niedziela, 17 sierpnia 2025

Wakacje w psychiatryku

Kto by pomyślał, że jedne z najlepszych wakacji swojego życia spędzę... w szpitalu psychiatrycznym.

Dzienny oddział jest super! Polecam każdemu, kto nie wyrabia na życiowym zakręcie, komu ciężko i źle. Nie jest to miejsce dla mocno chorych psychicznie, jego głównym zadaniem (w moim odczuciu) jest przywrócenie pacjenta światu, innym ludziom, zwykłemu zdrowemu życiu.

Tydzień temu poczułam pozytywne skutki przebywania w tej przestrzeni. Wybrzmiały - w dużej mierze po prostu świadomie na to pozwoliłam, nie tłumiłam tego, chciałam się temu przyjrzeć - moje trudne emocje, wielokrotnie w całym życiu doznawane poczucie izolacji, inności, niedopasowania do innych, nienadążania za pozostałymi członkami grupy. Po zobaczeniu tego w pełnej okazałości odważyłam się na rozmowę w grupie terapeutycznej.

Ludzie w grupie są fantastyczni! Dali mi tyle wsparcia i życzliwości! Nie tylko emocjonalnego, ale i praktycznego, konkretnego, namacalnego. Zmobilizowali mnie między innymi do odwiedzenia punktu protetyki słuchowej w celu przetestowania lepszego modelu aparatów, bo te, których teraz używam, znoszę bardzo źle.

No i te nowe - rewelacja! Słyszę bardziej naturalnie, nie atakuje mnie natłok dźwięków, nie zwracam uwagi na uliczny szum. Próba ogniowa nastąpi jutro, w grupie, wśród toczących się równocześnie wielu rozmów.

Ludzie również ośmielili mnie, by prosić o powtarzanie informacji, dopytywać, nie bać się, że może jestem natrętna i irytująca. Kolega zażartował, że aby zostać zauważoną i usłyszaną trzeba czasem nawet "rozpychać się łokciami" (w granicach rozsądku i przyzwoitości).

A ja tak się zawsze obawiałam, że jestem niechciana, nieproszona... Schemat izolacji społecznej, o którym przeczytałam w książce pożyczonej od kolegi z oddziału, bardzo mnie dotyczy.

Ogromnie wartościowe jest to, czym teraz żyję.

Tak bardzo od czasu tej rozmowy czuję się lepiej. W grupie też zostało to zauważone.

Obawiałam się, że to chwilowe, że za moment znowu dopadnie mnie dołek, pokona jakieś zmęczenie. Tymczasem - zmęczona owszem, bywam, ale nastrój stabilny. Oby jak najdłużej.

Swojskie malkontenctwo

Znajoma jedna moja w każdej niemal rozmowie zwykła narzekać, w jakim to chorym kraju żyjemy, jak to nie wspiera się potrzebujących, jakie to głodowe emerytury, jakie marne renty...

Niby prawda, ale ileż można tak w kółko bić tę pianę? Nie wytrzymałam raz i odparłam: "To zrób rewolucję i ruszaj na barykady!". Odpowiedź: "Ja mam odwagę, nie boję się mówić, co myślę".

Taaaa...! Odwaga w międzysąsiedzkich pogwarkach, urzędzie nawet, to nie jest wielka sztuka. Gardłowanie bez obawy o konsekwencje to coś, na co wielu stać.

Zdaniem koleżanki "wszyscy powinni wyjść na ulicę i coś wreszcie z tym zrobić", więc ja jej na to (poirytowana już tym gadaniem): "To zacznij pierwsza".

I tu pojawia się szereg argumentów o zdrowiu, obowiązkach, wieku... I tu kończą się mądrości podobnych koleżance osób.

Nie pamięta się z lekcji historii, jakich ofiar wymagała walka o prawa człowieka, ile krwi przelano w rewolucjach, na manifestacjach, demonstracjach. Nie pamięta się i nie myśli, jak serdecznie musieli mieć dosyć zdesperowani robotnicy, skoro decydowali się na drastyczne rozwiązania. Znam to tylko z książek, ale dobrze pamiętam, jak opisuje Halina Górska w "Drugiej bramie": wybuchł strajk w fabryce i Adela (jedna z dziecięcych bohaterek książki) musiała "zapychać" głodne rodzeństwo ziemniakami.

