poniedziałek, 28 kwietnia 2025

Powrót

Pierwszy dzień w pracy po miesięcznym z hakiem zwolnieniu chorobowym.
Miałam obawy, czy dam radę wysiedzieć za biurkiem całą dniówkę, ale nie było źle. Owszem pod koniec już miałam trochę dosyć, ale to raczej naturalne, nawet w całkowitym zdrowiu.
Czas dla siebie gwałtownie się skurczył, ale podziałały dziś sposoby na podniesienie sobie energii: drzemka po pracy i spacer pod wieczór. Zdążyłam też ugotować zupę na jutrzejszy obiad i przygotować co nieco na śniadanie. A teraz odpoczywam. Za chwilkę przygotuję się do snu.
Witaj, dawna codzienności! Szczerze mówiąc, nie jestem zachwycona, bo L4 było dla mnie jak wakacje, ogromnie wypoczęłam - ale cóż... Doceńmy, co mamy.

sobota, 26 kwietnia 2025

Miłość

Jestem "filozof", lubię dumać i czynić swoje prywatne odkrycia.

Wpadłam niedawno na myśl: miłość to nic innego jak wdzięczność!

Czytałam w wielu źródłach, że miłość to niewyczerpane źródło, z którego starczy dla wszystkich. Do pewnego momentu nie rozumiałam tego stwierdzenia. Aż wreszcie powoli przyszło zrozumienie. Najpierw "na główkę", bo ja w dużej mierze mieszkam w głowie. Analizowałam, rozkminiałam i doszłam do wniosku, że miłość to wszystko to, do czego czujemy pozytywne, miłe, radosne uczucia. To wszystko, co nas uskrzydla i raduje. Bardzo spłycone i zawężone jest definiowanie jej wyłącznie przez pryzmat relacji romantycznych.

W minionym tygodniu poczułam sercem: miłość to wdzięczność! Zachwyt życiem, światem i jego przejawami. Motylem, taflą wody, świstem wiatru w uszach. Każdym karmiącym spotkaniem z drugim człowiekiem. Miłością jest przepełnione całe życie, wystarczy to zauważyć.

Może Ameryki nie odkryłam, ale jestem zachwycona, jakie to proste.

Mam, zwłaszcza po operacji, poczucie absolutnej cudowności życia. A więc kocham.

I dodam z patosem: życie kocha mnie, skoro mi te wszystkie cudowności daje.

***

Byłam wczoraj na spotkaniu w naszym Kręgu. Co tu dużo mówić - to jest to, czego szukałam, rozglądając się za "swoim stadem", swoją przestrzenią. Czuję się bardzo autentyczna wśród tych ludzi, przyjmowana taka, jaka jestem naprawdę. W kręgu się nie ocenia, daje się każdemu przestrzeń na wybrzmienie jego prawdy i to niesamowicie otwiera serce.

środa, 23 kwietnia 2025

Dziś i wczoraj

Sygnały z ciała nie darmo dawały o sobie znać. Dziś jeszcze jestem w kiepskawej formie, ale wierzę, że już od jutra sytuacja zacznie się poprawiać. Ale o powrocie do pracy - a to już w piątek, chyba że wezmę urlop na ten ostatni dzień tygodnia i rozpocznę na nowo życie zawodowe od poniedziałku - o powrocie do pracy myślę z niechęcią. Dobrze tak funkcjonować w całkowitej zgodzie ze sobą, odpoczywać, kiedy się podoba i tak też pracować.
Dziś zakupiłam synusiowi garnitur, i dodatki do niego na maturalne występy. Bardzo mi się te zakupy podobały, bo dosłownie weszliśmy do pierwszego sklepu i w nim nabyliśmy wszystko, co potrzebne, a więc lniany granatowy "garniak", który od razu nam przypadł do gustu, buty, krawat i koszulę. Garnitur raczej klasyczny cechuje się dzięki materiałowi odrobiną fantazji, ma też nieco mniej zobowiązujący krój spodni. Uwielbiam mojego syna w granatach i niebieskościach.

Wczoraj wybrałam się do poradni rehabilitacyjnej w P. Gapa jedna, nie zauważyłam, że banknot na opłacenie biletu autobusowego wysunął mi się jeszcze przed wyjściem z domu z portfela. Rzadko jeszcze w naszych autobusach dokonuje się transakcji bezgotówkowych, więc cóż miałam robić - złapałam "stopa".
Ta forma podróżowania za bezpieczną nie uchodzi, więc jej unikam, ale szczerze mówiąc - uwielbiam autostop i ciekawe spotkania z ludźmi za kierownicą. Odbyliśmy z kierowcą bardzo poruszającą pogawędkę o chorobach, bo i pan, jak się okazało, był kiedyś na granicy życia i śmierci, jest "szczęśliwym posiadaczem" jakiejś rzadkiej choroby, której nazwy nie zapamiętałam. Zawsze mnie porusza, jak niezwykłe historie noszą w sobie ludzie na pozór najzwyklejsi. Zawsze mnie porusza, jak bardzo ulegamy złudzeniu, że nasze dramaty i dramaciki wydają się tak wyjątkowe, a wcale nie są. Ba! nikt na czole nie ma wypisane... Życzyliśmy sobie na odchodne dużo zdrowia i nie był to towarzyski slogan.

