Miewałam w życiu epizody, gdy było mi ciężko, trudno, gdy nie chciało się żyć. Tak już czasami miewam - nie wiem, czy z powodu neurologicznej choroby, bądź co bądź urazu mózgu, czy też z powodu niefortunnych cech charakteru. Szukałam pomocy u lekarzy, ale na ogół (nie zawsze) wyniki podstawowych badań okazywały się w porządku, więc odpuszczałam sprawę, uznając, że trzeba po prostu brać się w garść albo czekać na lepsze dni.
Wreszcie za którymś razem postanowiłam wybrać się do psychiatry. Lekarka niewiele ze mną gadała, za to przepisała jakieś środki, których nazwy już nie pamiętam. Rzeczywiście miałam wrażenie, że pomagają, ale stało się to z dnia na dzień, a podobno takie leki potrzebują czasu, by dały efekty. Uznałam zatem, że to sugestia i poprzestałam na jednym przepisanym mi opakowaniu. Stwierdziłam, że skoro sugestia, to mogę sama popracować nad sobą. Na jakiś czas pomogło, długo się trzymałam. Bardzo mi też pomagała i pomaga wiedza nabyta od publikujących terapeutów, nauczycieli duchowych jak Katarzyna Miller, Ewa Woydyłło czy Pati Garg. Jednak i to nie zawsze wystarcza.
Aż wreszcie po marcowej operacji wszystko we mnie "siadło". Zniechęcenie, rozkojarzenie, brak energii...
Zdesperowana znowu udałam się do psychiatry...
Było mi wszystko jedno, jakie nazwisko, kobieta czy mężczyzna, byle przyjął, byle coś zaradził, bo ta chwila desperacji zdarzyła się, gdy płakałam w mieszkaniu Mateusza, że nie nadążam, że mi ciężko.
Wizyta odbyła się w poniedziałek czy wtorek, nie pamiętam już. Pani doktor, była rzeczowa, ale ciepła, życzliwa. Na koniec - zupełnie mnie zaskoczyła. Sądziłam że znowu dostanę jakieś tabletki, a tymczasem zaproponowano mi... oddział dzienny w naszym szpitalu psychiatrycznym.
Nie jest to typowa hospitalizacja. Dostaje się zwolnienie lekarskie z pracy i codziennie dochodzi się na oddział niczym na zajęcia. Odbywa się tam psychoterapia, terapia zajęciowa, indywidualna i grupowa, itp.
Nie spodziewałam się tak zaawansowanej pomocy. Czyżbym była tak poważnym i wymagającym przypadkiem? Przyznaję, że na moment zaniemówiłam. Mimo to wyraziłam zgodę, bo mam dość już takiego nędznego funkcjonowania i siebie w takiej rozsypce. Chcę wytchnienia i pomocy.
W najbliższy poniedziałek wizyta tzw. kwalifikująca - nie jest więc jeszcze pewne, że zostanę na oddział przyjęta, ale nie zamierzam się opierać ani wstydzić się "takiego" leczenia. Przestałam się po tych marcowych perypetiach, po powrocie prawie z zaświatów, patyczkować, wahać i przejmować, co ludzie powiedzą.
Ci ostatni oczywiście nie muszą wiedzieć wszystkiego, ale już nie chcę przepraszać, że żyję i za to, jak żyję.
Trudności, których mi życie nie szczędziło, nauczyły mnie jednego: lepiej problemy rozwiązywać niż nieustannie na nowo przeżywać, a w razie potrzeby nie należy się wahać przed sięgnięciem po pomoc - byle mądrze, nie od byle kogo.
Na ten oddział chodziła Mama w depresji po śmierci mojego Ojca. Chwaliła to leczenie, mówiła że bardzo jej pomaga i odwiedzała oddział jeszcze długo potem. Również z tego powodu nie boję się tej terapii.
Oby udało ci się zakwalifikować, czego ci z serca życzę, należy ci się. Odpoczęłabyś sobie.
OdpowiedzUsuńbardzo Ci kibicuję
OdpowiedzUsuńTo dobry krok, odpoczniesz.
OdpowiedzUsuńTrzymam kciuki za Ciebie.
OdpowiedzUsuńtrzymam kciuki i również mam nadzieję, że odpoczniesz i wrócisz do stanu równowagi :)
OdpowiedzUsuńDziękuję, Dziewczyny.
OdpowiedzUsuńZakwalifiowano mnie i od poniedziałku maszeruję na oddział. Czekam jak na wybawienie.
Fajny i życiowy wpis, zapraszam do mnie jeśli masz ochotę na Polecam zajrzeć na ModnaDziewczyna.pl :)
OdpowiedzUsuńDziękuję za komplement.
UsuńZajrzałam do Ciebie, ale to nie moje klimaty, niestety. Wybacz. To nie jest krytyka.
Pozdrawiam serdecznie.