Pamiętam słowa znajomej rodziców: "Jeszcze Polaki nie głodne!", gdy toczyła się rozmowa o ludziach unikających pewnych prac. Wspomniana moja znajoma też do pracy się nie pali, porzuciła, zapewne nieprzyjemną, posadę sprzątaczki, nie myśląc zbytnio, co będzie dalej. Dziś jest bez pracy, na chudej rencinie, a żeby zarobić dodatkowy grosz, tyra jako opiekunka starszych ludzi. Czy to lżejsze niż sprzątanie? A gdzie zaplecze socjalne? I właśnie ona narzeka, że Polska to podły kraj. Nie widzi własnego udziału w pogorszeniu sobie życia?

Nie, nie twierdzę, że w naszym kraju żyje się słodko, ale niech się wypowiadają ci, których naprawdę to dotyka, którzy naprawdę zostali skrzywdzeni. Ta akurat osoba sama sobie zgotowała taki, a nie inny los.

I to durne gadanie, że za granicą żyje się lepiej...

Nie byłam, więc się nie wypowiem, ale słyszałam niejedną gorzką wypowiedź na ten temat. Nawet za ten zagraniczny dobrobyt jest cena: rodziny w rozłące, ciężka fizyczna praca, trwonienie zdrowia, nieraz upokorzenia, o czym sporo mogłaby opowiedzieć moja Mama, która we Włoszech spędziła 17 lat.

To takie nasze, takie swojskie (nie wierzę, że jedynie polskie): wymądrzać się i nic więcej nie robić, marudzić dla samego marudzenia, pompować swoje ego wypowiadaniem obiegowych opinii, bez osobistej refleksji. Toteż unikam takich jałowych dyskusji i stronię od nich.
Jeśli nie podoba ci się to czy owo (aż tak bardzo, by do znudzenia o tym gadać) - zaproponuj coś w zamian!

poniedziałek, 11 sierpnia 2025

I znowu...

I znowu o D., ale tym razem krótko i zwięźle.

Wszystko, co o niej napisałam, jest faktem. Wszystkie moje emocje odnośnie jej to też fakt.

I co?

Jesteśmy nadal w relacji. Jednak jest dla mnie ważna.

Rozdźwięki? różnice? Lekcją tolerancji i komunikacji, która wyraża swoje stanowisko nie raniąc, z łagodnością, choć szczerze.

Amen.

Jak?

Jak i skąd brać odwagę, by się realizować, pozwalać sobie, nie odkładać życia na później? By przestać zasłaniać się brakiem pieniędzy, czasu, odwagi? No, jak?

Serio pytam, czy miał ktoś takie rozterki i jak sobie z nimi poradził.

Napiszecie o swoich doświadczeniach?

Coś się odsłania

Dobry, ważny dzień zarówno na oddziale, jak i po południu.

Chyba nie mam potrzeby ani cierpliwości, by go streszczać, ale odsłoniło się tak wiele rzeczy. Wyszły na światło dzienne dawne, nieuleczone sprawy - by dać mi szansę na ich uzdrowienie. Och, jak dziękuję!

Trudny był ubiegły piątek na oddziale, w grupie. Mówiąc żargonem różnych specjalistów od samorozwoju, odpaliły się moje zadawnione rany. Ostatni czasownik jest tu niezwykle adekwatny, bo istotnie błaha, w gruncie rzeczy, sprawa uruchomiła moje olbrzymie emocje. Odezwało się we mnie wewnętrzne smutne, opuszczone, rozżalone i rozzłoszczone dziecko. Nie umiałam ukryć mojego niezadowolenia, a wręcz czułam potrzebę, by je zauważono. I świadomie zwróciłam na to uwagę podczas grupowej terapii. Otrzymałam wsparcie i akceptację - kilka prawd trudnych, ale pełnych życzliwości.

Trochę mi było potem wstyd, ale zapewniono mnie, że mogę czuć się bezpiecznie i śmiało się odkrywać. I wiecie... otworzyło mnie to, ośmieliło, dało poczucie, że mogę być przyjęta. I o dziwo, poczułam, że chcę być z ludźmi, nie chcę się chronić, niepotrzebnie pielęgnuję (podświadomie!) swoje wewnętrzne poczucie odrzucenia, bycia niechcianą. Dziś wręcz się tym odkryciem zachłystuję.

