środa, 17 kwietnia 2024

Psychologiczno-koleżeńskie "rozkminy"

Znów mi szlag trafił część testu z korekty. Na szczęście poprawiłam bez trudu, choć zirytowałam się mocno. Jadę dzisiaj dalej z tym "koksem".

Koleżance D. (sama już nie pamiętam, jaki komu nadaję na blogu pseudonim, zresztą, wolę nawet ich nie powtarzać, wyjaśniam jednak, że to ta osoba, z którą ostatnio zaliczyłam mocne spięcie) zaproponowałam dzisiaj wspólny wypad do kina. Wiem, że lubi, pamiętam, że chętnie uczestniczyła w podobnych atrakcjach, a jednak tym razem otrzymałam odpowiedź, że ostatnio jest bardzo zajęta i nie ma czasu.
Hm... może i tak, ale pierwsze, co mi na myśl przyszło to "klituś bajduś!". Kolejna prezentacja tchórzostwa, uniki zamiast otwartej przyłbicy. Och, jak tego nie lubię.
Odpisałam: "Rozumiem, ale szczerze mówiąc mam wrażenie, że mnie unikasz. Bardzo bym chciała porozmawiać otwarcie o tym, co się między nami zdarzyło. Jeśli nie zechcesz, uszanuję to, liczę jednak na odpowiedź bez uników". Nie dostałam do tej pory odpowiedzi, ale cierpliwie poczekam... i wcale się nie zdziwię, jeśli szanowna koleżanka nie odpisze, bo konfrontowanie się wprost to nie jej styl. Będzie mi z tym niewygodnie i trochę przykro, ale będę miała jasność sytuacji.

Czy nie za długo dawałam ulgową taryfę jej wrażliwości i brakowi pewności siebie? Czy nie za długo nie pozwalałam sobie na "brzydkie" uczucia, gdy drażniły mnie jej cechy? Czy nie wątpiłam w słuszność własnych odczuć wobec niej? Bo przecież już od dłuższego czasu przymykałam oko, na to, że papla nieraz bez sensu, że bywa... głupiutka, na wszystko narzeka i mało ma samodzielnych sądów oraz decyzji? Krytykowałam i karciłam siebie, że za mało jestem tolerancyjna i wyrozumiała dla skądinąd miłej i koleżeńskiej D. Czułam się winna swoim odczuciom... a one i tak wypłynęły na powierzchnię.

Byłoby tak zapewne nadal, ale "do białości" wnerwiło mnie, że pozwoliła sobie na krytykę wobec mnie dopiero, gdy poczuła "plecy" drugiej osoby - nie mając dotychczas odwagi wyrażenia swojego zdania niezależnie. Zarzuciłam jej to, a ona na to, że źle ją oceniam, że ona zna swą wartość i potrafi tupnąć nogą... No, raczej niespecjalnie, jak widać. Daję sobie prawo błędu, ale widzę tu wiele jej wyobrażeń na własny temat, których rzeczywistość nie odzwierciedla.

Rzeczona koleżanka ma poważne kłopoty małżeńskie. Zwierzała mi się wielokrotnie, a ja w dobrej wierze próbowałam ukazać jej perspektywę nieco inną niż jej własna, bo zauważam i jej wielką wrażliwość na jego niezamierzone przykrości. Trochę brałam go w obronę, choć jest zdecydowanie trudnym partnerem. Czego się potem dowiedzialam? Druga koleżanka poinformowała mnie, że D. wkurza jak go bronię. Nie można było wprost mi tego powiedzieć? Nie znoszę niedomówień.

...Ale czy ja również - patrz: trzeci akapit powyżej - nie mam niedomówień na własnym sumieniu?

Czy to ja mam tak paskudny charakter, że popadam ostatnio w konflikty, czy też jest to zdrowe i świadczy, że wreszcie coraz wyraźniej mówię własnym głosem?
W tzw. przestrzeniach rozwojowych często czytam, że gdy decydujemy się być sobą, podążać własną drogą i mówić własnym głosem - część ludzi od nas odpada, relacje naturalnie się selekcjonują.

Czy tego właśnie doświadczam?

Natomiast z moją "prawie siostrą" wciąż do siebie wracamy pomimo tarć. Przewartościowujemy, weryfikujemy i - ku mojej radości - wciąż jesteśmy dla siebie ważne i potrzebne. Nikogo nie darzę takim zaufaniem jak jej - przynajmniej obecnie.

poniedziałek, 15 kwietnia 2024

Garść wieści.