W poradni... Darmo do niej jechałam! Nie dowiedziałam się niczego konkretnego, bo moje skierowanie nie precyzowało, czego ma dotyczyć, wizyta. Była informacja o chorobie, o zabiegu, ale nie wynikało z tego, jakiej rehabilitacji potrzebuję. Ani ja, ani lekarka nie mogłyśmy nic z tego wywnioskować, choć powiedziałam, że w chorobie mam kłopoty z równowagą, że ostatnio bolał mnie bardzo "ogon".
Przy wizycie kontrolnej na oddziale neurochirurgii, gdzie niebawem się wybieram, muszę o to dopytać. Myślałam i wcześniej o zasięgnięciu języka, ale uznałam, że chyba lekarze wiedzą, co robią, i wiedzą lepiej niż ja.

poniedziałek, 21 kwietnia 2025

Wiadomości z codzienności :)

Gnuśniałam dzisiaj w pościeli i snułam się w piżamie.
Nie wiedziałam, o co mi chodzi, że taka senna jestem i niechętna żadnym wysiłkom, aż wreszcie dotarło do mnie, że to chyba od nadmiaru słodyczy. Bo lubię, w nosie mam diety i liczenie kalorii, nie żałuję sobie. Nie kuszą mnie słodycze na co dzień, ale gdy już są - no limits! Nie jest dla mnie wyczynem zjedzenie całej tabliczki czekolady naraz i niczym nadzwyczajnym nie był do niedawno dzień na samych słodkościach. No, ale wiek średni o swoje się chyba upomina i takie szaleństwa przestają uchodzić bezkarnie.
Zatem ukróciłam nieco to spożywcze folgowanie sobie, a późnym popołudniem wyprowadziłam Martę na spacer ;)
Najpierw odwiedziłam Rodziców na cmentarzu. Było tam nielitościwie gorąco, zmęczyłam się, spociłam. Chciałam natychmiast uciekać do domu, zmieniłam jednak zamiar i pomyślałam, że pomimo zmęczenia, przejdę się do parku. I to był strzał w dziesiątkę.
Park to dla mnie marna namiastka kontaktu z naturą, ale lepsza namiastka niż nic. Cień, młoda, soczysta zieleń - balsam na moją duszę i system nerwowy!
Moja jasna sukienka z dzianiny chyba przywabiła motyle - rusałkę admirała. Kilka razy pojedyncze (może to był ten sam?) okazy siadały na niej oraz na butach, gdy z rozkoszą wyciągnęłam nogi na ustawionych w parku leżakach do półleżenia. Raczej były ulotne, ale kilka razy przysiadły na dłużej, co pozwoliło mi je sfotografować telefonem. Sprawiły mi mnóstwo radości i zachwytu!

Wracałam do domu jak nowo narodzona - psychicznie, bo ciało dzisiaj jakieś "mdłe" i ciekawa jestem, co chce mi przez to powiedzieć. Unikam pisania na blogu o intymnych sprawach, ale te "damskie" po operacji się ociągają - to może wreszcie przyjdą?
Odkąd obcuję z Pati (i nie tylko), która kładzie nacisk na poznawanie siebie, obserwowanie ciała i uczuć, więcej u siebie zauważam i jest to dla mnie interesujące samo w sobie.

Jutro wybieram się do poradni rehabilitacyjnej w P. stolicy sąsiedniego powiatu. Małe, ale sympatyczne miasteczko, w którym bywam ogromnie rzadko, choć to blisko, więc jutro będzie okazja spojrzeć na nie łaskawszym okiem. O dziwo, czekanie na termin nie trwało długo. Czego się tam dowiem, również mnie zaciekawia.

Nie wspommniałam jeszcze o gwałtownej nawałnicy, która nawiedziła nasze miasto i okolicę w Wielki Piątek, niemalże symbolicznie - w trzeciej godzinie dnia. Nawet mój siedemdziesięcioletni sąsiad oznajmił, że czegoś takiego jeszcze nie widział. Wylała wskutek deszczu niepozorna zazwyczaj rzeczka wyrządzając mnóstwo szkód, które nasze podwórko szczęściem ominęły (a do rzeczki tej mamy niedaleko). Grad ścielił się biało, a nasze działki za domem wyglądały jak pola ryżowe od stojącej na nich wody.

niedziela, 20 kwietnia 2025

Własne tempo, własne potrzeby

Marzyło mi się kiedyś - naiwnie! - że stworzę sobie i bliskim dom jak z kina familijnego. Z rodzinnymi posiłkami, domowym jedzonkiem, nienagannie uporządkowany, ze mną - mamą, która ma serce i czas dla wszystkich.

Marzenia sobie, a życie sobie.
Straciłam lata na wściekanie się na siebie i świat, że mi się to nie udaje. Od niedawna zmieniam kierunek: nie chcę być uzależniona od takich rzeczy. Będą czy nie będą - nie chcę, by to warunkowało moje samopoczucie i samoocenę.
Uczę się wyrozumiałości wobec siebie ; na litość boską, przecież od urodzenia poważnie choruję, mam obciążony system nerwowy, a kto choć trochę liznął biologii, nauki o człowieku, wie, że ośrodkowy układ nerwowy warunkuje funkcjonowanie całego organizmu.
Lata żyłam w zaprzeczeniu, może wreszcie czas dać sobie prawo do niedomagań i pozwolić sobie na "lenistwo".
Myśląc o tym wszystkim - nie bez wsparcia innych - stwierdziłam, że jestem... dzielna.
Tak, dzielna! Bo mam swoje marzenia, ambicje, nie zaniżam lotów z byle powodu, potrafię stawiać sobie wymagania. Bo cieszę się życiem, choć mogłabym usiąść i kwękać.

Wczoraj po południu poczułam się źle. Z trudem dokończyłam prace, z których nie chciałam zrezygnować, a resztę odpuściłam. Kiepska forma trwała jeszcze dzisiaj, z ulgą, że nie muszę się starać o uroczyste śniadanie wyszłam z synem do jego cioci, która zaprosiła nas na wielkanocne spotkanie przy stole. Byłam jednak mocno zmęczona i dosyć szybko wróciłam do domu, a w domu po prostu się położyłam. Poleżałam tak dłuższą chwilę, w międzyczasie wrócił też syn, który został dłużej z kuzynem. Na leżąco rozwiązałam z nim jakąś krzyżowkę, pogawędziłam, nawet na chwilkę potem przysnęłam.

Dopiero teraz czuję niewielki przypływ energii, czuję, że cokolwiek mi się chce robić. Wstałam, uporządkowałam lekki rozgardiasz w kuchni, dopiero teraz nastawiłam żurek, bo wcześniej nie było potrzeby, skoro i tak jedliśmy poza domem.