Było też kilka zadr, które gdzieś w głębi mnie uwierały. Nie dawały się jednak we znaki zbyt mocno, potrafiłam je objąć, znieść i być ponad nie. Nie pozwoliłam im rządzić, choć pomna różnych nauk, nie wypieram się tego uczucia. Uszanowałam je, lecz - ja tu rządzę! 😉

Chyba jestem winna wdzięczność tej marcowej operacji, która ostatecznie przywiodła mnie na oddział.

niedziela, 10 sierpnia 2025

Żal

Mam żal. Ostatnio dużo we mnie różnorakiego żalu.

Tym razem jest to żal do moich sąsiadek. Może również do siebie za nieumiejętność asertywnego, pokojowego stawiania granic.

Faktem jest, że do pewnego momentu nie czułam, by mi specjalnie coś w naszych relacjach przeszkadzało.

A jednak...

Jest u nas na podwórku Honoratka. Zmieniam imię oczywiście, ale jest to typ fertycznej filigranowej kobietki, więc kojarzy mi się z zadziorną bohaterką "Czterech pancernych...".
Nasza Honoratka na miejscu nie usiedzi, wciąż szuka sobie zajęć: a to zamiata, a to uprawia swoją działkę, a to znowu bierze się za upiększanie wspólnych części podwórza i coś tam zasiewa, podlewa itd. Niby świadczy to o jej pracowitości, więc dobrze, ale bywa, że mnie drażni.

Na przykład przychodzi niemalże pod moje okno i włącza radio, by sobie słuchać przy pracy. Wciąż coś zmienia przed moim oknem, bo ustawiłam pod nim stolik oraz krzesła, z których sąsiedzi, a więc i ona ochoczo korzystają. Kupiła na przykład obrus za parę groszy i ułożyła mi na stoliku - trzeba przyznać, że ładny. Druga sąsiadka z własnej inicjatywy obrębiła mi go na maszynie, bo niemal zawodowo zajmuje się szyciem. Niby miła przysługa, ale coraz częściej czułam, że wkracza się na moje terytorium, w moją prywatność. Czułam presję wdzięczności, chociaż pewnie nikt jej ode mnie nie oczekiwał.

Faktem jest moje okropne, ostatnimi czasy, lenistwo. Nie mam energii ani chęci na prace domowe, robię to, co już naprawdę nieuniknione. Komu jednak przeszkadzał stół bez obrusa czy ceraty (kładłam zresztą, ale cerata wypłowiała od słońca)? Nieraz sąsiadka potrafiła złapać za ścierkę i powycierać kurze na moim parapecie, a ja czułam irytację: co ją obchodzi mój kurz?!

Jakiś tydzień temu przeszły same siebie.

Wróciłam do domu późno i jeszcze w progu usłyszałam od syna: "Mama, chyba z pięć osób było na naszej działce. Powyrywały ci rośliny".

Wyjrzałam przez okno pokoju, które wychodzi wprost na działkę. Goła ziemia! Gdzie się podziała wybujała szałwia muszkatołowa, która przyciągała roje pszczół?! Jak można było tak po prostu wkroczyć na czyjś teren i się rządzić?

Zezłościłam się i natychmiast wysłałam do Honoratki wiadomość głosową, a do drugiej sąsiadki SMS z informacją, że nie życzę sobie takich ingerencji. Przy najbliższej okazji doprowadziłam do bezpośredniej rozmowy. Usłyszałam, że szałwia rozsiewała się na sąsiednie działki, a owady wlatywały do mieszkania najbliższych sąsiadów.

Dlaczego nie powiedziano mi o tym otwarcie? Owszem sąsiadki napomykały coś, że przydałoby się wykosić, że mogą mi pożyczyć sekator, nie uświadomiły mi jednak powodów, więc przekonana, że po prostu nie podoba im się bałagan na moim kawałku ziemi, pokazałam im w myślach zamaszysty gest Kozakiewicza. "Moja działka,moja sprawa", pomyślałam, nie mając pojęcia, że jednak nie tylko moja to sprawa.
Trzeba było mi powiedzieć!

Jest mi teraz najzwyczajniej w świecie przykro. Nie tyle nawet sprawa mnie złości, ale po ludzku boli.

Spróbowałam rozmówić się z sąsiadkami, wyjaśnić, przeprosić nawet, że ich nie zrozumiałam. Ale czy ja zostałam uszanowana?

Honoratka niby się nie gniewa, ale przecież widzę, że się zdystansowała, brakuje dawnej pogody i serdeczności. Żal mi, ale z drugiej strony - życzliwością też można zagłaskać.