 Nabieram otuchy z korektą - jakoś lżej mi idzie i sprawniej. Może sprawiła to mimowolna zmiana nastawienia psychicznego, może fakt, że kolejne rozpoczynanie pracy od nowa sprzyja utrwalaniu się wiadomości, a może czuję się pewniej z nowo nabytymi pomocami naukowymi.

W naszym bibliotecznym pokoju wypatrzyłam na półce obok biurka koleżanki opasłe tomisko. Okazało się, że to "Polszczyzna na co dzień" pod redakcją Mirosława Bańki. Wielkie nieba! toż to istna Biblia korektorów i redaktorów! Okazało się, że jest to dar od czytelnika, jeszcze nie włączony w nasze zbiory i wolno mi się nim "zaopiekować" ; nie wierzyłam własnemu szczęściu!
Drugie tomisko zakupiłam przez internet i jest to "Edycja tekstów" Adama Wolańskiego - kolejny podstawowy podręcznik w dziedzinie, z którą się zaznajamiam.
Nie ma to jak skondensowane i zebrane w jednym miejscu rzetelne wiadomości. Niby jest jeszcze pisemny kurs, ale jednak wygodniej mieć książkę pod ręką.
Czuję przypływ entuzjazmu, energii i wiary, że wreszcie zdam ten egzamin i zdobędę certyfikat z kursu.

...Z koleżankami po ostatnim spięciu - odrobina dystansu. Z X się dogadam, bo to konkretna osoba ; ona powiedziała swoje zdanie, ja swoje. Wyjaśniłam, przeprosiłam za to, za co uznałam, że należy przeprosić, i w porządku. Y - mam wrażenie - unika mnie, nie jest ona z tych, które się konfrontują otwarcie, co mnie, szczerze mówiąc, drażni. Ale może jednak się mylę? Czekam na rozwój wydarzeń i okazję do rozmowy.
Tu refleksja: znamy się z X. prawie dziesięć lat, a od pewnego czasu dostrzegam jej cechy, na które dawniej nie zwracałam uwagi, które jakoś nie dochodziły do głosu i nie miały znaczenia. Zaczynają mi przeszkadzać, zaczynam czuć niezgodę na niektóre jej zachowania. Niestety (albo "stety") przyjaźnie również ewoluują, czasami wyczerpują się. Zresztą nie nazywałam nigdy Y przyjaciółką, bo to określenie rezerwuję dla znajomości wyjątkowo bliskich. Y jest bliską koleżanką, z którą łączy mnie sporo wspólnych przeżyć. Przyjaciółki mam dwie, te same od kilkudziesięciu lat.

Z życia domowego: mój syn rozpoczyna niebawem kurs prawa jazdy. Miłą niespodziankę sprawił jego wujek - chrzestny ojciec, brat nieżyjącego ojca mojego dziecka, proponując wsparcie finansowe tego przedsięwzięcia. Podziękowałam z całego serca pomimo zakłopotania.
Po moim byłym mężu zostały długi, spadek odrzuciłam w imieniu syna, ale rodzina byłego męża zachowała się na tyle ładnie, że zupełnie bez niczego syn nie został. Nie ukrywam: cieszę się, że mam to z głowy (prawo jazdy) i nie muszę martwić się o finanse.

Kot wykastrowany zgodnie w uprzednimi zapowiedziami. Nie wydaje się z tego powodu nieszczęśliwy. Nie zgnuśniał i nie rozleniwił się, jak "krakali" niektórzy. Ochoczo wychodzi na podwórko, grasuje godzinami, ale zawsze gdzieś w pobliżu i zawsze wraca do domu - o zgrozo, prawie zawsze z kleszczem... ba! żeby tylko jednym.
Mnie przypada niewdzięczna rola wyrywania tego obrzydlistwa, bo na swoje nieszczęście potrafię to robić. Usuwam przez papier toaletowy ; w życiu nie dotknę kleszcza ani muchy gołą ręką - brrrr! fuj! Trzeba popytać w sklepie zoologicznym o jakiś skuteczny preparat przeciw tym wstrętnym insektom.

Cóż jeszcze?
W sobotę postanowiłam przekroczyć swoją tzw. strefę komfortu, opór przed nowym i wybrałam się w pojedynkę do S. w poszukiwaniu szachownicy kostkowatej w rezerwacie tej rośliny. Szachownica kwitnie bardzo krótko, utrafić w moment to nie byle gratka... no i nie trafiłam. Czy wykres trasy w internecie wprowadził mnie w błąd, czy szachownica już przekwitła, trudno powiedzieć. Było jednak niesłychanie przyjemnie brodzić w wysokich trawach i rozkoszować się lasem. Miałam satysfakcję z wyjścia poza komforcik siedzenia w domu. Będę to częściej powtarzać, uwielbiam się włóczyć, podróżować, spacerować. W domu ludzie umierają, jak powiada porzekadło. Porzekadło jest dla mnie pewną metaforą, z którą się jednak w ogromnej mierze zgadzam. Najmilszy dom nie dostarczy mi tylu inspiracji, co świat na zewnątrz. A ja tak się zasiedziałam! A życie takie krótkie!