Już pisałam: boję się powrotu do kieratu "praca-dom". Nie mam wiele sił, co tu kryć, potrzebuję sporo tego odpoczynku. Teraz mogę sobie pozwolić na własne tempo i chwalę to sobie pod niebiosy.

piątek, 18 kwietnia 2025

R. i niespodzianki życia

Jeszcze przed tym moim szpitalem zepsuła nam się hydraulika w mieszkaniu. Woda wyciekała spod sedesu w łazience, pod zlewem w kuchni ciekło tak, że aż przegniła szafka i łagodnie się pode mną zapadła, gdy wyszłam na nią, by zetrzeć kurze na górnej części kredensu (dobrze, że nie zawaliła się z hukiem). Gdy byłam w szpitalu, syn radził sobie z tym, jak umiał, a  nie umie wiele, bo przecież skąd ma umieć?
Miałam więc nie lada kłopot, zamiast beztrosko dochodzić do siebie po operacji.
Coś mnie podkusiło... Nie będę udawać, ciekawa byłam trochę jego losów, o których dochodziły mnie strzępki informacji. Coś mnie zatem podkusiło, by zadzwonić do R. - tego R., z którym się kiedyś rozstałam z powodu jego alkoholizmu.

- Cześć, słuchaj... masz może jakiś telefon do hydraulika? - W domu rodzinnym R. wisiała cała lista potrzebnych telefonów zapisanych przez jego matkę.
- A co ci trzeba? - Tej odpowiedzi mogłam się spodziewać. A mogłam przecież zadzwonić do matki, bo i jej numer mam w swoim telefonie.
- A hydraulika mi nawaliła, grubsza awaria, ale...
- To ja zaraz przyjadę zobaczyć - Czego się mogłam spodziewać?
- Nie, R., ja z tobą nie chcę już żadnych interesów, znam twoje numery. Podaj mi tylko jakiś "namiar" na fachowca, jeśli masz.
- Ale co ty... ja przyjadę, nie bój się! - R. jak to R., zawsze rzutki i zdecydowany, wręcz kategoryczny. Lubiłam przecież właśnie tę jego energię.
Uparł się, więc oznajmiłam stanowczo:
- O.k., ale wszystkie paragony dla mnie, chcę mieć wgląd i kontrolę.
- Spoko, ja ci nawet fakturę mogę wystawić, mamy firmę z kumplem.

Puściłam ostatnie mimo uszu, bo "bajkopisarz" z R. bywał niezły. Zgodziłam się na jego pomoc.

I co?

Dostałam "pod nos" wszystkie paragony za zakupione części do rur i gwintów, i czego tam jeszcze. R. naprawił wszystko, że przysłowiowa mucha nie siada! Za robotę nie chciał nic, ale ja z kolei chciałam być honorowa i nieposądzana o wykorzystywanie, więc stanęło na tym, że zapłaciłam symboliczne sto złotych.

W międzyczasie trochę udało się porozmawiać. R. opowiedział, że od dwóch lat nie pije. "Ruszyło" go po śmierci ojca, który podobno osobiście mu powiedział w ostatnich dniach życia: "Gdy ja umrę, to ty się napij jak nigdy w życiu, a potem się za siebie weź". Może i tak było, biorę poprawkę na bajkopisarskie ciągoty narratora. Tak czy owak, podobno wreszcie odbył terapię, uczęszczał na spotkania Anonimowych Alkoholików i póki co, nie pije.
Po bliższej znajomości z nim, już nie dowierzam wszystkiemu, co mówi, ale wygląda na to, że rzeczywiście żyje teraz w trzeźwości. I jeśli prawdą jest to wszystko, czego się dowiedziałam, to - alleluja! Naprawdę się cieszę i życzę mu powodzenia. Pogratulowałam charakteru, bo wiem, widziałam przecież (a R. nie jest jedynym alkoholikiem, jakiego znam, niestety), jak trudno się tego przeklętego kręgu wyrwać.
Jakiś tam sentyment do niego mi pozostał, to po prostu jest "mój typ" i z wyglądu, i z charakteru, energii, temperamentu. Czuję się jednak od niego zupełnie wolna. Jest w związku, a mnie to nie rusza. Wolę, żeby nie szukał już bliskości ze mną, bo życie z nim byłoby życiem w obawie przed powrotem do picia i wszystkimi tego konsekwencjami. Dobrze (ze względu na mnie), że ma tę swoją panią, oby im się wiodło, skoro ona potrafi z nim być. Niech im się wiedzie.

Zatrzymało mnie, jak rozmaite scenariusze układa życie.

Zbliża się koniec "wakacji" (wymuszonych, ale zawsze...)

Powoli kończy się moje L4. Na tak długim nie byłam, jak żyję. Praktycznie miesiąc.

Czy mi z tym źle? A skąd!

Czuję spokój i wolność. Wypoczęłam za wszystkie czasy. Załatwiłam wiele spraw, na które brakowało mi energii (być może z powodu nieuświadamianej sobie narastającej choroby), gdy chodziłam do pracy i musiałam godzić to z obowiązkami domowymi. Pracuję i wypoczywam we własnym rytmie - jakie to jest cudowne, cudowne, cudowne! Ponieważ byłam w domu, koleżanki miały czas wpadać do mnie wtedy, gdy i one mogły sobie na to pozwolić, więc na brak towarzystwa nie narzekałam. Co za wierutna bzdura, że praca zapewnia kontakt z ludźmi! W pracy mam kontakty nie z wyboru, a przypadku, nie zawsze pomyślnego.

No i gadajcie, co chcecie, ale za tydzień wracam do roboty i nieco się obawiam, że będzie to powrót do klatki. Mam tylko nadzieję, że sił i energii po tak solidnym wypoczynku będzie pod dostatkiem i pracować się będzie łatwiej niż przed chorobą (choroba towarzyszy mi całe życie, bo jest przewlekła, ale mam na myśli ten szpitalny epizod).

O dziwo, przestał mnie też w tym czasie chorowania boleć "ogon". Zastanawiam się, czy nie miał on związku z przyczyną operacji, choć nie wydaje mi się ; może po prostu odpoczynek od siedzenia przy biurku zrobił swoje.