Jak to asertywnie ważyć: przyjmowanie życzliwości, korzystanie z niej - co przecież cieszy i dawcę - a stawianie granic?


sobota, 2 sierpnia 2025

Kurrrrde Maciek*

Chyba mi nie pomaga ten oddział dzienny.

Na początku czułam, że wypoczywam od codzienności typu praca-dom, a teraz mam wrażenie, że tylko obawa przed powrotem do tego mnie tu trzyma. Na oddziale przynajmniej nie wymaga się ode mnie wypełniania obowiązków pracownika, koncentrowania się na zadaniach. Ale w gruncie rzeczy bywa mi tu jeszcze trudniej niż w pracy.

Najbardziej na świecie chciałabym po prostu "usiąść sobie na tyłku", zwolnić tempo życia, zatrzymać się i wyciszyć. Na oddziale ciągle coś się dzieje, brakuje tej przestrzeni tylko da siebie. Niby grupa jest po to, by dawać sobie wsparcie - ja tego nie czuję! Owszem, panuje tu życzliwość, ale tak naprawdę nie czuję się tu ani ważna, ani potrzebna. Nie mam z kim tak naprawdę porozmawiać, bo tu albo utworzyły się pary i grupki, albo po prostu rozmawiają wszyscy razem o sprawach ogólnych. Nie chcę (na Boga!) powiedzieć przez to, że mam komukolwiek to za złe, ale ogromnie łaknę szczerych, głębokich rozmów o tym wszystkim, co mnie teraz wypełnia. Tu, nawet jeśli ktoś okaże mi więcej zainteresowania, to tylko na chwilę, przelotnie. Tu głos mają bardziej przebojowi, rozpychający się łokciami. Ktoś mówi, a gdy na chwilę przerwie, nie zdążę nabrać tchu, gdy wpada w słowo ktoś kolejny. Nie domagam się prawa do bycia w centrum uwagi, ale nie chcę też być niewidzialna, nieważna.

Zastanawiło mnie teraz, przez moment, czy pisząc to wszystko nie zaprzeczam sama sobie. Chcę być widziana, a jednocześnie "usiąść na d..."?

Ale tak! Tu za dużo się dzieje, za szybko. Jest gwarno, ciągle coś się robi - jak nie terapia zajęciowa, to grupowa, jak nie luźne rozmowy, to wyjście w plener. Niby wszystko fajne, a ja jestem wykończona, rozdrażniona, poirytowana. Bywa, że wychodzę z oddziału do domu i płaczę.

Co to - kurrrrde Maciek!!!! - się ze mną dzieje?

Myślę, że terapia indywidualna lepiej zaspokoiłaby moje potrzeby.

*Autorką powiedzonka jest moja bratanica, która - na szczęście - nieudolnie powtórzyła to, czego małe dziecko nie powinno słyszeć.

niedziela, 27 lipca 2025

O sprzątaniu i nie tylko

Głównie grzebię w sobie na blogu (i nie tylko). Może to egocentryczne? Jednakże - mój blog, moje prawo. To wszystko, co we mnie "siedzi", co mnie kształtuje i powoduje mną, zwyczajnie mnie zaciekawia. A w końcu któż inny towarzyszy mi w każdej sekundzie życia?
Poznaję siebie, sprawdzam, co osłabia moją siłę życiową, a co ją daje, dlaczego bywam niezadowolona, dlaczego nie wychodzi mi to, na czym bardzo mi zależy i dlaczego tak mi zależy?