O, właśnie... czy w domu przeżyłabym takie niecodzienne spotkanie jak to w S.?
Przypadkowo zapytana o autobus kobieta zorientowała się, że jestem niedosłysząca. Od słowa do słowa dowiedziałam się o istnieniu wspólnoty religijnej, której jest członkinią - kościele wspólnoty pełnej ewangelii. Choć religijnie jestem dość sceptyczna, pozwoliłam położyć na sobie ręce, pobłogosławić się i zgodziłam się na modlitwę o moje zdrowie. Mimo sceptycyzmu zawsze pozostawiam sobie margines pod tytułem: wiem, że nic nie wiem.
Kobieta na własnym przykładzie przekonywała mnie o uzdrowicielskiej mocy Boga... No, cóż... ani nie potwierdzam, ani też nie zaprzeczam. Są rzeczy, o których nie śniło się filozofom. Zwyczajnie natomiast zaciekawiła mnie dotąd zupełnie mi nieznana wspólnota. Poczytam o nich w wolnej chwili.



wtorek, 9 kwietnia 2024

Wbrew schematom

Wychowanie w rodzinnym domu wdrukowało mi schemat, że wartościowa jestem gdy wypełniam swoje obowiązki, gdy wszystko robię na czas.
Buntowałam przeciwko krzykom, poszturchiwaniu i tym podobnym metodom wychowawczym... a dziś sama siebie besztam, szturcham i nie lubię takiej powolnej, nieproduktywnej, nieefektywnej. Zmuszam się do wielu czynności wbrew sobie... ale czas to chyba wreszcie zmienić.
Dzisiaj przekonałam się, że warto czasem wyjść poza schemat.

Dzień był ciężki. Zbyt duże i gwałtowne ocieplenie spowodowało moje zmęczenie i przygnębienie.
Wróciłam z pracy i postanowiłam zorganizować sobie popołudnie inaczej niż zwykle: najpierw ja, potem cała reszta spraw, gotowanie, sprzątanie.

Wypiłam przed domem kawę, poczytałam książkę, a do rutynowych prac przystąpiłam dopiero gdy poczułam, że odzyskałam energię.
I poszło! Jest rosół na jutro, opanowałam rozgardiasz w mieszkaniu, godzinę spędziłam nad moim kursem korekty.
Nawet zapomniałam, że miałam wcześniej położyć się spać.
Już uciekam do łóżka :)

Odciski

Ugryzło mnie coś.
Już nawet nie pamiętam, od czego się zaczęło, ale ten dzień nie był dobrym dniem. Czułam się zmęczona, wkurzona różnymi niechcianymi koniecznościami, niezadowolona z siebie. Efektem była zupełnie nieadekwatna reakcja na słowa koleżanki odnośnie mojej sytuacji życiowej oraz propozycja, bym się z nią zamieniła. Oliwy do ognia dolała druga z nich, zachowując się zupełnie nie w swoim stylu,bo czuła poparcie tej pierwszej.

Oooo! poleciały drzazgi!

Humory mamy po tej scysji zwarzone, a bardzo sympatyczna relacja nieco się zachwiała.

Przeprosiłam poniewczasie, ale to już nie to. Wkradł się dystans ; może przejdzie z czasem.

Mam powód i okazję, by się nad sobą zastanowić, bo to nie pierwsza w moim życiu sytuacja, gdy kropla przepełnia kielich i wybucham niewspółmiernie do sytuacji. Istnieją słowa, zachowania, sytuacje, które to wyzwalają. Zostaje mi potem żal, przykrość i uraza na krócej lub dłużej.

Czytałam niedawno w bardzo sensownym i kompetentnym artykule, że jeśli w dzieciństwie nasz układ nerwowy narażony był zbytnio i często na traumatyczne sytuacje, uczy się on trwać w gotowości, by reagować na zagrożenia (i nie odróżnia prawdziwych od wyimaginowanych), żyjemy w napięciu. Stanowczo jest to mój przypadek i to daje o sobie znać czasami w niekontrolowany zupełnie sposób.

Jeszcze nie zidentyfikowałam swoich wyzwalaczy, nie rozpoznałam "wspólnego mianownika", ale bywam ogromnie drażliwa. W dużej mierze ta nadwrażliwość zaszkodziła mojemu małżeństwu.