Dumania poranne

Moje uczucia do D. są zmienne. Jednego dnia jestem na nią zła, innego widzę ją godną współczucia, budzi we mnie odruchy opiekuńcze.
Rodzi się we mnie akceptacja tej zmienności. Nauczona doświadczeniem wiem, że z czasem wszystko się ostoi, uspokoi, a ja - będę wiedzieć, co czuję. Wiem też już, bo oprócz pewnego doświadczenia, mam i pewną wiedzę, że można pomieścić w sobie sprzeczne uczucia, sprzeczne informacje. Nie ma ludzi - monolitów, bywamy skomplikowani, a niespójność (może pozorna?) nie jest niczym rzadkim. A rzeczy, sprawy, ludzie - są, jakie są... i po prostu są.
Nie wiem, czy to zdrowe, czuć opiekuńcze odruchy wobec kogoś, kto powinien dorośle odpowiadać sam za siebie, ale z drugiej strony... Wszyscy bywamy słabi, niedoskonali, błądzący. Ja też byłam i bywam. Natomiast nie wszyscy mamy równe zasoby do radzenia sobie z życiem. Jeśli mogę coś dać D. - czemu nie? A ona weźmie, jeśli zechce.
D. jest na pewno mocno poturbowana przez trudne doświadczenia i ma zwyczajnie dość. Reaguje bardzo emocjonalnie i czasami niewspółmiernie do sytuacji. Ale przecież do traumy, nerwicy czy czego tam jeszcze każdy ma prawo. Czy mnie się nie zdarzały nadmiarowe reakcje? A zdarzały się, zdarzały i zaczęło to się zmieniać dopiero, gdy podjęłam świadomą pracę nad sobą i trafiłam na odpowiednie wsparcie.

Widzę w sobie wyraźnie zmiany na korzyść. Zwłaszcza gdy mam okazję zauważyć u innych te miejsca, w których sama niedawno jeszcze byłam. Jest we mnie więcej dystansu i spokoju, wierzę już, że sama w sobie mam oparcie (a może też w kimś, kogo nazywają Bogiem), że jeśli czegoś nie wiem, to wystarczy dać sobie czas na rozpoznanie, zamiast rozpaczliwie szukać na zewnątrz (nie neguję tu roli zdrowego i mądrego wsparcia).

Przykład? A proszę bardzo :)

D. przysłała mi wiadomość głosową. Cała przerażona, zdenerwowana, wręcz roztrzęsiona opowiadała, że w drodze od lekarza, gdzie bardzo długo trwały badania i czekanie na swoją kolej, poczuła się bardzo źle, słabo. Padły pesymistyczne, wręcz katastroficzne słowa, że jest sama, znikąd pomocy, że może wreszcie będzie z nią koniec i święty spokój.
Pokiwałam głową i nagrałam odpowiedź: "Spokojnie! A jadłaś coś dzisiaj w ogóle?". Okazało się, że nie,bo badania miały być na czczo. "To kup sobie coś w pierwszym lepszym sklepie, usiądź na jakiejś ławce i zjedz. Jak ci będzie słabo, to głowa między kolana i niech ludzie się gapią, najwyżej ktoś zapyta, czy pomóc i wtedy skorzystasz". D. posłuchała, niebawem rzeczywiście poczuła się lepiej, a ja - może nieskromnie - poczułam się dumna, że mogłam i umiałam pomóc.

To jest także źródłem satysfakcji dla mnie - że wzrasta moja pewność siebie, że coraz mniej się waham, jestem śmielsza.
Lubię - kurde :) - tę nową siebie. Ale przed zarozumialstwem chroń mnie, Panie.

wtorek, 15 kwietnia 2025

Codzienności

Cisza ; syn wyjechał do wojewódzkiego miasta, "się kochać" (tak mu czasem przygaduję, gdy się ze sobą droczymy) i wcześniej niż jutro nie wróci. Ku mojemu zgorszeniu chodzenie do szkoły ma już w nosie, bo oceny wystawione i zakończenie roku maturzystów tuż-tuż. Niestety, mój rodzicielski autorytet, choć jakiś tam istnieje niewątpliwie, nie jest w stanie przekonać syna do absurdalnych, według niego, zasad. Ja w jego wieku uczęszczałam na szkolne zajęcia do ostatniego dnia.

W parapety i rynny puka deszcz, wpływając na mnie kojąco.

Dzwoniła do mnie wczoraj ta znajoma, nazwijmy ją Y, o której pisałam. Opowiadała o krewnej. Krewna jest awanturnicza, nawet agresywna i nie dziwię się, że decyzja o zaopiekowaniu się nią i stałym przebywaniu razem jest trudna. Ale przecież i z najukochańszymi bywa ciężko, miewa się ich dość.

Odezwał się też dzisiaj rano Mateusz z pytaniem, czy nie dałabym rady posprzątać mu mieszkania. Postanowiłam podjąć wyzwanie, bo ciężkiej roboty tam nie ma, poza może męczącym ścieleniem szerokiego, grubego i ciężkiego materaca na antresoli. Przy odrobinie sprytu jednak da się to zrobić bez dźwigania, którego teraz kategorycznie muszę unikać.

Wybrałam się tam po południu i co się okazało? Jakoś źle zrozumiałam Mateusza, myślałam, że lokatorzy już się wyprowadzili, a tymczasem wyjeżdżają dopiero jutro rano. Darmo szłam, ale przynajmniej przetestowałam swoje siły i z satysfakcją stwierdzam: nie jest źle! Jest coraz lepiej. Spacer był w przyjemnym wiosennym deszczyku.

