w przerwach między oficjalnymi, sprawiają mi trudność. Bardzo przykre jest wtedy poczucie wyizolowania. Tak bardzo chciałabym porozmawiać z tą czy tamtą koleżanką, wypytać o szalenie interesujące mnie sprawy, a jest to mocno utrudnione w większym gronie.

Nie pozostaje mi nic innego, jak uznać, że mam tak, a nie inaczej i uczyć się z tym żyć.



I jeszcze jedną ważną, chociaż tak elementarną, że aż wstyd, naukę wyniosłam z rozmowy z terapeutą oraz ulubionym oddziałowym kolegą.

Wszyscy, rzadziej lub częściej, miewamy chwile zniechęcenia, braku sił, kiepskiego nastroju. To nie powinno nas zatrzymywać w działaniach do tego stopnia, jak dzieje się to ze mną. Kolega od wielu lat zmaga się ze stanami depresyjnymi, ale nauczył się robić, co jest do zrobienia pomimo wszystko. Twierdzi, że jest do do wytrenowania. A ja? Ja się "rozdziadowałam", bo dziecko już dorosłe, w domu nikogo nie obchodzi, jak go prowadzę, więc mam luksus użalania się nad sobą i ulegania słabościom. Utrwalił się we mnie taki nawyk - ot co. Zależy mi, by to zmienić, więc podjęłam starania i póki co - przybywa mi energii i zadowolenia, gdy się przezwyciężam. Marazm, niestety, rodzi większy marazm.



P.S. Przed chwilą dostałam wiadomość od koleżanki - tej, która niemal rzuciła swojego "chłopaka" dla innego. Jednak zostaje z tym dawnym. Nie ukrywałam przed nią, że się cieszę, bo z tego, czego dowiedziałam się o tym drugim, pierwszy jest o niebo wartościowszy, choć nie zawsze łatwo z nim żyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz