Głównie grzebię w sobie na blogu (i nie tylko). Może to egocentryczne? Jednakże - mój blog, moje prawo. To wszystko, co we mnie "siedzi", co mnie kształtuje i powoduje mną, zwyczajnie mnie zaciekawia. A w końcu któż inny towarzyszy mi w każdej sekundzie życia?
Poznaję siebie, sprawdzam, co osłabia moją siłę życiową, a co ją daje, dlaczego bywam niezadowolona, dlaczego nie wychodzi mi to, na czym bardzo mi zależy i dlaczego tak mi zależy?
Mimo woli sprowokowałam na oddziale dyskusję na ostatni temat. Zaczęło się od żartu rzuconego przez kogoś: "jak żyć?", gdy prowadząca grupę terapeutyczną psycholog zapytała, o czym chcemy pomówić. Pociągnęłam temat: właśnie! jak żyć, gdy skończy się błogie ciepełko oddziału dziennego i trzeba będzie wrócić do codzienności: godzenia obowiązków, pokonywania niechęci i zmęczenia?
Mam poczucie, że sprawa ma jakieś głębsze podłoże.
Przecież nie pracuję ciężko, a serdecznie miewam dosyć tego gotowania, sprzątania, tej powtarzalności. Dosyć mam wstawania do pracy i dyscyplinowania się w niej.
I o co tu chodzi? Przecież to istna dziecinada!
Jest we mnie przymus, by wszystko w moim życiu było perfekcyjne, a jednocześnie jest wielki bunt przeciwko temu.
Mam myśl, która właśnie teraz przyszła mi do głowy: pchają mnie, czy ciągną (sama nie wiem ;) ) dwie przeciwstawne siły. Identyczna jest ich moc, więc jaki rezultat? Ano - stoję w miejscu i się na ten stan rzeczy złoszczę. Jakaś patowa sytuacja, która przede wszystkim kosztuje mnie sporo energii psychicznej, spokoju i nerwów.
Psycholog zasugerowała, że może właśnie teraz kwestionuję to, co wiele lat uważałam za powinność i jedynie słuszny model... a co niekoniecznie było moją prawdą.
Aczkolwiek osobiście uważam, że manifestuje się to u mnie wręcz karykaturalnie. Że zachowuję się jak jakaś - nomen omen - stuknięta!
Można się ogromnie zapętlić.
Koniec końców, chyba jednak ta sesja była mi potrzebna, poruszyła emocje i zaowocowała niniejszymi przemyśleniami.
Zabrałam się w piątek, zawstydzona tym swoim lenistwem, do którego przyznałam się na forum, do porządkowania mocno zagraconych szuflad, I pojawił się wgląd, że sama sobie komplikuję proste sprawy!
Rejteruję przed trudnościami. Tym razem było to - wyrzucanie. Tak! pozbywanie się niepotrzebnych rzeczy, o czym do obrzydzenia można dziś naczytać się w internetach.
Chociaż staram się nie nabywać rzeczy bez potrzeby, jednak ich przybywa. Tu coś dostanę, tu "się zgarnęło" niechcąco przy kolejnej przeprowadzce z jednego wynajmowanego lokum do innego, to kupiłam lepszy nóż, bo stary mnie irytował, był tępy i rozklekotany. Niby drobiazgi, ale - wiadomo - kropla drąży skałę...
No i okazało się, że nieużywanych sprzętów leży w szufladach sporo. Dumałam i dumałam nad nimi... Może jednak się jeszcze przydadzą, bo przecież nie są takie najgorsze? Jakże wyrzucić noże używane jeszcze przez moich Rodziców? ; u mnie każdy przedmiot ma duszę i wiąże się ze wspomnieniami.
Wreszcie podjęłam żeńską (😉) decyzję: zgarniam te przedmioty do worka, wynoszę do piwnicy i sprawdzam, czy przez najbliższe pół roku okażą się potrzebne.
Zaraz jednak puknęłam się w czoło na absurdalność tego przypuszczenia. W rezultacie sprzęty wyniosłam pod kontener na śmieci. Serce bolało, bo był tam wyszczerbiony półmisek z czasów mojego wczesnego dzieciństwa, niespecjalnie piękny, jedyny ocalały z kompletu, który bez sensu poniewierał się w szufladzie.
Nad dwiema wcale nie lubianymi filiżankami omal się nie popłakałam. Boże... Mama! Mieszkanie na Polesiu! Wizyty cioć i wujków, gdy używano tego półmiska i tych filiżanek! Mama, żyjąc na walizkach, całe dorosłe życie, tęskniła do na stałe urządzonego, zasobnego domu z kompletną zastawą, uwielbiała ładną porcelanę i w ogóle ładne rzeczy.
Nie, na wyrzucenie filiżanek nie zdobyłam się, lecz postanowiłam jednak ich używać. Zostawiłam też przyrząd do odwracania na patelni naleśników czy kotletów, chociaż jest niewygodny i zastąpiony nowym - ale był w domu, odkąd pamiętam! Wraz ze starym tłuczkiem do kartofli (kupiłam lepszy, który może zastąpić praskę, bo ten stary to był jedynie wygięty drut w kształcie podwójnego S - a kupiliśmy go z mężem) postanowiłam go wręczyć synowi, gdy rozpocznie samodzielne życie ; a niech ma coś od matki, gdy ta już odejdzie z tego świata (o ile nie wyrzuci, bo on, w przeciwieństwie do mnie, sentymentalny nie jest).
Wreszcie szuflady posprzątałam, że aż miło spojrzeć, ale ile było przy tym ambarasu!
Ot! cała Marta.