Co jeszcze? Jakiś czas temu poproszono mnie o świadczenie w sprawie rozwodowej znajomych. Nie odmówiłam, choć zdaniem niektórych powinnam. Uznałam, że moja wiedza i moje zeznania większego znaczenia dla sprawy nie mają i niewiele wniosą. Zastanawiałam się tylko, czy pozwana strona powinna wiedzieć, że będę zeznawać w sprawie przeciwko niej. Z obojgiem utrzymywałam koleżeńską relację, z obojgiem też nie zawsze się zgadzałam. Nie trzymam w gruncie rzeczy niczyjej strony, bo wyraźnie widziałam, że oboje nie umieli się porozumiewać. Koniec końców, poinformowałam tę osobę, że powołano mnie na świadka. Odpowiedzi nie dostałam, ale moja wiadomość została przeczytana przez adresata.

Przyznam, że zaciekawia mnie, jak to będzie na rozprawie.

sobota, 12 kwietnia 2025

Dopisek

PS. do ostatniego postu:

Nie potępiam umieszczania bliskich w domu opieki. Czasami naprawdę nie jesteśmy w stanie podołać obowiązkom opiekuńczym, może nawet i nie chcemy (a kto naprawdę chce?). Nie jest to dla mnie równoznaczne z opuszczeniem, porzuceniem, ignorowaniem. Jednak uważam, że bezwzględnie należy podjąć kroki, by potrzebująca osoba była bezpieczna.

Wręcz - myślę - wyręczenie nas w pielęgnowaniu bliskich zwraca nam czas na bliskość emocjonalną, wyjście razem na spacer, poczytanie książki, rozmowę... Nie jest to złe rozwiązanie, choć nie cieszy się popularnością i dobrą opinią.

O ocenach raz jeszcze

Wiele się teraz odczarowuje dawnych mitów o rodzicach i rodzinie, różne straszne rodzinne tajemnice.
Dobrze to z jednej strony, bo zdejmuje z ofiar ciężar milczenia, udawania, obwiniania się. Ale miewam też mieszane uczucia... Nie, to nie tak ; wcale nie mieszane!

Zgadzam się z twierdzeniem wyczytanym w pewnej książce o opiece nad bliskim dotkniętymi demencją: "Może nie masz wpływu na to, że nie lubisz swojej matki, ale masz go na to, co z tym zrobisz".
Można nie lubić rodzica, można czuć się przez niego skrzywdzonym, bo bywają wręcz rodzice-potwory. Nie rozpatruję jednak skrajności, a sytuacje, gdy ktoś owszem, jest trudny, ale jednak bliski i ważny.
Moja Mama dawała mi popalić i czasami (czasami!) szczerze jej nienawidziłam. Była to jednak moja matka, której wiele zawdzięczam i którą za wiele doceniam. Nie wyobrażam sobie nie wspierać jej w potrzebie, nie zaopiekować się w chorobie, chociaż jak to trudne, mogłam poczuć, gdy w hospicjum myłam jej nogi, bojąc się, że zrobię jej krzywdę nieopatrznym ruchem. Obserwowałam w pracy, jak wyczerpane były opieką nad swoimi leżącymi matkami dwie starsze koleżanki w pracy. Ale było to oczywiste, że bliskiego w biedzie się nie zostawia.

Znam osobę, której krewna wręcz już wymaga (nie świadomie, lecz po prostu nie jest w stanie funkcjonować samodzielnie) opieki. Jest to osoba samotna, ale mająca więcej krewnych. z których nikt do opieki się nie kwapi. Znajoma też, a właśnie ona najwięcej tej osobie zawdzięcza, nieraz parę złotych z chudej emerytury, a nawet, niespodziewanie, mieszkanie w testamencie. I nie chce ani wziąć krewniaczki do sobie, ani zamieszkać u niej. Ostrożnie podpowiadałam, że i finansowo, i organizacyjnie byłoby im razem łatwiej, a i zwolnione wynajęte mieszkanie przyniosłoby dochód (znajoma nie pracuje, żyje ze śmiechu wartej renty, do której dorabia dorywczo), ale spotkałam się z niechęcią. Nie wytrzymałam i podzieliłam się tym ze wspólną, wtajemniczoną znajomą, starszą ode mnie. Jej komentarz brzmiał: "Za to mieszkanie to ja bym koło X na paluszkach chodziła". Jednak ta obdarowana nie chce. Wpadnie do X raz na jakiś czas, zapłaci za nią rachunki, kupi coś do jedzenia i zaklina X, by ta jadła, uważała na prąd i gaz, by zgodziła się na jakąś pielęgniarkę środowiskową. Pielęgniarkę X. wyrzuciła z domu, o instytucji opiekuńczej nie chce słyszeć. A znajoma lamentuje, że X blada, chuda, roztargniona, zapomina wyłączyć gazu w kuchence, gubi pieniądze, doglądana jest przez niepewną co do uczciwości sąsiadkę.

Znajoma nie jest młoda ani w pełni zdrowia, jednak daje radę jeszcze niejednemu, a krewna to dla niej za duże obciążenie. Była w stanie zajmować się obcymi chorującymi kobietami, nawet u nich nocując, a dla własnej krewniaczki nie ma serca. Na końcu języka miałam, słuchając tej opowieści: skoro nie chcesz się zajmować X., skoro się nie prosiłaś o jej mieszanie, to wypadałoby honorowo z niego zrezygnować.

Ukoronowaniem było dla mnie: "A za chwilę mojej córki wesele, i co to będzie za kłopot, jak X umrze?". Nóż mi się w kieszeni otworzył!

No i kolejna historia, gdy myślę: no jak tu nie oceniać, psiakrew?!