Wiem, że muszę uważać, gdy jestem zmęczona i źle się czuję, a to się zdarza dość często.
Jest mi bardzo przykro, że nie czuję się normalna z moimi neurologicznymi uszczerbkami. Jest mi też przykro, gdy trafiam na całkowite niezrozumienie wśród ludzi, gdy słyszę właśnie: "zamień się ze mmą", "na co ty narzekasz?".

Co wy, ludzie wiecie, o zmaganiu się co drugi dzień z obniżonym nastrojem, z nieadekwatnym zmęczniem, z ukrywaniem swoich zmiennych stanów, bo nie zrozumieją, nie zaakceptują... O tym, jaka się w tych trudniejszych momentach czuję bezwartościowa, upokorzona tą bezwartościowością, zawstydzona, że taka jestem beznadziejna. I jaka na siebie zła!

Nie lubiłam nigdy zasłaniania się chorobą, budowania jej ołtarza, ale nie da się tych złych dni przeskoczyć, udać, że nie istnieją.

Między innymi dlatego boję się znowu zaistnieć w tzw. związku. Im bliżej między ludźmi, tym łatwiej o nadeptywanie na cudze "odciski". Mam ich do diabła.

piątek, 29 marca 2024

Frapujące

Obudziłam się o trzeciej nad ranem, a że nie mam w takich sytuacjach zwyczaju starać się zasnąć na siłę, bo to bezcelowe - robię to, co lubię: piszę.

Napisałam przed chwilą o siostrzeństwie dusz, o satysfakcjonujących relacjach z innymi kobietami. Cudowna i bliska mi sprawa, a tak często deprecjonowana właśnie przez kobiety.

Jak bardzo wierzymy w stereotypy i schematy.

Doznałam i dobra i łajdactwa (dobra bez porównania więcej) zarówno od kobiet, jak i mężczyzn. Nie uważam, że kobieta kobiecie wilkiem, nie gloryfikuję facetów tylko dlatego, że - za przeproszeniem - nie mają jajnikow. Owszem zauważam pewne różnice w naszych psychikach i zachowaniach, które można podciągnąć pod jakiś wspólny każdej grupie mianownik, ale generalizowanie jest krzywdzące i szkodliwe.

Nie zgadzam się też z rozpowszechnionym poglądem, że kobieta z mężczyzną nie mogą się przyjaźnić, lubić, kumplować, nie dążąc do romantyzmu czy seksu. Miałam i mam w życiu takie relacje i głęboko wierzę, że są możliwe. Szkopuł w tym moim zdaniem, że często kobiety mają problem z zachowaniem jednak pewnego dystansu, nie pamiętają, że przyjaciel to nie przyjaciółka w spodniach.

No, ale wstęp i dygresja przydługa, bo chciałam o czymś innym.

Żyję sobie otóż jako singiel całkiem sporo już lat. Przywykłam i polubiłam tę swoją wolność.

Zastanawia mnie jednak, czy nie padłam ofiarą własnych jakichś schematów i stereotypów. Bo to podobno one powodują, że postrzegamy rzeczywistość przez określone filtry.

Dlaczego spotykam facetów nudnych i tak beznadziejnie prymitywnych? Może nie w realu, bo tu szybciej można zweryfikować sytuację i człowieka, ale statystycznie przecież powinni być "normalni" ludzie i w internecie.

Nie poszukuję znajomości, ale wciąż jeszcze mam komunikator gadu-gadu (dla niektórych dawnych kontaktów). Czasami jestem zaczepiana przez panów. Czy uwierzycie, że na przestrzeni tylu lat trafił mi się dosłownie jeden mężczyzna, z którym można normalnie pogadać o wszystkim i nie jest to seks ani kretyńskie próby flirtu (flirt jest dla inteligentnych, a to, co niektórzy za niego uważają, to dla mnie zwykłe prostactwo)?

Z tym moim znajomym utrzymuję kontakt już chyba ze trzy lata i niczym mi się nie naraził. Nie nadużywamy swojego czasu, ale rozmowa z nim to zawsze coś, co wnosi wartość do mojego życia, chociaż nie jesteśmy zainteresowani spotkaniami ani związkiem. On jest żonaty i zadowolony ze swojego małżeństwa, a ja nie uważam, że muszę uwodzić każdego fajnego faceta, że zwykły wartościowy kontakt to rzecz cenna sama w sobie. Niektórym znajomym to się w głowie nie mieści.

Ot, paradoks: nie jestem podrywana,  nie podrywam, a jest to najbardziej wartościowa z moich damsko-męskich wirtualnych znajomości.