Mimo woli sprowokowałam na oddziale dyskusję na ostatni temat. Zaczęło się od żartu rzuconego przez kogoś: "jak żyć?", gdy prowadząca grupę terapeutyczną psycholog zapytała, o czym chcemy pomówić. Pociągnęłam temat: właśnie! jak żyć, gdy skończy się błogie ciepełko oddziału dziennego i trzeba będzie wrócić do codzienności: godzenia obowiązków, pokonywania niechęci i zmęczenia?
Mam poczucie, że sprawa ma jakieś głębsze podłoże.
Przecież nie pracuję ciężko, a serdecznie miewam dosyć tego gotowania, sprzątania, tej powtarzalności. Dosyć mam wstawania do pracy i dyscyplinowania się w niej.
I o co tu chodzi? Przecież to istna dziecinada!
Jest we mnie przymus, by wszystko w moim życiu było perfekcyjne, a jednocześnie jest wielki bunt przeciwko temu.
Mam myśl, która właśnie teraz przyszła mi do głowy: pchają mnie, czy ciągną (sama nie wiem ;) ) dwie przeciwstawne siły. Identyczna jest ich moc, więc jaki rezultat? Ano - stoję w miejscu i się na ten stan rzeczy złoszczę. Jakaś patowa sytuacja, która przede wszystkim kosztuje mnie sporo energii psychicznej, spokoju i nerwów.
Psycholog zasugerowała, że może właśnie teraz kwestionuję to, co wiele lat uważałam za powinność i jedynie słuszny model... a co niekoniecznie było moją prawdą.
Aczkolwiek osobiście uważam, że manifestuje się to u mnie wręcz karykaturalnie. Że zachowuję się jak jakaś - nomen omen - stuknięta!
Można się ogromnie zapętlić.

Koniec końców, chyba jednak ta sesja była mi potrzebna, poruszyła emocje i zaowocowała niniejszymi przemyśleniami.

Zabrałam się w piątek, zawstydzona tym swoim lenistwem, do którego przyznałam się na forum, do porządkowania mocno zagraconych szuflad, I pojawił się wgląd, że sama sobie komplikuję proste sprawy!
Rejteruję przed trudnościami. Tym razem było to - wyrzucanie. Tak! pozbywanie się niepotrzebnych rzeczy, o czym do obrzydzenia można dziś naczytać się w internetach.
Chociaż staram się nie nabywać rzeczy bez potrzeby, jednak ich przybywa. Tu coś dostanę, tu "się zgarnęło" niechcąco przy kolejnej przeprowadzce z jednego wynajmowanego lokum do innego, to kupiłam lepszy nóż, bo stary mnie irytował, był tępy i rozklekotany. Niby drobiazgi, ale - wiadomo - kropla drąży skałę...
No i okazało się, że nieużywanych sprzętów leży w szufladach sporo. Dumałam i dumałam nad nimi... Może jednak się jeszcze przydadzą, bo przecież nie są takie najgorsze? Jakże wyrzucić noże używane jeszcze przez moich Rodziców? ; u mnie każdy przedmiot ma duszę i wiąże się ze wspomnieniami.
Wreszcie podjęłam żeńską (😉) decyzję: zgarniam te przedmioty do worka, wynoszę do piwnicy i sprawdzam, czy przez najbliższe pół roku okażą się potrzebne.
Zaraz jednak puknęłam się w czoło na absurdalność tego przypuszczenia. W rezultacie sprzęty wyniosłam pod kontener na śmieci. Serce bolało, bo był tam wyszczerbiony półmisek z czasów mojego wczesnego dzieciństwa, niespecjalnie piękny, jedyny ocalały z kompletu, który bez sensu poniewierał się w szufladzie.
Nad dwiema wcale nie lubianymi filiżankami omal się nie popłakałam. Boże... Mama! Mieszkanie na Polesiu! Wizyty cioć i wujków, gdy używano tego półmiska i tych filiżanek! Mama, żyjąc na walizkach, całe dorosłe życie, tęskniła do na stałe urządzonego, zasobnego domu z kompletną zastawą, uwielbiała ładną porcelanę i w ogóle ładne rzeczy.
Nie, na wyrzucenie filiżanek nie zdobyłam się, lecz postanowiłam jednak ich używać. Zostawiłam też przyrząd do odwracania na patelni naleśników czy kotletów, chociaż jest niewygodny i zastąpiony nowym - ale był w domu, odkąd pamiętam! Wraz ze starym tłuczkiem do kartofli (kupiłam lepszy, który może zastąpić praskę, bo ten stary to był jedynie wygięty drut w kształcie podwójnego S - a kupiliśmy go z mężem) postanowiłam go wręczyć synowi, gdy rozpocznie samodzielne życie ; a niech ma coś od matki, gdy ta już odejdzie z tego świata (o ile nie wyrzuci, bo on, w przeciwieństwie do mnie, sentymentalny nie jest).
Wreszcie szuflady posprzątałam, że aż miło spojrzeć, ale ile było przy tym ambarasu!

Ot! cała Marta.

sobota, 26 lipca 2025

Źle

Złe dni jakieś. Buzujące emocje, złość... przede wszystkim złość. Ale i żal, i przykrość.

