sobota, 28 grudnia 2024

Moja prawda.

Jest takie bardzo rozpowszechnione przekonanie - jak wiele przekonań, powielane bez osobistej refleksji nad nim. Mianowicie, że przyjaciołom, ludziom bliskim nie trzeba się tłumaczyć, niczego wyjaśniać.

Zgłaszam sprzeciw! Nikt nie jest mną, a ja nie jestem nikim innym niż mną. Zatem od nikogo nie mogę oczekiwać, że będzie myślał i czuł identycznie jak ja, że identycznie zrozumiemy te same słowa, zdarzenia, sytuacje.

Niektóre moje koleżanki niemal stukają się w czoło, że mogłam być z R. i jeszcze dobrze go wspominać. Nie mają pojęcia, co dla mnie znaczyła zmiana schematów i starych wzorców, które wypróbowałam w tej relacji (bo związkiem tego nie nazwę).

To oczywiście nie znaczy, że była to zdrowa relacja i właściwy mężczyzna, ale...

Właśnie z nim przetestowałam, jak to jest nie czepiać się kogoś, bo chwilowo nie zwraca na mnie uwagi, ale spokojnie zająć się sobą. I zobaczyłam wyraźnie, jak skuteczna to postawa, że R. nie zniknął tylko dlatego, że na moment oddaliliśmy się od siebie.
Z nim przećwiczyłam obronę swoich granic, gdy zapraszałam do domu, gdzie byliśmy właśnie razem, koleżankę, pomimo, że on nie wydawał się zachwycony. Z nim trenowałam spokój przy pilnowaniu swojej przestrzeni. I z nim przekonałam się, że to w porządku i wcale relacji nie osłabia. Z nim uczyłam się rozmawiać, bo wcześniej, w małżeństwie, komunikacja fatalnie kulała, ja byłam niecierpliwa i wybuchowa, a mąż złośliwy i uparty.
Z R. poczułam - pomimo wszystkich oczywistych argumentów przeciw byciu razem - że naprawdę fajnie może być między dwojgiem ludzi, że można się przytulić do kogoś, bez lęku, że usłyszy się warknięcie: "Odejdź!" (takim warknięciem raczył mnie pan mąż). Że bliskość może sprawiać przyjemność, a nie ból. Poczułam jak super jest rozmawiać na tym samym poziomie, rozumieć nawzajem swoje poczucie humoru, umieć nazwać swoje emocje (mój mąż nie umiał, nie miał zasobu słów) i mieć wiele tematów do rozmowy.

R. nie miał problemu, żeby po jakimś konflikcie pierwszy wyciągnąć do mnie rękę i powiedzieć: "Sorry, jestem choleryk",  a mąż milczał obrażony przez kilka dni i jeszcze mnie odtrącał, gdy pierwsza chowałam dumę do kieszeni.

Inne porównanie: przychodzi kolega do męża, zagaduje mnie, wdaję się w rozmowę, a potem zbieram cięgi (słowne) od małżonka, że kolega nie do mnie przyszedł. Z kolei na spacerze z R. spotykamy jego kolegę, więc stoję na uboczu i czekam, aż się nagadają ; a R. woła: chodź do nas!
No, kurrrde! Niebo i ziemia!

Broń Boże, nie idealizuję R.. Na wygadanych czarusiów trzeba uważać, skromny i małomówny facet może okazać się bardziej wartościowy. Ten okazał się wręcz niebezpieczny, bo fałszywy. Jednak lepiej już po tej znajomości wiem, czego mi w związku potrzeba (muszą, muszą, muszą być rozmowy, komunikacja i pogoda ducha).

R. pił, okazał się bardzo nieuczciwy. Miał swój urok mimo wszystko, ciągle zabiegał o kontakt, dał mi dużo wsparcia w codziennych sprawach i nie tak łatwo przyszło mi się go pozbyć ze swojego życia, ale wreszcie się udało ; przyszedł moment, gdy poczułam, że wiem już wszystko, czego potrzebuję, aby bez żalu odpuścić tę relację. Nie chcę go już, ale nawet taka znajomość może przynieść coś pozytywnego. Mnie przyniosła, choć może jestem stuknięta.

Gdy teraz wspominam pozytywnie ten epizod, nie chodzi mi o niego - chodzi o mnie, o to, jaka mogę być z drugim człowiekiem. Sprawdziłam to i przekonałam się.

I to jest moja prawda.

1 komentarz:

  1. I myślę, że dobre wnioski wyciągnęłaś z tej relacji - przy właściwym człowieku możesz być najlepszą wersją siebie.

    OdpowiedzUsuń