A ci "zainteresowani"?

O matko i córko! o tatusiu i mamusiu! Nie ma konwersacji, nie ma dobrego wychowania. Jest prymitywna bezpośredniość i ubóstwo intelektualne oraz duchowe. Nie ma... nic!

Wyżyny konwersacji i zagajanie rozmowy panów takowych: "Cześć! Ładnie wyglądasz", "Cześć. Zajęta czy wolna?", "Cześć, a pokażesz się?". Czasami nawet "cześć" to za dużo dla panów.
Jeden taki robił niezłe, sympatyczne wrażenie. Odechciało mi się pisania, gdy po pierwszej, miłej dla "ściemy" rozmowie zaczął nachalnie prosić o zdjęcia (a dostał na samym początku ze dwa dla świętego spokoju), nie interesując się wcale, co słychać w moim życiu, niewiele mając do powiedzenia o swoim.

Już mi się nie chce owijać w bawełnę, bez ogródek piszę takim delikwentom, że nie jestem nimi zainteresowana, że mnie nudzą. Niektórzy przyjmują do wiadomości, a inni czują się obrażeni tym, że kobieta ośmiela się mieć własne zdanie. Wczoraj poinformowano mnie, że z takim wrednym charakterem nikogo sobie nie znajdę. Z rozbawieniem odpisałam, że uznaję to za komplement.

Kwestia "zostaniesz sama" już dawno przestała dla mnie być problemem, zwyczajnie mi to niestraszne. Bliskości duchowej mam w życiu pod dostatkiem, a ta seksualna? erotyczna? Pozwolę sobie zachować dla siebie swój pogląd na sprawę, bo wśród niby to wielce wyzwolonych osób mają się dobrze stereotypy, hipokryzja i wielkie tabu ; mam też potrzebę intymności.

Czasami jednak zastanawiam się: czy tak bardzo odstaję od normy? Czy to ze mną coś nie tak, czy z tym światem? Pewnie w porządku z jednym i drugim, każdy ma prawo być, jaki jest, i zapewne ludzie są różni. No, to czemu nie spotykam takich potencjalnych partnerów, z którymi mi po drodze?

Czy nie mam jakiegoś wykrzywionego obrazu całej tej sfery, skoro zdaję się dostrzegać wciąż te same, powtarzalne sytuacje - których sobie wcale nie życzę?

Mocno to frapujące i ciekawe.


Radość

Ach, jaka się szczęśliwa poczułam w tym tygodniu.

Uwielbiam mieć więzi - te autentyczne - z innymi. I wcale nie musi być to związek z mężczyzną, szczerze zdumiewają mnie kobiety, które nie zaznały w życiu "siostrzeństwa", które bliskość dusz realizują wyłącznie w związku romantycznym (pewna znajoma przyznała, że taki poziom porozumienia miała jedynie w tego rodzaju relacji).

Poznałam ze sobą Hanię i Manię (oczywiście zmieniam personalia, a osoby "ochrzczone" wcześniej tymi samymi imionami niekoniecznie są te same). Przypadły sobie do gustu i niepostrzeżenie stałyśmy się zżytą, regularnie spotykającą się paczką (wielkie nieba! spełniają się mojej marzenia z młodości, gdy samotność była moim udziałem! spełniają się bez wysiłku, ot, tylko dlatego, że jestem na to gotowa).

Mania skutkiem różnych perypetii została bez pracy i środków do życia. Było tam jeszcze wiele innych problemów, bo i zdrowotne (poważne) i z niesprawiedliwością urzędów. Naprawdę trudna, pełna wyzwań sytuacja. Wspomagałyśmy ją z Hanią na różne sposoby, dzieliłyśmy się żywnością, pożyczałyśmy pieniądze, a nawet... odmawiałyśmy zdrowaśki w jej intencji. Ja, niedowiarek, specjalnie wstępowałam do kościoła w nadziei, że a nuż moje modły dotrą tam, gdzie trzeba*.

Może i dotarły...

Pewnego dnia Mania napisała do mnie: "Marta, ty podobno znasz kogoś w sklepie u X. Jest ogłoszenie w urzędzie pracy, że poszukują pracownika". "Tak znam, i to córkę właściciela. Jasne, że pogadam!", oznajmiłam z entuzjazmem.

X. to znany i doceniany od lat przedsiębiorca w naszym mieście. Firma chyba całkiem nieźle prosperuje, zakład rozrósł się przez te wszystkie lata. Koleżankę (niech jej będzie Frania) z tej firmy znam już dwadzieścia lat z hakiem i przez ten cały czas jest ona pracownikiem tej firmy. To ciepła, dobra, sympatyczna kobieta.