Momentami sama nie wiem, o co mi chodzi. Wkurza wszystko i wszyscy, czuję po prostu brak psychicznej równowagi. Przebodźcowuje mnie ruch na oddziale, rozmowy, nawet stukanie plastikowych klocków do gry w coś tam.... Tęsknię za idealną, totalną ciszą. Męczy mnie skupianie uwagi, nadążanie za rozmowami, boli poczucie wyobcowania, gdy nie nadążam. Przy byle okazji to uczucie wraca, mam czasami wrażenie, że nieadekwatnie do rzeczywistości.

Jest mi - kurrrrde! - źle!


Moje mieszkanie, które tak mnie na początku zauroczyło swojską atmosferą, chyba mi obmierzło.

Mieszka za ścianą czynny alkoholik - aktualnie w ciągu. Przyłazi co dzień pod moje okno, gdzie ustawiłam stolik i krzesła, aby rozkoszować się porankami przy kawie. Nie mogę w spokoju delektować się chwilami dla siebie, bo bełkocze, gada głupoty - jak to pijus. Dzisiaj nie wytrzymałam i po prostu go skrzyczałam, gdy mi zaczął opowiadać setny raz o tym samym i wmawiać niestworzone rzeczy. Przeproszę chyba za to jego matkę, bo może kobiecinie przykro.

Sąsiedzi urządzili sobie pod tym moim oknem, przy tym MOIM stoliku klub dyskusyjny, a przecież latem okno mam uchylone. Zero prywatności! Rajcują na różne tematy, słuchają muzyki z telefonu, nieraz i plotkują o innych mieszkańcach podwórka.
Do licha! Czasami brakuje mi tego ruchu, tego życia, gdy zimą wszyscy pozaszywają się w domach, ale co za dużo, to za przeproszeniem, nawet świnia nie zje!


Poza tym dopadły mnie obawy o przyszłość. Syn został przyjęty na studia, wybrał sobie trudny kierunek i jestem pełna obaw, czy sobie poradzi. Niech jednak próbuje swoich sił, widzę, że mu na tym zależy, że się zaangażował i nawet teraz, w czasie wakacji z własnej woli zajmuje się fizyką, traktowaną w jego technikum po macoszemu. Kupił sobie jakie repetytorium i "rozkminia". Boję się, czy podołam finansowo. Syn się na razie do pracy zarobkowej nie pali, mówi, że trudno znaleźć robotę i że podobno nawet jego pracowita dziewczyna ma z tym kłopot.

Jakoś się w ogóle rozklekotałam psychicznie. Gwałtowność, zmienność... Chwilami odnoszę wrażenie, że muszę od nowa uczyć się żyć, na nowo się składać po tym ciosie. Ot, rozklekotanie.
Proste sprawy są dla mnie wyzwaniem, wpadam w rozkojarzenie, przygnębia mnie to. Gdzie się podział tak pracowicie budowany spokój i pogoda?

środa, 16 lipca 2025

Boli

Mam kolejne obserwacje na temat mojego codziennego funkcjonowania.

Nie uniknę chyba zniżek (tak je nazywam), które, trudno mi już powiedzieć, czy wynikają z przyczyn organicznych, po prostu ze szwankującej neurologii, czy też z jakichś podświadomych pobudek, urazów, błędów w myśleniu.

Czasami byle drobiazg wytrąca mnie z równowagi. Rzucone przez kogoś, zupełnie bez złej intencji słowo, uderzające w mój jakiś czuły punkt ; moje własne nieprzemyślane wypowiedzi, których inni już nie pamiętają, a mnie ciągle przykro, że się z czymś niepotrzebnie wyrwałam. Gdy jeszcze do tego dojdzie zwyczajnie gorsze samopoczucie, zmiana pogody - bywa ciężko.

Dziś jestem zmęczona, sfrustrowana tym i niezadowolona z siebie. Martwię się tym, że nie daję rady normalnie żyć, wypełniać obowiązków, aktywnie cieszyć się życiem. Czuję się gorsza od innych.

Mam różne zainteresowania, nie mogłabym żyć tylko pracą i obowiązkami, więc często realizuję się kosztem tych ostatnich. Gdy znowu mam czas na różne prace, nie zawsze mam na to siłę. Bywam zmordowana i senna.

A tyle miałam marzeń i aspiracji! Nie dam rady im sprostać! Jakie to przygnębiające.

Bardzo też mnie boli, że nie mam z kim serio o tym porozmawiać.