***

Zachowuję anonimowość, a post być może za jakiś czas wykasuję, bo dotyczy prywatnych spraw. Jeśli ktoś kojarzy fakty - proszę o dyskrecję (tak, wiem, różni ludzie czytają, ale przynajmniej moich zaprzyjaźnionych blogowiczów proszę o niekomentowanie tego, co nie jest przedmiotem postu, a więc np. tożsamości osób).

piątek, 11 kwietnia 2025

D. (znowu)

Tak mnie poruszyła ostatnio pewna rozmowa z D., tak mocno zniesmaczyła.
Nawet myślałam, czy oględnie nie opisać sytuacji, ale nie, nie zrobię tego. Nie chcę być wstrętną paplą.
Myślę jednak o tym wszystkim i stwierdzam, że żadna z bohaterek (oprócz D. sprawa dotyczy kogoś jeszcze) sytuacji, która przydarzyła się D. nie jest w stanie zdecydować i postąpić racjonalnie. Ale D. jednak ma większe możliwości.
D. jest zagubiona, ma rozklekotane nerwy, zupełnie nietrafnie odbiera i ocenia przez to różne sprawy. Nie wybierała sobie tej dysfunkcji. Może naprawdę podjęcie pewnych wyzwań, które osobiście uważam za elementarną przyzwoitość, przewyższa jej możliwości? Mam jednak poczucie i myśli, że pokazała paskudny egoizm, wygodnictwo i lenistwo.
Taaaak! Dobrze korzystać z czyjejś (niemałej!) hojności, ale nic w zamian nie dać w potrzebie, nie poratować w biedzie. Zamydlić oczy jakimś ochłapem, litować się, ale w gruncie rzeczy nic nie robić dla trudnej - to fakt - ale jednak nieobojętnej na jej los osoby.
Nie, D., tak się nie robi.
A ja byłam tak ujęta, wręcz zauroczona Twoją otwartością na ludzi, łatwością wchodzenia w kontakty, szerokim gronem znajomych. Taka mi się wydawałaś ciepła, miła i życzliwa. Stopniowo Cię poznawałam, zauważałam niedoskonałości, ale któż ich nie ma? Niechęć walczyła we mnie z próbami zrozumienia i tolerancji w imię dawnej sympatii, zażyłości. Jakże mi się inna jednak ukazałaś teraz.

środa, 9 kwietnia 2025

Codziennostki rekonwalescentki.

Męczę się jeszcze łatwo,muszę dużo odpoczywać, a tu jak na złość są sprawy, których nikt za mnie nie załatwi. Pieszo oczywiście, bo autobus i tak nie zatrzymuje się w dogodnym miejscu. Wróciłam dzisiaj skonana z miasta, w domu ciągle jakieś zaległości, które miałam nadzieję małymi kroczkami nadrobić na tym zwolnieniu.

Nie ma w naszym mieście poradni rehabilitacyjnej, ktoś, kto mnie poinformował inaczej, miał informacje sprzed pięciu co najmniej lat. Będę musiała pofatygować się do sąsiedniego miasta, ale pewnie będę już się czuła silniejsza, bo na swoją kolej u lekarzy teraz czeka się długo.
Jakaś jestem dzisiaj zniechęcona i mam wrażenie, że nawet leżenie mnie męczy.
Rana po operacji niby specjalnie nie dokucza, ale do komfortu też jeszcze sporo brakuje.
Boję się powrotu do pracy za dwa tygodnie: czy będę w stanie funkcjonować wystarczająco sprawnie?

No, cóż... na zapas nie ma co snuć scenariuszy.

Z D. nie chce mi się gadać, bo nic nowego nie usłyszę ani mądrego, a Aśka teraz tyra za granicą i pisze, że jest bardzo ciężko. W Polsce była bez środków do życia. I nikogo nie obchodzi, że jest po poważnej chorobie i zamiast harować, powinna się leczyć.

Ot, codzienność.

Jestem słaba, denerwuję się swoją słabością, chyba i nerwy mam słabe. Z byle powodu wpadam w taki nastrój jakbym dopiero co uniknęła kłów jakiegoś szablozębego tygrysa, który pożerał naszych jaskiniowych przodków.

Kryzys mnie dopadł.

Rozterki towarzyskie. Mimowolne oceny.

Łatwo osądzamy, oceniamy innych.

Że D. mnie zirytowała, jest po prostu faktem. Że postępuje tak czy siak, to również fakt. Wszystko, co z tego wynika, to fakt. Ale przyczyny? Tych często nie znamy.

Wiele razy pisałam, czym się interesuję, zwłaszcza do kilku ostatnich lat. Wpadłam na trop swoich kłopotów i widzę wyraźnie, że są nie tylko moim udziałem.

Życie D. znam nieco z bezpośredniej relacji i wiem, że są powody, z których funkcjonuje ona tak, a nie inaczej. Życie jej nie głaskało, za to może zbytnio głaskali niektórzy bliscy. A zagłaskać - jak wiadomo - można na śmierć, wyrządzając niezamierzoną krzywdę. Gdy nie mamy wystarczającej świadomości, nieświadome nami rządzi.

Czytałam kiedyś - bo z racji wykonywanej pracy mnóstwo nieszukanych książek przechodzi przez moje ręce - o największych przestępcach PRL. Opisywano historię zbrodniarza, mordercy, po którego śmierci sekcja wykazała ogromny guz mózgu. Guz wpływał na poziom agresji, sposób funkcjonowania.

Czy mamy prawo oceniać?

Nie - ale czy można tego uniknąć?
D. zaprezentowała ostatnio negatywną dla mnie postawę moralną. Nie potrafię w imię nieoceniania traktować ją tak samo jak dawniej, gdy pewnych niepochlebnych dla niej rzeczy nie widziałam i nie wiedziałam.
Nie zdobyłam się na otwarte powiedzenie, co o tym myślę, szkoda było mi kopać leżącego, ale niesmak pozostał.
Spędzam teraz dużo czasu w domu sama albo tylko z synem. Nieraz mam ochotę chwycić telefon, aby jak dawniej pogawędzić z D., a za chwilę przychodzi niechęć: nie, nie do niej!

Szkoda, choć na tej osobie (na szczęście) świat się nie kończy.

wtorek, 8 kwietnia 2025

Rekonwalescencyjne codziennostki

Pół dnia tkwiłam dzisiaj w poczekalni do poradni chirurgicznej.
Telefonowałam wczoraj do miasta wojewódzkiego, bo tam byłam operowana, by spytać, jak to z tymi szwami, gdyż karta wypisu nie informowała o tym. Okazało się, że nie muszę jechać do R., ale w moim mieście lekarz rodzinny może mi wystawić odpowiednie skierowanie. Więc najpierw był spacerek do przychodni (hurra! mam dosyć daleko, a jednak dałam radę dojść o własnych siłach - czyli sił przybywa), a potem przejażdżka taksówką do szpitala, na terenie którego znajduje się poradnia.