Zadzwoniłam do Frani, dogadałyśmy się w pół słowa.
Mania ma pracę!!! Tak dumna jestem, że udało mi się pomóc, że tak konkretnie mogłam przysłużyć się dobrej, słusznej sprawie.
Druga dobra nowina: wygrała w sądzie w tej trudnej sprawie, o której nie napiszę, by nie naruszać jej prywatności.

Jestem szczęśliwa, jakby to o mnie chodziło :)


*Sytuacja z młodości: oglądam z Rodzicami film, gdzie mowa jest o boskiej interwencji. Oświadczam z młodzieńczą pewnością siebie: "Mnie by tam Matka Boska nie uzdrowiła!". Komentarz mojego Taty, który wcale nadgorliwy religijnie nie był: "Ale ty jesteś zuchwała!". Lekcja na resztę życia.

Nocne Marty rozmowy... ze sobą

 Tak samo, jak łatwo przywyknąć do częstego "blogowania' - tak i łatwo odwyknąć.

Nie pisałam tu czas dłuższy, bo znowu technologia sprzysięgła się przeciwko mnie, zajęłam się tez innymi aktywnościami. Jednak pisać lubię i potrzebuje, bo to mnie przybliża do samej siebie...

O, tak, to mój główny powód prowadzenia prywatnych aczkolwiek publicznych zapisków. Nie tylko publicznych zresztą, bo wiele piszę też wyłącznie dla siebie, na tradycyjnym papierze i to nie jest do dzielenia się z nikim.

Potrzebuję pisania jak oddychania.

Diabli wzięli mi całą pierwszą część rozwiązanego testu z korekty - jedno nieopatrzne kliknięcie i od nowa tyyyyle pracy! Przyjęłam to ze spokojem i traktuję jako kolejny sprawdzian: poddam się czy zawalczę o swoje? Aczkolwiek retoryki walki w życiu bardzo nie lubię, kojarzy mi się z ogromnym wysiłkiem i stratą energii.

Nie, ja nie walczę, ja IDĘ NAPRZÓD, upadam, powstaję, przeskakuję pagórki, pełznę po zboczu góry... Wedle sił i potrzeb. Walki w moim życiu nie chcę, życie to wędrówka. podróż, nie siłowanie się.

Lubię w tej podróży poznawać swoją towarzyszkę - siebie. Jestem siebie ciekawa, fascynują mnie odkrycia na temat własnego funkcjonowania w życiu, przyglądanie się temu wszechświatowi we mnie, najbanalniejsze odkrycia.
Właśnie przed chwilą przeczytałam u Małgorzaty Ohme, jak bardzo nie służy nam realizowanie nie siebie, lecz tego, co od nas oczekują inni, a co okazuje się niekiedy odległe od nas prawdziwych o lata świetlne.

Znam wiele osób, dla których życie w zgodzie z sobą jest naturalne jak oddychanie, ale równie wiele takich, którym ramy życia wyznacza rodzina, religia, nakazy i zakazy z zewnątrz - nie oni sami. I gdy pewnego dnia system się chwieje - następuje dramat. Na szczęście na ruinach można zbudować coś lepszego, coś "bardziej swojego".

Metaforycznie rzecz ujmując - wolę własną lepiankę z gliny niż pałac, gdzie tkwię niczym w złotej klatce.

Dziękuję po stokroć, że życie dało mi tę szansę.


sobota, 2 marca 2024

Wracam do żywych

Wypoczęłam. Zafundowałam sobie dzień totalnej beztroski i leniuchowania. Stłamsiłam niezadowolenie, że chyba nigdy nie doczekam się nadrobienia zaległości w domu. Zanim zrobię wszystko, co sobie postanawialam, przychodzi taki dołek jak ostatnio, kiedy nie mam siły na nic. Długo się przeciwko temu buntowałam, miałam żal do siebie, że jestem leniem, nieudacznikiem, ale widzę, że chyba po prostu "taka moja uroda". Może nie trzeba kopać się z koniem? Może przestać się wreszcie karać za bycie nie taką, jaką by się chciało być.

Zresztą... wpadła mi dziś do głowy pewna refleksja.

