czwartek, 6 listopada 2025

Czikatiło

Wena niezbyt mi dzisiaj dopisuję, ale jestem poruszona przeczytaną właśnie książką i chcę utrwalić wrażenia.

Pracuję w bibliotece, w dziale opracowania książek. W związku z tym przechodzi ich przez moje ręce mnóstwo i ten aspekt mojej pracy niezmiernie kocham.

Jeden z ostatnich zakupów zawierał biografię jednego z największych zbrodniarzy i morderców dwudziestego wieku - Andrieja Czikatiły zwanego Rzeźnikiem z Rostowa. Istny potwór, którego makabrycznych dokonań nawet nie mam ochoty streszczać na niniejszym blogu. Kto ciekawy, niech poczyta. Mnie, przyznaję, lektura wciągnęła, choć zadawałam sobie pytanie, czy to normalne bez mrugnięcia okiem czytać takie treści i najspokojniej potem zasypiać nocą. Ale akurat w tym wypadku jakoś moja psychika potrafi się odciąć.

Co mnie uderza w życiorysach zbrodniarzy? Jacy to w gruncie rzeczy mali, zakompleksieni, godni pożałowania ludzie! Jak bardzo niebezpieczne jest banalne - zdawałoby się - poczucie braku własnej wartości. Jak to się na pozór banalnie i niepozornie zaczyna gdzieś w szkolnej ławie, dziecięcym pokoju, na jakimś podwórku. Do jakich rozmiarów niekiedy urasta!

...I powiem zupełnie serio, jeżeli czyta mnie ktoś młody i niedoświadczony: nigdy nikomu nieznajomemu nie pozwalajcie się odprowadzać, nie chodźcie w odludne miejca. Nigdy!

Przypomina mi się z młodości: przebiegłam kiedyś przez tory, wracając do domu na skróty. Na dworcowym peronie siedział mężczyzna i coś do mnie zagadał, ja wesoło odpowiedziałam. Wywiązała się interesująca pogawędka. Powiedziałam panu, że właśnie wracam krótszą drogą do domu, a ten mi zaproponował, ze mnie odprowadzi. Odmówiłam, a że się dobrze rozmawiało, posiedziałam z nim na tej ławce, póki nie nadjechał jego pociąg. Potem poszłam do siebie, rezygnując jednak ze skrótu, bo zapadał mrok.

Bardzo możliwe, że był to człowiek nieszkodliwy, ale po tej lekturze aż mnie ciarki przechodzą, co mogłoby się wydarzyć, gdybym miała pecha.


Uczę się.

Pracuję już prawie dwa tygodnie i różnie jest. Wątek zmiennego samopoczucia jest wciąż aktualny i nie łudzę się, że na aktualności straci. Co się stało z moim organizmem, to się nie odstanie. Pozostaje dogadać się jakoś ze swoimi dysfunkcjami.

Uczę się po latach wypierania i zaprzeczania: tak, jestem chora i to "niewąsko". Tak, jestem niepełnosprawna. Tak, czasami jest do d...y!
Uczę się: mieć prawo do "lenistwa", odpuszczania, narażania się na złą opinię innych osób oraz (zwłaszcza!!!) mojego wewnętrznego krytyka -  i mienia tego w nosie.

Nareszcie się uczę. Nareszcie wierzę sobie, a nie innym, "wiedzącym lepiej".

Uczę się też, że nie muszę bezwolnie się poddawać, że mogę poszukać strategii (jak wspomniałam w ostatnim wpisie), mieć plan działania i jednak realizować swoje postanowienia. Że można nie poddawać się całkowicie słabościom i nie rezygnować z siebie. Że - jak mawiają Rosjanie - tisze idiosz, dalsze budiesz, więc nawet najmniejszy krok do przodu ma wartość i znaczenie. Nie należy z niego rezygnować tylko dlatego, że mały.

Tę doniosłą wiedzę zdobywam teraz, na rok przed pięćdziesiątymi urodzinami.
Dobrze mi z nią.