Dlaczego taksówką? Bo na przystanku autobusowym spotkałam dawno niewidzianą znajomą, uroczą starszą panią. Rozgadałyśmy się tak, że autobus przejechał nam koło nosa :) Wobec tego zmuszone byłyśmy wziąć taksówkę, koszty dzieląc na pół. Ubaw miałam po pachy, bo pani J. bardzo dowcipnie konwersowała z taksówkarzem.

Potem kilka godzin przesiedziałam pod gabinetem, bo kolejka w rejestracji jest długa, a moje skierowanie było pilne. Musiałam spytać pana doktora, czy mnie przyjmie, ten powiedział, że już dzisiaj nie da rady, bo niebawem kończy dyżur, ale za chwilę przychodzi następny lekarz. Ten następny zgodził się mnie przyjąć, ale dopiero gdy obsłuży zarejestrowanych pacjentów. Naczekałam się i zmęczyłam tym czekaniem. Ale rana podobno pięknie się wygoiła, szwy zostały usunięte, a ja mam zakaz dźwigania co najmniej na dwa miesiące.

Mam odpoczywać i zdrowieć, a tymczasem wciąż jakieś konieczności - a to wyjście w jakiejś sprawie, a to poranna pobudka na zastrzyk.
Jutro "ogarniam" skierowanie do poradni rehabilitacyjnej. Ciekawa jestem jak ma wyglądać rehabilitacja po takiej operacji i w takiej chorobie jak moja.
Pewnie sobie z pół roku na tę rehabilitację poczekam.

poniedziałek, 7 kwietnia 2025

Zniżka

Dzień zniżkowy dzisiaj. Już rano czułam, że bardzo nie chce mi się wstawać, chociaż wypoczęta teraz, na zwolnieniu lekarskim nie miałam z tym problemu. Nikt mi oczywiście pospać nie zabroni, ale trzeba było wstać na zastrzyk przeciwzakrzepowy, który co dzień aplikuje mi pielęgniarka środowiskowa przychodząca do mojego domu. A potem już nie zasnęłam, ale cały dzień tak się niemrawo snuję, polegując od czasu do czasu w łóżku.
Pogoda wstrętna i to zapewne główna przyczyna mojej "zniżki". Wiatr, chłód, śnieg, chmury.

Po wczorajszej rozmowie z D. jestem na nią zła. Nie chcę tu odsłaniać cudzych prywatnych spraw, ale ta prawie dziesięć lat ode mnie starsza kobieta robi takie głupstwa, tak fatalnie zarządza swoim życiem, tak nieprzemyślane i chwiejne decyzje podejmuje i tak naiwnie ufa obcym ludziom - a potem płacze, że jej się krzywda dzieje. Serio niepokoję się o jej zdrowie psychiczne i intelektualne.
Wiem już, skąd tak męczące mnie jeszcze niedawno mieszane uczucia do niej, jestem już pewna, że mam do nich podstawy. Zdecydowanie ta znajomość przestała mnie karmić, a wręcz ciągnie w dół, bo irytuje, zmusza do gryzienia się w język, który aż świerzbi. Czuję się w tej relacji, jakbym musiała prowadzić za rękę małe, głupiutkie dziecko. Jest mi z tym niezręcznie, czuję się też obarczana, zapewne nieświadomie odpowiedzialnością, bo ona słucha wszystkich dookoła, tylko nie siebie, byle kto może ją zmanipulować.

D. pogubiła się w życiu. Współczułam jej długo, a teraz widzę, jak wiele kłopotów ma na własne życzenie.

I tyle, więcej powiedzieć nie mogę.

Mam niemiłe poczucie, że dzień przeciekł mi dzisiaj przez palce. Aczkolwiek sama ze sobą na ten temat polemizuję, bo coś tam jednak w swoich sprawach zdziałałam.

A do licha! Czy ja zawsze muszę działać?

niedziela, 6 kwietnia 2025

Moja prywatna świątynia

Czas na wiosnę - i wiosenny wystrój bloga.

To zdjęcie z nagłówka jest kwintesencją tego, co kocham najbardziej i co mi w duszy gra.
Kocham wolność, przestrzeń, swobodę. Kocham naturę i soczyste barwy. Kocham słońce i powietrze. Potrzebuję optymizmu i ożywczej energii. Tego pragnę: nie konwenansów, formalności, lecz autentyczności. Wiatru we włosach!

Dwa lata temu brałam po raz pierwszy udział w Roku Przebudzenia i tam właśnie padła propozycja, by stworzyć jakiś zakątek - świątynię swojej kobiecości i podzielić się zdjęciem tejże w facebookowej grupie.

Myślałam nad bukietem, uroczym obrusem, przytulnym domowym zakątkiem - aż wreszcie przyszło do mnie to:


Macie już swoje świątynie?

Pati obudziła we mnie refleksje:

Nie wiedziałam, że tak bardzo jestem kobieca.
Inaczej rozumiałam kobiecość, a dokładniej - chyba jej nie rozumiałam, nie do końca czułam, co oprócz biologii miałoby czynić ze mnie kobietę: wrażliwość? sympatia do sukienek i szali? Zwłaszcza postrzeganie kobiecości przez pryzmat tego, co zewnętrzne, wydawało mi się płytkie i budziło sprzeciw.
Taka kobiecość, o której mówi Pati, jest mi bardzo bliska.
Do takiej kobiecośći zachęca "Przędza" Natalii de Barbarro. Zawsze czułam się tkaczką, dlatego tak bardzo mi ta książka przypadła do gustu.
Zawsze byłam w konflikcie z Mamą, która funkcjonowała bardziej w męskiej energii - działania, szybkości, efektywności (chociaż miała też gust i zamiłowanie do piękna, świetnie się ubierała, przepięknie urządziła sobie mieszkanie, kochała dobrą muzykę). Rozpoznaję, że ten konflikt to źródło dokuczających mi tak bardzo napięć i zmęczenia.
Zatem swojej wewnętrznej Kobiecie mówię wielkie TAK, witam ją z radością - to jest takie moje!