Otóż przyszła do mnie dobra koleżanka, bo potrzebowała poprawić sobie nastrój spacerem i rozmową. Ma swoje kłopoty...
Z tą koleżanką wyszłyśmy na spacer. Ponieważ "wyszła" mi z domu kawa, zaproponowałam wstąpienie gdzieś w mieście na jakąś tanią kawusię w papierowym kubku na mój koszt. Jakoś tak jednak wyszło, że poszłyśmy w stronę przeciwną niż centrum miasta, dziwnie nas poniosło w stronę domu Joli (imię zmienione), co skwitowałam żartem, że napijemy się tej kawy u niej. Jola ochoczo potwierdziła.
A u Joli jej "chłopak" rozpalił w piecu. Mają taki kaflowy, wysoki pod sufit, taki do którego można się przytulić całą powierzchnią pleców. Ten piec nie ma nóżek w przeciwieństwie do mojego "konusa". Wyraziłam głośno swoją aprobatę dla takiego rozwiązania, bo pod nóżkami pieca brudzi się potwornie, sprzątanie tej przestrzeni jest natomiast sporą akrobacją. Złoszczę się na to za każdym razem. Mateusz (niech mu tak będzie) mi na odparł, że nóżki można jakoś obudować. W dalszej konwersacji dowiedziałam się, że jest on z zawodu budowlańcem, choć przez wiele lat zajmował się czymś innym. Radośnie oznajmiłam, że kiedyś go wykorzystam.

A moja refleksja takowa jest:
Otóż czasami lepiej zostawić uprzykrzone sprzątanie pod piecami i meblami na nóżkach (bo i kredensy w kuchni takie mam po poprzedniej właścicielce mieszkania - co za kretyństwo!!!),  a pozwolić, by przyszły inne rozwiązania i pomysły. Przychodzą one nie wtedy, gdy siłujemy się z życiem, ale gdy robimy na nie miejsce, dajemy przestrzeń. Często przychodzą właśnie w momencie relaksu i beztroski.

Muszę sobie sprawić cokoły do mebli i odpadnie mi problem akrobacji przy wygarnianiu spod nich kurzu, resztek jedzenia, zagubionych zabawek kota i sztućców, które niewiadomo, gdzie się podziały. Piec też obuduję, gdy tylko znajdą się na to finanse.

Tego rozpoczynającego się miesiąca priorytetem finansowym (oprócz spraw codziennych) jest "obciąć kotu". Chcę bestyję wykastrować wreszcie, aby nie zaczął się włóczyć w poszukiwaniu okolicznych kochanek. Jest tak sympatyczny, że byłoby nam go szczerze żal, gdyby przepadł gdzieś poza naszym podwórkiem, którego jeszcze na razie się trzyma. Jak na kota jest niezwykle towarzyski, komunikatywny i chętny do pieszczot. Kot Joli, na przykład, nie daj się głaskać ot tak.

Pochwalę się jeszcze na koniec postu, że kończąc dzień, z powodzeniem podjęłam próbę uratowania potwornie kwaśnych czerwonych porzeczek wydobytych z zamrażarki. Inspirując się przepisami z internetu ugotowałam budyń waniliowy, wymieszałam z owocami i zapiekłam to w cieście francuskim. Efekt  może nie rzuca na kolana, ale na nie należę do bardzo wymagających konsumentów. Smakuje mi i właśnie raczę się deserem z szaloną satysfakcją, że nie muszę przejmować się wagą i jakimiś kaloriami. Oby tak jak najdłużej.

No, to idę sobie jeszcze tego ciasta ukroić :) 

piątek, 1 marca 2024

I znowu...!

 Znów ciężki dzień. Mam dość tych ciężkich dni! Nie ma tygodnia bez dziadostwa. Moje życie to walka o w miarę normalne funkcjonowanie.

Zwiałabym na rentę, jak mi Bóg miły. Coraz częściej myślę, że trzeba by się tym serio zająć. Mam dosyć "kopania się z koniem", udawania, że nie ograniczają mnie... ograniczenia.

Zwiałabym na rentę, zaszyła się w domu, poszukałabym pracy zdalnej, by nie musieć ruszać się z domu, gdy mam zły dzień. Co się trochę odbiję od dna, nadrobię nieco zaległości w swoich sprawach, przychodzi moment, gdy mam ochotę tylko "zdychać".

Tak jak dziś.
Wczoraj nie zdążyłam umyć naczyń, bo umówiona byłam z koleżankami na spacer z kijami nordic-walking. W końcu i mnie się należy odrobina zdrowej rozrywki. Z tego spaceru wróciłam zaskakująco zmęczona, ale uznałam to za efekt odprężenia, rozluźnienia i dotlenienia. Stwierdziłam, że to całkiem miłe uczucie i warto je wykorzystać, kładąc się wcześniej spać. I wyspałam się jak księżniczka! Zbudziłam się wcześniej niż zwykle i z wielką radością przerobiłam przez godzinę kolejne rozdziały testu korekty. Oczywiście gdy przyszła pora szykowania się do pracy, poczułam przemożną chęć snu, przypisałam to jednak przypadkowi.