A świątynia?
Po wielu latach na walizkach staram się urządzać we własnym mieszkaniu - i pragnę... by ono całe było moją świątynią. Nie kobiety, nie bibliotekarki, nie Polki, nie osoby o określonych religijnych poglądach na przykład. Chcę, żeby to był DOM MARTY.
A ponieważ ciężko się wyzbyć nomadowych nawyków (wszystko na tymczasem, wieczna prowizorka) - średnio mi wychodzi urządzanie tych wszystkich kącików. Ot, zaznaczam terytorium: tu anioł na ścianie, tu obrus w ulubionych kolorach... Lubię ładne, pogodne, radosne rzeczy, tchnące ciepłem - takie kobiece właśnie. Kobiece tak, jak mówi Pati i jak lubię sama.

Ale, Kochane, taką mam, myśl, gdy się zastanawiam nad zdjęciem:
Moja świątynią jest niebo nad głową, słońce, wiatr we włosach.
Więc proszę, oto moja świątynia.
Marty - człowieka, osoby, kobiety.
Ale zawsze i przede wszystkim po prostu MartyWszystkie reakc

Powrót... prawie z zaświatów.

Jak wiadomo, trudno napisać to samo po raz kolejny z równą pasją jak pierwszy raz.
Wklejam więc swoje na gorąco spisane wrażenia skopiowane z grupy Roku Przebudzenia, gdzie podzieliłam się nimi na świeżo, kipiąca jeszcze emocjami po mocnych przeżyciach.

Voila.

Dziewczyny! Przeżyłam coś wielkiego, mocnego i egzystencjalnego. Coś jakby jeden z aktów przebudzenia.
Niektóre z Was może pamiętają, że często poruszałam temat zmęczenia, lęku przed śmiercią, który od dziecka był obecny w moich myślach i emocjach
30 lat temu przeżyłam operację ratującą życie. W marcu - właśnie w "naszym"* marcu! - odezwały się komplikacje po tamtej operacji.
Wczoraj wróciłam do domu z kliniki neurochirurgicznej.
Nie chcę się rozwlekać, ale byłam w momencie, gdy obecne na ziemi było jedynie moje ciało. Ze mną nie było kontaktu - istna roślina. Moje siostry walczyły o mnie, błagały lekarza o przyspieszenie operacji... W końcu się odbyła. Pomogła. Uratowała. Wracam do siebie tak szybko, że aż dziw bierze, choć oczywiście wciąż jestem osłabiona.
Kipię emocjami. Doznanym lękiem przed śmiercią, zachwytem i niebywałym poczuciem, że dla tak wielu ludzi jestem ważna, nieobojętna. Te łzy w oczach odwiedzającej mnie koleżanki...
Stres był potężny, nie sypiam po nocach pomimo osłabienia, ale daję sobie do tego prawo, daję sobie czas na dojście do siebie, pamiętam o łagodności i autoempatii.
"Zalatwiłam" sobie przy tej neurochirurgicznej okazji sprawę lęku przed śmiercią.
Nie miałam wpływu na nic! I wiecie, jakoś to... przeszłam. To się po prostu wydarzyło i ... paradoksalnie, nie było tak straszne.
Mocniej czuję, to co właściwie od dawna przeczuwałam i twierdziłam: życie mnie prowadzi.... Ktoś większy od nas, jakaś Moc, Bóg... (niepotrzebne skreślić), wie, co robi, zna sens tego wszystkiego, co od zarania dziejów zaprząta umysły filozofów. Nie czuję, że wszystko potrzebuję rozumieć i wiedzieć. Potrzebuję ufać.
Może trzeciego dnia po operacji poczułam przebodźcowanie, potrzebę spokoju. Poszłam w kąt szpitalnego hallu i siedziałam tam sama chyba z godzinę. Moja wewnętrzna dziewczynka płakała i zwierzała się ze swego strachu, zagubienia, lęku o własne dziecko. Wysłuchałam ją, pozwolilam mówić.... Po prostu byłam i pozwoliłam przebyć cały ten ocean emocji. Powooooli "puściło" napięcie. Jeszcze puszcza, widzę, że to potrwa może nawet kilka tygodni. I mam w sobie akceptację, przyzwolenie na to.
Przepraszam za chaotyczność i niestaranność tej wypowiedzi. Piszę ogromnie na gorąco.
Co się we mnie zmieniło? Czuję niezbywalne prawo do obecności i bycia sobą, Już mnie niewiele obchodzi, czy komuś się spodoba to, co mam do powiedzenia. Po prostu obchodzi mnie to, co chcę powiedzieć, czym się podzielić. Wolno mi tu być, oddychać pełną piersią i nie skradać się przez życie na palcach,
Mój lęk przed śmiercią nie zniknął, ale zmalał, stał się do objęcia i zaakceptowania. Wiem, że będzie tak, jak ma być. Wiem, że w tym wszystkim jest sens.
Czuję potężną wdzięczność za to doświadczenie.
I zwyczajnie po ludzku za to, że wróciłam i mogę nadal być z moim synem - tegorocznym maturzystą. Oj nie brakowało chłopakowi emocji! Matura na głowie,a matka nieprzytomna w szpitalu...
Współczuję mu i podziwiam go. I tak szalenie kocham. Daję mu ciepło.
...Jakże to rezonuje z naszą ostatnią sesją wsparcia**.
A lekarz, który mnie operował - cudowny człowiek. Zapracowany, nie było czasu się rozgadywać, a ciepło od niego biło.
Przeżyłam coś absolutnie niesamowitego, wielkiego, pięknego.



* Marzec w Roku Przebudzenia poświęcony jest bezwarunkowej miłości do samych siebie.
** Sesja wsparcia była o tym, jak wspierać samą siebie, koić układ nerwowy, dawać sobie prawo do wszystkich swoich emocji i widzieć je. Ufać, że - jak mawia często Pati - życie mnie, kocha, prowadzi i wspiera.