Tymczasem w pracy - zjazd totalny. Ogromnie trudno było mi się skoncentrować, byłam znużona i zniechęcona. Jakoś "zmęczyłam" ten dzień, dopiero pod koniec mnie olśniło, że zamiast na siłę forsować trudniejsze zadania, trzeba było "pchnąć" łatwiejsze, opracować więcej książek, a w lepszej chwili zweryfikować dokładność opisów.

Po pracy czekała mnie jeszcze wizyta u protetyczki słuchu. Przyciszyłyśmy trochę ustawienia aparatu, bo nie mogłam znieść nadmiaru dźwięków, to było niemal bolesne. Złe samopoczucie sprawiło, że nastrój miałam podły, więc sprawa aparatu "dobiła" mnie zupełnie. Niestety, ubytek słuchu mam znaczny i najlepszy aparat cudu nie sprawi. Zresztą to tylko aparat, nigdy nie dorówna zdrowemu słuchowi. Niech mnie nikt nie wk....wia gadaniem, że protetyka słuchu poprawia jakość życia! Trochę owszem, ale ma to swoją cenę.

Wieczorem wróciłam do domu i padłam. Aż dziw mnie bierze, że dotrwałam do tej pory, a jest dziesiąta wieczorem. Obejrzałam w internecie film "Drewniany różaniec" - na podstawie głośnej niegdyś powieści Natalii Rolleczek, która swój utwór oparła na własnych wspomnieniach. Film czarno-biały (stary), w zimowej, surowej scenerii wywołał we mnie pewne emocje oraz refleksję o smutnych i trudnych warunkach dawnego życia. Dziś tak rozpowszechnione jest narzekanie na wszystko, a w porównaniu z bohaterkami filmu żyjemy jak pączki w maśle!

Na marginesie - zadziwia mnie bardzo fenomen i popularność wydanej niedawno książki: "Chłopki". Mnie podobne opowieści znane są z wielu innych książek, pamiętam też wspomnienia moich dziadków, a częściowo i rodziców. "Chłopki" nie są dla mnie żadnym objawieniem.

I taki oto beznadziejny dzień dobiega końca.

Eeeech!


poniedziałek, 26 lutego 2024

Samoopieka

 Obniżył mi się nastrój, ale chwała bogom, już nie jestem niewolnicą swoich nastrojów jak jeszcze nie tak dawno.

Obniżony nastrój traktuję teraz jako sygnał, ze trzeba się o siebie zatroszczyć, sobą się zaopiekować i że nie ma dymu bez ognia, a więc i "dołka" bez przyczyny.

Oto przyczyny: wróciłam wieczorem od Hani, ozdobnie zaległam na kanapie i... zlekceważyłam sygnały organizmu, że pragnie wypocząć i  czas na sen. Zajmowałam się jakimiś internetowymi bzdurami do północy. Przegapiłam swój czas na sen, przedawkowałam niebieskie światło, na które tak pomstują różni specjaliści od zdrowego snu. I kaplica! - jak mawiała Mama. Wierciłam się kawał nocy, przespałam może dwie godziny i to z przerwami.

Cały dzień w pracy był do bani, bo moje obowiązki wymagają konecntracji i nie sprzyjają ożywieniu. Czułam przebodźcowanie dźwiękami, bo wciąż jeszcze trwa moje przyzwyczajanie się do aparatów słuchowych ; miałam ochotę wymordować swoich współpracowników, którzy rozmawiali, stukali, szeleścili - po prostu żyli.

Do domu wróciłam z mocnym postanowieniem ucięcia sobie drzemki albo przynajmniej nicnierobienia przez jakiś czas.

Och, jak tu dobrze! Mieszkam w cichym i spokojnym miejscu i jestem dzisiaj sama, bo syn "praktykuje" u swojej ukochanej.

Tak, tak - celowo używam słowa "praktykuje". Zgorszona jestem stosunkiem uczniów i szkoły do miesięcznej praktyki zawodowej, która się właśnie dzisiaj miała rozpocząć. Syn i jego koledzy dogadali się z jakimś znajomym przedsiębiorcą, który nie wymaga od nich codziennej obecności. Pracodawcy niechętnie przyjmują praktykantów, bo muszą im poświęcić uwagę, a młodzież ochoczo z tego korzysta. I tak od smarkacza uczy się ludzi cwaniactwa. Toleruję, bo nie mam wyjścia, ale bardzo mi się to nie podoba.

Jest więc cicho w domu, mam święty spokój i biorę się w czułą samoopiekę.